Poświęciłem na Boston 3 dni, ale nie czuję, żebym poznał to miasto choćby troszkę. Może to z powodu przeziębienia, które mnie chwyciło po mroźnym i deszczowym Quebecu, a może z powodu codziennych dojazdów, na które marnowałem 4 godziny dziennie, ponieważ nocleg miałem wyjątkowo daleko poza miastem. A może to przez płatne parkingi w całym mieście, które doprowadzały mnie do frustracji i zmuszały do poświęcania kolejnych godzin na szukanie nie tylko taniego miejsca, ale w ogóle jakiegokolwiek wolnego miejsca do parkowania. Parking w Bostonie to największy absurd i koszmar, z jakim do tej pory się spotkałem. W centrum cena za parking to 26 dolarów za godzinę! Szaleństwo! W poszukiwaniu tańszego miejsca do parkowania, oddalałem się więc od centrum coraz bardziej i bardziej. Ale przepisy parkingowe były coraz głupsze, przynajmniej z mojego punktu widzenia. Albo wymagały specjalnego zezwolenia (czyli były tylko dla okolicznych mieszkańców), albo były np. maksymalnie na 2 godziny. To mnie za bardzo nie ratowało, bo dojście na piechotę z odległych zakątków Bostonu do centrum zajęłoby mi godzinę w jedną stronę. Nie było ani jednej uliczki, która dałaby mi choćby cień nadziei na poprawę sytuacji. I tak uciekały mi cenne minuty pobytu tutaj, na poszukiwaniu parkingu. Urząd Miasta Bostonu, powinien dostać jakąś Złotą Malinę za najbardziej niesprzyjające podejście do turystów z autem. Jedyny sposób, jaki w końcu udało mi się znaleźć to zaparkować pod marketem za miastem i dojazd autobusem. Nie byłem pocieszony z tego faktu tak czy siak. Parkowanie tutaj to skrajna trudność. Rozumiem, że tak może być w Nowym Jorku, bardzo zaludnionym miejscu, ale w jakimś Bostonie? Porażka.
Muzea i zwiedzanie tego miasta też mi kompletnie nie poszło. Kupiłem sobie specjalną kartę GO Boston Card, w ramach której było darmowe wejście do kilkunastu atrakcji. Wybrałem więc parę najciekawszych… przynajmniej wydawały się być najciekawsze, dopóki ich nie odwiedziłem.
HARVARD MUSEUM OF NATURAL HISTORY – urocze w sumie, ale bardzo malutkie. Było momentami ciekawie, nie powiem. Sporo skamieniałości szkieletów dinozaurów, duży zbiór pięknych kamieni z niezwykłymi wzorami, od kalcytu, przez dolomity, po kwarc czy magmę. Ciekawostką było to, że pierwszy raz, właśnie w tym muzeum, spotkałem się z artefaktami z kultury majów. Było też troszkę z cywilizacji Pacyfiku czy rdzennej ludności ameryki północnej, którą w Polsce nazywamy zwykle Indianami. Tutaj to po prostu native people. W ogóle sam fakt, że to HARVARD, miejsce kultowe, miejsce, które ogląda się w komediach z małolatami urządzającymi akademickie imprezki – to samo w sobie było już przeżyciem. Ale jakbym zapłacił pełną stawkę za bilet – 35 USD i zobaczył tylko trzy niewielkie pięterka z niezbyt bogatymi zasobami (w porównaniu do innych muzeów, w jakich byłem do tej pory), to po prostu byłbym mega rozczarowany.
MIT MUSEUM – muzeum jednej z najbardziej znanych szkół technicznych świata - Massachuset Instytut of Technology. Dotyczące przede wszystkim robotyki, automatyki, cybernetyki. To tu zdobywało wiedzę wielu najbardziej znanych osobistości z szeroko pojętego świata informatyki. Osoby, które współtworzyły Internet, wymyśliły hologramy 3D i całą masę innych wynalazków. Oczekiwania więc wobec tego muzeum były ogromne. Niestety okazało się najnudniejszym muzeum świata, w jakimkolwiek byłem. Było jedno pięterko, w którym nie było prawie nic. Dosłownie pojedyncze eksponaty, w dodatku martwe, w sensie bez ruchu, bez żadnej interaktywności. Po szkole tworzącej roboty spodziewałem się czegoś bardziej spektakularnego. W życiu nie widziałem tak żenującej katastrofy. Brak słów.
WHALE WATCH – to jedyny punkt pobytu tutaj, który uratował to miasto w jakkolwiek sposób. Oglądanie wielorybów :-). Wiem, wiem, niejeden powie, że wystarczy wyjść na polską plażę latem, że nie trzeba jechać aż do Bostonu :-D. Ale jednak tutaj były dużo większe sztuki :-). Widziałem już rekiny wielorybie, delfiny, do kolekcji więc zostały już tylko wieloryby i orki. I wreszcie się udało zobaczyć jedne z największych stworzeń naszego świata. Około 1,5 godziny trwało zanim dopłynęliśmy naszym katamaranem na miejsce, ale było warto. Ogromne humbaki wynurzały co kilka minut swoje grzbiety, za którymi podążały wielkie ogony. Sztuk było raptem kilka-kilkanaście (ciężko powiedzieć, czy oglądaliśmy te same czy inne), więc nie było to tak intensywne czy ekscytujące, jak pokaz skaczących delfinów, ale i tak warto było to przeżyć. Chciałbym zobaczyć jeszcze płetwala błękitnego, który jest dwukrotnie większy od humbaka, to by było coś :-).
Na Boston koniec zwiedzania, dzisiaj jadę się zrelaksować do kolejnego parku rozrywki :-). A wieczorem już do NY!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz