czwartek, 30 kwietnia 2015

Statua Wolności

Kolejny symbol :-). Gdy się przewraca na filmach, to znaczy tylko jedno - koniec ludzkości :-). Na szczęście w rzeczywistości ma się dobrze i stoi niewzruszona. Zaprojektowana przez 3 panów, w tym znanego pana Eiffla, została podarowana przez Francję Stanom Zjednoczonym by uczcić uchwalenie Deklaracji niepodległości. W dzisiejszych czasach odwiedzana przez ponad 3 mln ludzi rocznie, stała się już tylko jednym ze sposobów na biznes. Zwykle na zdjęciach czy filmach przedstawiana jest, jako ogromna postać, ale w rzeczywistości ma niecałe 50 metrów. Stoi na specjalnym cokole, który też ma około 50 metrów, razem całość ma chyba 93 metry wysokości. W porównaniu do wieżowców Manhattanu (nowy One World Trade Center ma wysokość 540 metrów) wydaje się być maleństwem :-). Przez ogromny przemiał ludzi (w sezonie podobno czeka się parę godzin na wejście na prom), brakuje tam moim zdaniem możliwości zadumy nad znaczeniem tej postaci. Wolność, która Statua symbolizuje, upragniona przecież przez wszystkich, jest warta chwili zastanowienia, niestety nie bardzo są na to warunki, bo ogromna liczba ludzi bardzo rozprasza myśli. Dojazd promem na wyspę kosztuje niecałe 20 USD, możliwość wejścia na samą górę kosztuje kolejne 20 USD. Jednak by to było możliwe, trzeba dokonać rezerwacji na ich stronie WWW przynajmniej 5 miesięcy przed czasem, na konkretną godzinę. Ja niestety obudziłem się z tym o miesiąc za późno i tym razem nie było mi dane tam wjechać :P. Ciekawostką jest też to, że pierwotnie Statua Wolności była koloru miedzianego (ze stali i miedzi jest wykonana), a dopiero z czasem w wyniku korozji pokryła się patyną i zyskała obecny zielony kolor. Jej kopię można też oglądać w Paryżu. A jeszcze a propos wolności i niepodległości, ostatnio czytałem o takim paradoksie, że USA zostały założone 239 lat temu, a przez 222 lata (93%) są w stanie wojny z kimś :-), więc nie wiem czy rzeczywiście można uznać ten kraj za promujący niepodległość.

Ciekawym doświadczeniem jest również wizyta na drugiej wyspie (gratis w ramach tego samego biletu). Wyspa Ellis Island znana jest bardzo dobrze szczególnie tym, którzy zajmują się genealogią i poszukiwaniem swoich emigrujących do USA krewnych. Ponad 100 lat temu był to punkt kontroli przypływających statkami emigrantów z Europy. Przewinęło się tędy dziesiątki tysięcy ludzi, którzy byli poddawani swoistej kwarantannie, by upewnić się, że nie wwożą żadnej zarazy. Dla badań genealogicznych ważne jest to, ze każda przybyła tu osoba, była wpisywana do specjalnej księgi, która jest aktualnie dostępna dla wszystkich za darmo przez stronę internetową. Warto tu przybyć na chwilę zadumy nad osobami, które przewinęły się tędy w poszukiwaniu lepszej przyszłości dla siebie i swoich dzieci, obejrzeć zdjęcia i wyobrazić sobie, jak ciężkie dla nich musiało być to doświadczenie. Nie ma tu w zasadzie nic szczególnego oprócz zdjęć tych osób i możliwości przejścia się po pokojach, w których opisane są dzieje amerykańskiej emigracji. A wszystkie panie, lubiące romantyczne komedie, powinny kojarzyć to miejsce z filmu „Hitch: Najlepszy doradca przeciętnego faceta”, w którym grał Will Smith i Eva Mendes, gdzie w jednej ze scen pokazał jej, właśnie tutaj, nazwisko jej pradziadka, który wyemigrował do USA.
Dzień zakończył się na wizycie przy memoriale 9/11. Obecnie w tym miejscu są wybudowane dwie swego rodzaju fontanny, ale woda spływa w głąb zapadniętych dziur. Dookoła powstały też inne budynki, muzeum i miejsce ze wspomnieniami po osobach, które tu zginęły.

środa, 29 kwietnia 2015

Skrzyżowanie Wszechświata

Dzisiaj w planie jedno z największych i najbardziej znanych muzeów świata. Zdaje się, że to tutaj kręcili trzy komedie z serii „Noc w muzeum”, gdy wszystkie postacie z muzeum w nocy ożywały :-)
American Museum of Natural History zaskakuje, jak wszystko w USA, swoja wielkością i rozmachem. Szybkie zwiedzenie go zajmuje minimum 4 godziny, dokładne... pewnie z 2 dni :-). Jest tu wszystko, od skamieniałości dinozaurów po kulturę Azteków. Jak byłeś/aś tutaj, to praktycznie można sobie odpuścić inne tego typu muzea na świecie :-). Tu jest wszystko :-). Nie ma czego szczegółowo opisywać, widomo, jak to jest w muzeum. Na pewno jest warte odwiedzenia, by móc poszerzyć swoją wiedzę.
Czy ktoś nie zna Central Parku? :-) Tego miejsca nikomu przedstawiać chyba nie trzeba. Idealne miejsce na jogging, spacer z ukochaną czy leżenie na trawce. To właśnie tu się wychodzi prosto z powyższego muzeum. Ma 341 hektarów! Wewnątrz są jeziorka i strumyczki. Z tego, co o tym miejscu wyczytałem, to że było robione 15 lat przez 20 tysięcy robotników, którzy musieli nawieźć tu sporo ziemi (3 mln m3!), by przekształcić bagna w teren nadający się do użytku. Rośnie tu aż 26 tysięcy drzew! A między nimi można znaleźć pomnik Władysława Jagiełły :-). Jeśli dobrze pamiętam, to właśnie tutaj szwendał się Kevin, gdy był sam w Nowym Jorku :-). Pogoda dzisiaj piękna, więc i ja postanowiłem się tu poszwendać :-). To naprawdę fajne miejsce, gdy się tu jest, to czuje się spokój. Nie słychać zgiełku miasta, samochodów i syren. Jest cisza, natura, a człowieka przepełnia relaks. No chyba, ze kręcą jakąś produkcję filmową, bo tych tu było bez liku :-). Moją ulubioną są oczywiście Pingwiny z Madagaskaru, umieszczone w ZOO właśnie w Central Parku :-).
Jednak prawdziwym królem tego dnia było największe, najsławniejsze, najbardziej zwariowane skrzyżowanie wszechświata! Times Square należy do czołówki miejsc z listy MUST BE! Ma atmosferę niczym plac z Marrakeszu, który opisywałem kiedyś z Maroko, tyle że "2000 lat później" :-). Ogromna liczba wielkich neonów, wszystko znane i z filmów i z Sylwestera, gdy odlicza się tu do końca roku, a dziesiątki tysięcy ludzi świętuje. Z resztą chyba każdego dnia podobne dziesiątki tysięcy ludzi się tu przewijają. Tylko Ciebie tu jeszcze nie było :-). A nie przeżyłeś życia, jak nie byłeś na Times Square!!! :-)

wtorek, 28 kwietnia 2015

Empire State Building i Body World

Drugi dzień był już konkretniej zaplanowany. Najpierw nabyłem kartę wejść do kilku wybranych atrakcji. Jak policzyłem, choć kosztowała aż 100 USD, to dała oszczędności rzędu 25$, w porównaniu do zakupu biletów normalnie w kasach.
Na start wybrałem się do Muzeum Seksu :-). Niestety nie zaskoczyli niczym szczególnym, ot zdjęcia jakiejś modelki z lat 60-tych, trochę informacji o seksie w świecie zwierząt i zbiór dziwacznych gadżetów z minionej epoki. Strata czasu. W Miami też było takie muzeum, ale chyba dużo większe i lepsze, żałuję, że tam nie poszedłem, gdy tam byłem. Next time.
Ciąg dalszy był spojrzeniem na Nowy Jork z góry. Wjechałem niemal na szczyt Empire State Building, jednego z najbardziej znanych wieżowców świata. Widok niesamowity, w dodatku w porównaniu do Willis Tower z Chicago, tutaj można było wyjść z budynku na otwarty taras i przejść nim dookoła. To było dużo lepsze wrażenie, gdy czuło się to świeże powietrze. Wysokość niestety była 20 pięter niżej niż w Chicago - 86 piętro. Był co prawda jeszcze SkyDeck na 102 piętrze, ale wjazd tam kosztował dodatkowe 20 "baksów", więc to już sobie odpuściłem. Zaskoczeniem było to, że kopuła budynku Chrysler Building z tej perspektywy była złota, a nie srebrna, jak zawsze mi się wydawała, ze jest :-). Dziwne, a może to słońce się tak odbijało? Nie wiem. W każdym razie warto było tu wjechać, bo widoki są super.
Na kolejne muzeum czekałem już od bardzo, bardzo dawna. Było o nim głośno w Polsce swego czasu, ale było bardzo drogie jak na muzeum, bilet kosztował około 100 zł. I jakoś odpuszczałem to zawsze, tłumacząc sobie, że są ważniejsze wydatki. Jakże się myliłem. Wizyta tutaj jest warta każdej złotówki czy dolara. Body World to muzeum specjalnie spreparowanych ludzkich zwłok, dostosowanych do pokazania wnętrza ciała. Co za widok. Prawdziwe ludzkie ciała, przekazane nauce. Można było zobaczyć szczegółowo, jak zbudowane jest ludzkie ciało. Ile ma żył, jakie są zakończenia nerwowe, jak są przyczepione mięśnie. To chyba najbardziej pouczające muzeum, w jakim w życiu byłem. Można było zobaczyć komórki rakowe, marskość wątroby, płuca palacza czy ciało osoby otyłej. Absolutnie niezwykłe. Absolutnie obowiązkowe dla każdej osoby ciekawej świata i siebie samego. Ale najbardziej niezwykłe myśli przyszły mi do głowy przy jednym ze szkieletów, kiedy zdałem sobie sprawę, ze nie wiem, kim była ta osoba. Nie sposób było stwierdzić czy to była kobieta czy mężczyzna, biała czy czarna, gruba czy chuda, wysportowana czy nie, rude włosy czy blond loki, tatuaże czy kryminalna przeszłość, czy miała dużo dzieci czy wolała mieć pieska, czy była samotna czy była duszą towarzystwa, czy była wykształcona czy nie. Zupełnie nic nie można było o tej osobie powiedzieć. Upewniłem się właśnie wtedy, że warto wierzyć w zasady, mówiące, by żyć pełnią życia, spełniać marzenia, realizować się, doświadczać nowych rzeczy, próbować nieznanego, nie bać się niczego, tylko ryzykować i nie żałować i wypleniać ze swojego mózgu sztuczne granice, bariery i ograniczenia wynikające z wpojonej religii czy tradycji, ograniczenia, które tak naprawdę nie istnieją poza naszymi głowami, nie są fizyczne. Bo prawda jest taka, ze kompletnie nic po nas nie zostanie i nie ma ciągu dalszego. Mamy wielkie szczęście, że żyjemy i nie można marnować tego czasu, trzeba wykorzystać każdy dzień. Ot takie było moje przemyślenie z tamtej chwili :-). Ktokolwiek ma możliwość wejść na taka wystawę, bo są też w innych krajach, to na pewno warto, polecam!

poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Pierwszy dzień w NY

Podekscytowany wysiadłem z metra. Dzisiaj w planie nie miałem dużo rzeczy, chciałem najpierw „poczuć” to miasto. A jest ono bardzo przejmujące. Gdzie się człowiek nie obejrzy, to widzi coś znanego, coś sławnego, czasem chce się patrzeć wszędzie na raz, bo zmysły człowieka atakują zapachy, smaki, dźwięki i obrazy, które chce się połączyć w jedną całość, chce się je ujednolicić, znaleźć źródło… ale tutaj nie da się tego zrobić :-). Jest tego za dużo na raz :-). Najpierw trafiłem pod budynek nowojorskiej giełdy (jednej z kilku), potem na Broadway i statuę byka z brązu symbolizującego wzrosty cen akcji na Wall Street. Jednak dzisiaj chciałem przede wszystkim popłynąć darmowym promem na Staten Island, by zobaczyć z daleka Statuę Wolności i sprawdzić, co jest poza Manhattanem, zanim się w niego zanurzę. Akurat na Staten Island niestety nie ma nic ciekawego. Sypialnia NY, choć mam wrażenie, że osiedlona głównie przez uboższych meksykanów. Z moich obserwacji wynika, że Brooklyn i Bronx „należy” do czarnoskórych obywateli (hotelik mam na Brooklinie i oprócz mnie, to prawie nikogo innego białego nie widziałem). Manhattan jest zdominowany przede wszystkim przez turystów :-). A w Queens, czwartej dzielnicy NY, nie byłem. Jest bardzo daleko od centrum i nie mam kiedy i po co tam jechać. Niemniej pisząc o czarnoskórych, nie chcę, by ktokolwiek odebrał to w negatywny sposób. Na oko ma się wrażenie, że we wspomnianych dzielnicach czarnoskórych jest z 96% :-). Niemniej czuję się tam równie bezpiecznie, jak w innych miejscach. Od początku, kiedy jestem w USA nie odnotowałem żadnego zdarzenia, które by mi w jakikolwiek sposób zagrażało, nie widziałem żeby komukolwiek działa się krzywda. Być może gdzieś w zaułkach Harlemu, może być niebezpiecznie, ale do tej pory w żadne takie miejsce nie trafiłem. Nie było żadnych filmowych napaści na banki ani pościgów policyjnych. Po prostu spokój :-). Czuję się w tym kraju bezpiecznie i w dzielnicach białych i czarnoskórych. I to nie ze względu na to, że jest to państwo policyjne, jak w Polsce wielokrotnie słyszałem. Wręcz przeciwnie. Policja robi swoje, widać, że jest, ale widać też, że tylko pilnuje porządku, nie wtrąca się w funkcjonowanie ludzi. Nikt nie zatrzymuje aut bez powodu, dopóki nie złamie się jakiegoś przepisu. Nie widziałem tu żadnych kontroli na drogach, nawet fotoradary to rzadkość. Po prostu widać, że policjanci są, ale nie wtrącają się w życie obywateli, póki ktoś nie złamie prawa. Aczkolwiek nie dotyczy to pieszych na Manhattanie :-D. Ci chodzą jak chcą, po prostu nie da się ich ogarnąć ;-). Są tu takie liczby ludzi (a to jeszcze nie jest sezon!), że samochody ledwo się tu mieszczą ;-). W niektóre ulice nikt autem nawet nie chce wjechać, bo stanie unieruchomiony przez pieszych ;-p.
Cały dzień spacerowałem w gąszczu tych wszystkich ludzików, ale czekałem na wieczór. Zaplanowałem sobie coś specjalnego :-). Mecz baseboll’owy New York Yankee! Tak, ta słynna drużyna, której logo na czapkach nosi cała masa ludzi, również w Polsce. Po meczu NBA, było to drugie wydarzenie sportowe, na jakie chciałem się wybrać. Pojechałem na Bronx, gdzie znajduje się stadion Yankee, szczęśliwy, że bilet kosztował mnie tylko 6 USD (przeciętna cena to 30-50 USD w tylnych rzędach). Stało się to dzięki temu, że od roku z firma MasterCard dopłaca 15 USD do każdego zakupionego biletu na mecz tej drużyny :-). Pewnie to jakaś marketingowa promocja, by właśnie tą kartą kredytową płacić za bilety, więc oczywiście chętnie z tego skorzystałem :-). Sam meczy nie był tak ekscytującym widowiskiem, jak mecz NBA. Tam się działo dużo więcej. Ale i tu też było fajnie :-). Szkoda tylko, że kompletnie nie mogłem zrozumieć zasad tego sportu ;-p. Okazało się, że na żywo to wszystko wygląda zupełnie inaczej niż przedstawiają nam w filmach, gdzie ktoś trafia w piłkę raz za razem i okrąża wszystkie bazy od razu. W prawdziwych meczach trafiają w piłkę rzadko, a co chwila zdarzają się jakieś wyjątki, które dodają drużynom jakieś punkty pośrednie za piłki stracone czy źle rzucone, złapane od razu, albo za wyautowanie przeciwnika. Naprawdę wydawało mi się to dużo bardziej skomplikowane. Jak wrócę do domu, to poczytam, o co tam w ogóle chodzi ;-p. Jednakże warto było się na to wybrać, to jednak było fajne przeżycie, kolejne zupełnie nowe dla mnie. Cieszę się, że to zaplanowałem w programie mojego zwiedzania :-).

Ladies and Gentleman! Oto Neeeew Yooooork!!!!

To wielki dar od losu, że udało mi się tu dotrzeć. Wizyta w tym mieście jest marzeniem nie do ogarnięcia umysłem. To miasto od samego wjazdu wypełnia wszystkie zmysły! Ale w taki pozytywny sposób. Nie przytłacza ich nadmiarem, nie. To człowiek chce wchłonąć wszystko na raz zanurzając się w atmosferę tego molocha. Polubiłem to miasto, jakby było moje własne. Idę ulicą i czuję się tu świetnie :-). Wchodzę do metra i bez większego problemu odnajduję drogę tam, gdzie chcę. Dodam, że linii metra jest tu aż 27! Tory mają ponad 1000 km długości, a każdego dnia jeździ nimi niemal 6 milionów ludzi. Ktoś pojmuje te liczby? Nie, dopóki tej potęgi nie zobaczy się na własne oczy. To miasto jest lepsze niż wszystkie poprzednie miasta razem wzięte, bije je na głowę pod względem atmosfery, atrakcyjności, niezliczonej ilości opcji do wyboru na spędzanie czasu. Co za uczucie spacerować tymi ulicami! Tyle widoków znam z filmów, ale dopiero teraz wreszcie poukładały się w głowie i wiem gdzie i co znajduje się fizycznie. Ale na początku można dostać oczopląsu :-). Chce się patrzeć na wszystko na raz! Setki ogromnych neonów, przeogromna różnorodność ludzi, dookoła setki gigantycznych wieżowców, miasto jest po prostu przepotężne! A to tylko Manhattan! Mało czasu mam na pisanie, bo całość poświęcam na zwiedzanie :-). Postaram się pisać na bieżąco, a teraz czas zwiedzać dalej.

niedziela, 26 kwietnia 2015

Six Flags

Jestem wielkim fanem roller-costerów i w ogóle parków rozrywki i wszelkich zabaw z dodatkiem adrenaliny :-). Nie mogłem, no po prostu nie mogłem sobie odpuścić jeszcze jednego wypadu, by poszaleć :-). Zwłaszcza, że jak na razie w Polsce, nie ma w czym wybierać, a i europejskie parki nie są aż takie wow, jak w USA. No i są w dodatku daleko od domu, więc na jeden dzień nie warto jechać. A tutaj miałem park, praktycznie w połowie drogi między Bostonem a NY i do tego „za darmo”, ponieważ był w cenie wspomnianej już karty GO Boston.
Co tu się działo, to było nie do opisania :-). Park był mój :-). Po prostu 8 godzin szaleństwa, praktycznie bez przerwy. Zszedłem niemal każdą atrakcję po trzy razy. Pogoda była lekko chłodna, więc ludzi było dużo mniej, niż w poprzednim parku, ale dzięki temu i kolejki były mniejsze.
Six Flags to firma, która ma w USA sieć kilkunastu parków. Są ogromne, pierwszego, w jakim byłem nie udało mi się nawet przejść całego. Ten drugi już na szczęście poszedł dużo sprawniej, już wiedziałem, że muszę zarezerwować na niego cały dzień, że mam już nie brać ze sobą kompletnie żadnych rzeczy, których potem za bardzo nie ma gdzie zostawić (bo przecież nie można ich zabrać na r-c, ze względu na zagrożenie, gdyby wypadły). Oczywiście w Stanach jest jeszcze wiele innych parków, często i większych, jak również tematycznych (np. związanych z postaciami Disneya czy z Harrym Potterem i produkcjami znanych wytwórni filmowych). Jednak uznałem, że Six Flags oferuje najlepszą równowagę między ceną a dostępnymi atrakcjami. Szperając po różnych promocjach, bilety można dostać za 50-60 USD za osobę za dzień. Inne parki kosztują od 80 do 120 USD, więc różnica jest spora. Ale i tak przeżycie jest nie do opisania :-). Od karuzeli łańcuchowej unoszącej się 100 metrów nad ziemią (krzesełka trzymają się na 4 cieniutkich łańcuszkach!) po roller-costery pędzące 120 km/h (na niektórych nawet jedzie się tyłem!) po gigantyczne kolejki zwane tu Goliatami, potrafiące ciągnąć się przez pół parku z ogromnymi wzniesieniami i spadami :-). I w tym wszystkim ja :-D. Szczęśliwy, jak dziecko ;-D. Wytrzymałem aż 8 godzin! Na koniec już mnie tak bolała głowa i oczy od przeciążeń i tak byłem zmęczony, że nie dałem rady dłużej. Ale to było coś pięknego :-). Fantastyczny dzień, niesamowite wspomnienia, nikt mi tego nie zabierze :-). Żałuję, że nie można zabrać ze sobą kamery, chciałbym nagrać każdy przejazd, zwłaszcza, że prawie za każdym razem pchałem się na pierwszy rząd foteli, żeby wszystko dobrze widzieć :-). Tylne rzędy są dla mięczaków :-p. Ja uwielbiam czuć, jak wiatr aż wyciska łzy z oczu :-). Ech, to było obłędne :-)

Boston nieodkryty

Poświęciłem na Boston 3 dni, ale nie czuję, żebym poznał to miasto choćby troszkę. Może to z powodu przeziębienia, które mnie chwyciło po mroźnym i deszczowym Quebecu, a może z powodu codziennych dojazdów, na które marnowałem 4 godziny dziennie, ponieważ nocleg miałem wyjątkowo daleko poza miastem. A może to przez płatne parkingi w całym mieście, które doprowadzały mnie do frustracji i zmuszały do poświęcania kolejnych godzin na szukanie nie tylko taniego miejsca, ale w ogóle jakiegokolwiek wolnego miejsca do parkowania. Parking w Bostonie to największy absurd i koszmar, z jakim do tej pory się spotkałem. W centrum cena za parking to 26 dolarów za godzinę! Szaleństwo! W poszukiwaniu tańszego miejsca do parkowania, oddalałem się więc od centrum coraz bardziej i bardziej. Ale przepisy parkingowe były coraz głupsze, przynajmniej z mojego punktu widzenia. Albo wymagały specjalnego zezwolenia (czyli były tylko dla okolicznych mieszkańców), albo były np. maksymalnie na 2 godziny. To mnie za bardzo nie ratowało, bo dojście na piechotę z odległych zakątków Bostonu do centrum zajęłoby mi godzinę w jedną stronę. Nie było ani jednej uliczki, która dałaby mi choćby cień nadziei na poprawę sytuacji. I tak uciekały mi cenne minuty pobytu tutaj, na poszukiwaniu parkingu. Urząd Miasta Bostonu, powinien dostać jakąś Złotą Malinę za najbardziej niesprzyjające podejście do turystów z autem. Jedyny sposób, jaki w końcu udało mi się znaleźć to zaparkować pod marketem za miastem i dojazd autobusem. Nie byłem pocieszony z tego faktu tak czy siak. Parkowanie tutaj to skrajna trudność. Rozumiem, że tak może być w Nowym Jorku, bardzo zaludnionym miejscu, ale w jakimś Bostonie? Porażka.

Muzea i zwiedzanie tego miasta też mi kompletnie nie poszło. Kupiłem sobie specjalną kartę GO Boston Card, w ramach której było darmowe wejście do kilkunastu atrakcji. Wybrałem więc parę najciekawszych… przynajmniej wydawały się być najciekawsze, dopóki ich nie odwiedziłem.

HARVARD MUSEUM OF NATURAL HISTORY – urocze w sumie, ale bardzo malutkie. Było momentami ciekawie, nie powiem. Sporo skamieniałości szkieletów dinozaurów, duży zbiór pięknych kamieni z niezwykłymi wzorami, od kalcytu, przez dolomity, po kwarc czy magmę. Ciekawostką było to, że pierwszy raz, właśnie w tym muzeum, spotkałem się z artefaktami z kultury majów. Było też troszkę z cywilizacji Pacyfiku czy rdzennej ludności ameryki północnej, którą w Polsce nazywamy zwykle Indianami. Tutaj to po prostu native people. W ogóle sam fakt, że to HARVARD, miejsce kultowe, miejsce, które ogląda się w komediach z małolatami urządzającymi akademickie imprezki – to samo w sobie było już przeżyciem. Ale jakbym zapłacił pełną stawkę za bilet – 35 USD i zobaczył tylko trzy niewielkie pięterka z niezbyt bogatymi zasobami (w porównaniu do innych muzeów, w jakich byłem do tej pory), to po prostu byłbym mega rozczarowany.

MIT MUSEUM – muzeum jednej z najbardziej znanych szkół technicznych świata - Massachuset Instytut of Technology. Dotyczące przede wszystkim robotyki, automatyki, cybernetyki. To tu zdobywało wiedzę wielu najbardziej znanych osobistości z szeroko pojętego świata informatyki. Osoby, które współtworzyły Internet, wymyśliły hologramy 3D i całą masę innych wynalazków. Oczekiwania więc wobec tego muzeum były ogromne. Niestety okazało się najnudniejszym muzeum świata, w jakimkolwiek byłem. Było jedno pięterko, w którym nie było prawie nic. Dosłownie pojedyncze eksponaty, w dodatku martwe, w sensie bez ruchu, bez żadnej interaktywności. Po szkole tworzącej roboty spodziewałem się czegoś bardziej spektakularnego. W życiu nie widziałem tak żenującej katastrofy. Brak słów.

WHALE WATCH – to jedyny punkt pobytu tutaj, który uratował to miasto w jakkolwiek sposób. Oglądanie wielorybów :-). Wiem, wiem, niejeden powie, że wystarczy wyjść na polską plażę latem, że nie trzeba jechać aż do Bostonu :-D. Ale jednak tutaj były dużo większe sztuki :-). Widziałem już rekiny wielorybie, delfiny, do kolekcji więc zostały już tylko wieloryby i orki. I wreszcie się udało zobaczyć jedne z największych stworzeń naszego świata. Około 1,5 godziny trwało zanim dopłynęliśmy naszym katamaranem na miejsce, ale było warto. Ogromne humbaki wynurzały co kilka minut swoje grzbiety, za którymi podążały wielkie ogony. Sztuk było raptem kilka-kilkanaście (ciężko powiedzieć, czy oglądaliśmy te same czy inne), więc nie było to tak intensywne czy ekscytujące, jak pokaz skaczących delfinów, ale i tak warto było to przeżyć. Chciałbym zobaczyć jeszcze płetwala błękitnego, który jest dwukrotnie większy od humbaka, to by było coś :-).
Na Boston koniec zwiedzania, dzisiaj jadę się zrelaksować do kolejnego parku rozrywki :-). A wieczorem już do NY!

środa, 22 kwietnia 2015

Romantyczny, acz deszczowy Quebec

Tout est en français :-). Nic nie można zrozumieć, z nikim nie można się dogadać :-). Wszystko po francusku :-). Ale to w sumie całkiem urocze :-). W ogóle całe miasto jest naprawdę piękne. Niestety cały urok zepsuła pogoda, od 2 dni non stop pada. I to tak rzęsiście, że nie mogłem nawet aparatu wyciągnąć, więc jest raptem kilka zdjęć. Muszę tu wrócić kiedyś, ale latem, gdy będzie sezon, gdy będzie ciepło i słonecznie. Ulice na pewno będą fantastycznie oświetlone wieczorem, tworząc wręcz romantyczny nastrój, niestety nie było mi dane tego doświadczyć. Nie będę się rozpisywał, bo nie ma za bardzo o czym. Ot po prostu pada deszcz, więc można co najwyżej pochodzić po marketach. Ceny niestety nie są tak niskie, jak myślałem, że będą. Dolar kanadyjski jest niemal 1 zł tańszy, niż dolar amerykański, ale niewiele to dało, ponieważ ceny są ciut wyższe, a do nich doliczany jest podatek 15%, a nie 7-8% jak w USA. Także ogólnie jest drogo. Kanada nie przekonała mnie do siebie w ogóle, jako kraj. W życiu bym nie powiedział, że to lepsze USA. Nie widziałem tu, co prawda zbyt wiele, raptem 4 największe, czy raczej główne, miasta. A przecież sama zatoka Hudsona jest wielkości niemal połowy Europy. Kanada jest drugim największym krajem świata. Jednak wydaje mi się, że jej większa część, szczególnie północna, to po prostu dzika przyroda, dlatego pozwalam sobie na takie uogólnienie odnośnie tego kraju. Jest na pewno niezwykły, jeśli chodzi o przyrodę, natomiast miasta, w których byłem, nie przekonały mnie do niej w ogóle. Jedynie Quebec wydaje się być takim w miarę romantycznym miejscem, z pięknym starym miastem, po którym można pospacerować, ale na pewno nie o tej porze roku jeszcze. Kanada chyba najlepsza była by dla osób, które lubią wybrać się na jakieś kajaki czy zorganizować obóz, ale warto wcześniej sprawdzić czy się da gdziekolwiek tu w namiocie legalnie spać, bo ceny na kampingach były za namiot wyższe, niż hostel w mieście. Także uogólniając odnośnie Kanady – przyroda – TAK, miasta – nie ma tu nic specjalnego, szkoda czasu.

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Montreal po francusku

O ile Toronto było całkiem po angielsku, Ottawa była dwujęzyczna, pod napisami francuskimi były angielskie, tak w Montrealu już jest wszystko kompletnie po francusku. Nie idzie nic zrozumieć :-). Tylko w hostelu na śniadanie, zamiast francuskich rogalików, podają amerykańskie tosty :-).
Kurcze, jestem w Montrealu, kto by przypuszczał :-). Kiedyś nawet myślałem o przeprowadzce do Kanady, ale jak tu jestem, to już nie jestem taki chętny ;-p. Latem jest pewnie pięknie, ale teraz jest zimno i szaro. Zimą mróz musi być koszmarny. Na szczęście jest tu gdzie pospacerować w dzień, gdy świeci słońce. Jest bardzo dużo bazylik, kościołów i katedr. Budowle są arcydziełem architektury, naprawdę miło na to patrzeć. Jest też klimatyczne stare miasto i oczywiście ulica ze sklepami najbardziej znanych producentów.
Jak na razie, Kanada mnie do siebie w ogóle nie przekonała. Zimno, ponuro, drogo, bez radości. Są piękne kawałki przyrody, piękne bazyliki i na tym jak na razie się kończy. Mieszkać bym tu jednak nie chciał. Zobaczymy co do zaproponowania ma Quebec, dzisiaj tam jadę tam na 2 dni, a potem powrót do USA. Podobno w Quebec’u jest piękna starówka, ale ja nie wierzę na słowo, chcę się przekonać o tym osobiście :-). Czas ruszać dalej w drogę. Jeszcze miesiąc i do domu. Odczuwam już zmęczenie podróżą, ale z drugiej strony nie mogę się już doczekać NY :-).

sobota, 18 kwietnia 2015

Drożyzna w Ottawie

Od razu widać, że to stolica :-). Ceny wszystkiego są dramatycznie wysokie, naprawdę absurdalne w porównaniu do cen w Polsce. Są dużo wyższe nawet niż w USA. Mówią, że Kanada to takie lepsze Stany, ale jakoś tego nie widzę nigdzie :-p. Temperatury zimą spadają do minus 30-40 stopni na południu (aż strach pomyśleć, co się dzieje na północy!), ceny są koszmarne i ludzie też jacyś nie bardzo uśmiechnięci.
W drodze do Ottawy odwiedziłem piękny park Algonquin Provincial Park. Co prawda nie zaczął się tu jeszcze sezon, bo góry zalegającego śniegu, nadal sięgają miejscami paru metrów, ale trzeb przyznać, że przyrodę mają tu przepiękną. To zapewne tyko promil ze wszystkich pięknych miejsc w Kanadzie, ale nie dam rady niestety wszystkiego zobaczyć. Sezon zaczyna się pewnie dopiero w maju, niemniej widoki już teraz były niezwykłe. A jeszcze ta półmetrowa kra na jeziorach dodawała krajobrazowi zupełnej dzikości, jakby się było na Alasce :-).
Ottawa nie zaskakuje niczym specjalnym, ale jest tu wiele pięknych budowli sprzed około 200 laty. Są bardzo zadbane, zbudowane z dużych bloków kamienia i nadal w świetnym stanie służą aktualnie za budynki publiczne, takie jak parlament, biblioteka czy budynek sądu. Sporo jest też kościołów. Samo centrum nie jest jakieś ogromne, w ogóle miasto ma raptem 1,1 mln mieszkańców. Idealne na jednodniowy spacer :-).

piątek, 17 kwietnia 2015

Toronto

Wpadłem tu w zasadzie przejazdem, tylko na 1 dzień. Tak samo będzie z Ottawą, która czeka następna w kolejce. Przygotowując się do podróży, nie znalazłem w tych miastach nic interesującego dla siebie. I jak na razie, będąc na miejscu, to się potwierdza. Nic nadzwyczajnego tu nie znalazłem, ot miasto, jakich wiele. Może zaskoczyło mnie trochę to, że jest tu sporo bezdomnych i ogólnie dość biednych ludzi. Do tej pory nie było to tak widoczne. Sporo tu też kościołów, takich strzelistych, gotyckich budowli, bardzo ładne są. Często niestety wciśnięte dosłownie między obrastające je dookoła potężne wieżowce. Tracą na tym trochę na uroku. Za to jedna rzecz jest szczególnie koszmarna. Wszędzie w centrum (bardzo szeroko rozumianym, daleko od downtown), nie ma ani jednego darmowego parkingu. To mnie jakoś specjalnie nie dziwi. Ale, żeby postój na noc kosztował 40 dolarów???!!! No to już jest skrajne przegięcie. Ceny miejsc parkingowych są tu horrendalne, powiem wręcz, że absurdalne! Pod tym względem to miejsce mnie do siebie bardzo zniesmaczyło. W ogóle uważam, że parkingi powinny być darmowe. Bo w zasadzie dlaczego władze miasta, wybierane przez obywateli, pobierają od nich pieniądze za stawianie własnego auta, zwykle w swoim własnym mieście? To jest jakieś głupie. Generalnie i tak planowałem spacer po mieście, więc zaparkowałem 3 km od hotelu. Chyba trzeba być idiotą, żeby za kilka godzin postoju płacić 120 zł. To więcej niż zapłaciłem tu za sam hotel :-). Po prostu absurd :-).

czwartek, 16 kwietnia 2015

Wodospad Niagara!

Jestem w Kanadzie! Ależ zmiana krajobrazu :-). Ogromne wieżowce zmieniły się w… pola :-). Jak okiem sięgnąć lasy i pola uprawne. Jakieś pojedyncze stacje benzynowe i sklepy :-). Co za kontrast w porównaniu do USA. Zwłaszcza do wyniszczonego Detroit, które mijałem przy samym wjeździe do Kanady. Miasto ogłosiło 2 lata temu bankructwo. Nie miałem niestety czasu, by wjechać do niego, ale już z oddali było widać, jaką ruiną się stało. Pełno porzuconych fabryk, bloków, domków. Na jakimś forum znalazłem bardzo wymowne zdjęcia:
Tak. Tak wygląda jedno z najbardziej znanych amerykańskich miast. Kto by pomyślał, że to możliwe? W każdym razie kilkanaście kilometrów dalej nie ma nic oprócz pól i lasów :-). Aaa, no i jeszcze policjanci, którzy pilnują, by nie łamano przepisów. A mandaty są srogie:
20 km ponad limit – 100 dolarów kanadyjskich (1 CAD = 3 zł)
30 km ponad limit – 200 CAD
40 km ponad limit – 300 CAD
50 km ponad limit… maksymalna grzywna to 10 000 CAD
Naga z gazu sama się podnosi :-D. Na szczęście dojechałem bez problemów i to idealnie na zachód słońca. Nie tracąc więc czasu, udałem się na Skylon Tower, by zobaczyć ten słynny wodospad z wysoka, jak gaśnie w promieniach zachodzącego słońca. Piękny widok. Co prawda zimno tu przeokropnie, z daleka widać jeszcze nierozpuszczony śnieg przy wodospadzie. Chociaż śnieg to mało powiedziane. To wygląda jakby się oderwał wielki zamarznięty blok z góry lodowej. Ale nie ma co czekać, lecę zobaczyć to cudo natury z bliska. Zaskoczony byłem niezmiernie, że centrum miasta okazało się niemal małym Las Vegas. Masza salonów gier, są również kasyna, dookoła pełno neonów i widać, że miasto nie tylko jest turystycznie świetnie przygotowane, ale wręcz wycisnęli do granic możliwości wszelkie opcje ogołacania turystów z kasy :-). Zszedłem drogą w dół i pierwsze, co poczułem to silny powiem mroźnego powietrza. Było naprawdę zimno, myślę, że około 0 stopni (a przypominam, że mamy połowę kwietnia już). Z daleka już było słychać nieustający szum spadającej wody. Coraz bardziej trząsłem się z zimna, miałem co prawda bluzę, ale niezbyt grubą. Nie spodziewałem się, że tak duża ilość lodowatej wody, generuje aż taki chłód dookoła. Teraz rozumiem, czemu śnieg wokół wodospadu się nie topi mimo 20 stopni w dzień. Im bliżej wodospadu byłem, tym bardziej zdawałem sobie sprawę, że wcale nie jest aż tak gigantyczny, jak go sobie wyobrażałem. Ma raptem 50-60 metrów wysokości, wielkość nie jest jakaś powalająca. Ale ilość wodny, która tu się przelewa, 2 000 000 litrów na sekundę! To naprawdę robi wrażenie. Jeszcze jest taki niesamowity efekt… gdy woda przekracza próg, gdy krople wody zaczynają oddzielać się od siebie… to wygląda tak, jakby zwalniał czas :-). Najpierw płynie tak szybko, szybko… i nagle zmienia się w kropelki, które sobie dużo wolniej spadają na dół :-). Oczywiście wszystko dookoła jest mokre od unoszących się drobinek wody. Przeżycie fajne, chodź zmarzłem okropnie, ale jest to jakieś psychologiczne spełnienie w stylu „widziałem Niagarę na żywo” :-).
Na następny dzień rano powtórzyłem jeszcze raz wycieczkę nad wodospad, by zobaczyć go też w dzień. Dziwne, ale wydawał się być dużo cichszy niż wczoraj w nocy, jakby jego szum rozpływał się w zgiełku budzącego się miasta. O tej porze roku wiele atrakcji jeszcze jest zamkniętych. Miałem możliwość skorzystać w sumie tylko z jednej, ale chyba tej najfajniejszej. „Journey Behind the Falls” pozwala zjechać windą na dół wodospadu, a następnie udać się za kotarę spadającej wody! Wykuty jest tam tunel z otworami za wodospadem. Ależ hałas, po prostu niewiarygodne ile wody tam się przelewa. Można też wyjść na taras u podnóża wodospadu z prawej strony. Nie był czynny cały, bo na dole nadal leżał śnieg. Pracownica obsługująca windy, starsza pani, powiedziała nam, że to była najgorsza zima chyba od 1930 roku. Przez 10 tygodni było tu -30 stopni! Ta wycieczka to było całkiem fajne przeżycie :-). Na górze przy barierkach oczywiście każdy robi sobie sesję zdjęciową, jakżeby inaczej :-). Nie wiem, co tu się dzieje, gdy jest sezon, ale już teraz było trochę ciasno, ciężko było się dopchać do barierki, nie mówiąc o tym, by być na zdjęciu samemu a nie w towarzystwie japońskich turystów :-p.
Cieszę się, że udało mi się zobaczyć ten wodospad. Jednak z o wiele większą niecierpliwością czekam na wycieczkę do wodospadów Wiktorii w Afryce! :-)

wtorek, 14 kwietnia 2015

Jeszcze słówko o Chicago

Nie zdążyłem tego napisać poprzednio, a myślę, że warto to dodać.
Na zdjęciach widać, że byłem na piętrze widokowym pewnego wieżowca. Kiedyś się nazywał Sears Tower, a aktualnie Willis Tower. Bilet tu kosztuje, jeśli dobrze pamiętam, 22 USD. Można go kupić również w pakiecie z biletem do Art. Institute za 39 USD (oszczędność około 7-8 USD). Ale jeśli chodzi o ten wieżowiec to było naprawdę fajnie, tam mi się podobało. Oczywiście ludzi tyle, że nie można było się dopchać do szyby, a na taki szklany wystający balkon, to już w ogóle. No chyba, że się kupiło bilet dla VIPów :-). Klienci wszystkich trakcji w USA dzielą się na VIPów i zwykłych staczy kolejkowych. Niestety turystów w USA jest tak wielka ilość (łącznie z turystami amerykańskimi), że po prostu mogą sobie pozwolić na olewanie tych uboższych ludzików. Niemniej mimo tłumów widok był niesamowity. Poczekałem specjalnie na zachód słońca, uwielbiam je :-). Zaczęły się zapalać światła w całym mieście, co dodało magii tej chwili. To było super.Widoczność była ogromna, kilkadziesiąt kilometrów. Podobno widać stąd 4 stany dookoła :-).
Na następny dzień zrobiłem sobie 15 km spacer :-). Co prawda tutaj jeszcze nie ma wiosny, brak jakiejkolwiek zieleni, dopiero nieśmiało słońce podnosi temperaturę, ale spacer rozpocząłem on Lincoln Park – spory plac, który wiosną i latem pewnie jest bogaty od zieleni. Znajduje się przy samej plaży przy jeziorze Michigan. Wymarzone miejsce na jogging. Tak bardzo wymarzone, że więcej osób biegało, niż chodziło :-). Czasami aż się nie mieścili na ścieżce :-p. Idąc wzdłuż wybrzeża dotarłem do Magnificent Mile, która prosto przez sławną Michigan Ave z najdroższymi markami ciuchów i błyskotek, ciągnie się do samego serca Chicago, czyli Millenium Park. Można tu spotkać ogromny lustrzany obiekt odbijający cały świat znajdujący się wokół. A w środku, pod spodem, jest tak zakrzywiony, że nie wiadomo, co jest odbiciem, a co rzeczywistym obrazem. Fajne doświadczenie :-). Na środku tego parku znajduje się ogromna fontanna Granta, ale niestety była jeszcze nieczynna. Dzisiejszy dzień był tu najfajniejszy i pozytywny. I w zasadzie ten jeden dzień w zupełności na zwiedzenie Chicago wystarcza.

P.S. Odnośnie Jackowa... jednak podobno jest, ale jakieś 3 km od miejsca, w którym byłem. Nie zdążyłem tam już niestety drugi raz pojechać, żeby zobaczyć słynne napisy typu "PAPIEROSY" czy "POLISH WODKA" :-).

poniedziałek, 13 kwietnia 2015

Chicago…brzydal :-)

„Chicago, moje Chicago, miasto emigracji…” – śpiewał kiedyś Funky Polak. Po co ktokolwiek do tego miasta emigruje, to niestety nie wiem. To jedno z najbrzydszych miast, jakie widziałem. Już przy samym wjeździe, jeszcze na przedmieściach, czułem się jakbym wjechał do wielkiej rupieciarni, albo złomowiska. Wszystko pordzewiałe, stare, niezadbane, brudne, zniszczone, opuszczone. To, co jeszcze działa, w ogóle do siebie nie pasuje. Nie chciałem się nastawiać źle do tego miasta od samego początku. Nazwałbym to słowami „nie oceniaj miasta po przedmieściach” :-). Jednak i centrum i miejsce, w którym był hostel, nie przekonały mnie, że jest inaczej. Nic tu do siebie nie pasuje. Mam wrażenie, że dostaję tu poplątania architektonicznego oczu. Każdy domek zrobiony w innym stylu, większość brzydka, czasem przewijają się jakieś zadbane kamieniczki w stylu irlandzkim, a reszta, że tak powiem, jest totalnie z dupy. Centrum przytłacza nieznośnie betonem i stalą. Jakby chcieli upchnąć jak najwięcej na jak najmniejszym kawałku ziemi. Miami było przepastne w przestrzeń. Nowy Orlean nie był wysoki, za to bardzo szeroki, w wielu miejscach z przepiękną starodawną architekturą z czasów kolonialnych. Atlanta mimo wielu ogromnych wieżowców, była zrobiona z takim rozmachem, była przy tym tak piękna i pozytywnie nastrajająca, że jak wjechałem do Chicago, to po prostu od razu mnie to miasto przybiło. Czuję się tu źle, mam kiepski nastrój, nie chce mi się wychodzić z hostelu. Nie ma z resztą za bardzo dokąd się udać. Niewiele miasto oferuje, mimo swojej wielkości, a to, co jest, jest jeszcze droższe, niż było w poprzednich miastach. Nawet paliwo, niemal o 1 dolar drożej za galon, niż do tej pory (2 zł drożej na litrze)!!! Do tego paskudna pogoda, ciągle pada, wieje, jest szaro i ponuro. Być może latem jest tu ładniej. Na chwilę obecną mam w głowie tylko jedną myśl – nie ma po co tu wracać :-). Łącznie w planie jest pobyt tu przez 5 dni. O 6 za dużo ;-p. Mam nadzieję, że te 2 pozostałe jeszcze jakoś przeżyję :-).
Byłem odwiedzić Art Institute of Chicago. Podobno numer jeden w USA, jeśli chodzi o sztukę. Głównie obrazy, raptem kilka wydało mi się znanych. Pojedyncze rzeźby. Generalnie nie umywa się do Luwru czy British Museum w Londynie. Jak ktoś nie jest pasjonatem sztuki, a widział te muzea, to Art. Institute w Chicago można sobie odpuścić. 3 godziny nudy.
Jackowo – słynna polska dzielnica, w zasadzie już chyba nie istnieje. Znajdowała się pierwotnie w dzielnicy Avondale. Przejechałem ją dzisiaj wzdłuż i wszerz, nie znalazłem nawet jednego polskiego napisu. Za to większość po meksykańsku. Podobno większość Polaków przeniosła się na północny zachód, w okolice ulicy Archer Avenue. Wydaje mi się to mało prawdopodobne, żeby 2 mln Polaków, którzy tu podobno mieszkają, po prostu się przenieśli 25 km dalej. Nie dojechałem tam niestety dzisiaj, by potwierdzić tą informację, którą można znaleźć w Wikipedii. W każdym razie znaleźć tu Polaka-emigranta, okazało się trudniejsze, niż myślałem. A może wszyscy Polacy po prostu wyjechali z tej dziury ;-p. Ja już się nie mogę tego doczekać :-).

piątek, 10 kwietnia 2015

Atrakcje „po drodze”

Wspominałem wcześniej, że będę jechał do Atlanty z przystankiem w Pensacoli. Wspomnę krótko, że rzeczywiście to świetne miejsce na wakacje! Plaża znajduje się w czołówce najpiękniejszych plaż USA. Ja ją oceniam na pewno, jako najpiękniejszą na Florydzie, z tych, które widziałem. Może piasek tylko nie był tak drobny jak w Sarasocie, ale plaża tak piękna, długa, szeroka, woda czysta, ze sporymi falami, naprawdę miejsce warte odwiedzenia, zwłaszcza na wakacyjny odpoczynek, polecam!

W drodze z Atlanty do następnego miasta w planie – Chicago, miałem odwiedzić największą jaskinię na świecie. Nazywa się Jaskinia Mamucia (Mammoth Cave). Niestety to było kompletne nieporozumienie. Największa, okazała się najdłuższą. Mierzy sobie aż 320 km! To naprawdę imponujące. Sęk w tym, że tego się nie da obejść nawet w tydzień, więc co komu po tym? Przyznam się, że spodziewałem się ogromnej jaskini, która powali mnie na kolana swoją wielkością. Niestety był to tylko wąski korytarz. Dla turystów przeznaczone jest łącznie około 19 km tras w różnych miejscach. Miejsce, do którego wysłali mnie było totalnie beznadziejne. Ot, kilkuset metrowy korytarz, mniej więcej szerokości tunelu, którym jeździ metro, więc szału nie było. W dodatku zero jakichkolwiek stalagmitów i stalaktytów. Po prostu nuda i strata czasu. Być może inne odcinki były ciekawsze, ale żeby do nich dotrzeć, trzeba było wcześniej zarezerwować bilet. Straciłem tylko czas jadąc tam. Nie polecam.

Miałem jeszcze wieczorem odwiedzić obserwatorium astronomiczne! To miała być w sumie mała niespodzianka mojej kreatywności w planowaniu podróży :-). Niestety guzik z tego wyszło, bo akurat w tym dniu, obserwatorium zostało zamknięte. Postaram się znaleźć tu jeszcze jakieś inne, bo spojrzenie w kosmos, w gwiazdy jest kolejnym z moich marzeń. Mam nadzieję, że uda mi się je zrealizować w trakcie tej podróży, bo w Polsce jest to niezbyt wykonalne. Mamy do dyspozycji albo planetaria ze zdjęciami gwiazd, albo obserwatoria, ale niestety należące do różnych szkół wyższych czy instytutów i nie da się do nich od tak po prostu przyjść z ulicy i popatrzeć w teleskop. Natomiast w USA, w wielu obserwatoriach są wyznaczone po prostu dni dla gości publicznych i często za darmo, można sobie przyjechać i popatrzeć w gwiazdy :-). Popatrzeć w naszą przeszłość. Może jeszcze się uda, muszę poszukać innej możliwości.

A teraz czas zobaczyć, co do zaoferowania ma Chicago :-).

środa, 8 kwietnia 2015

Zaskakująca Atlanta

Tego miasta pierwotnie w ogóle nie było w planie. Jakoś nie mogłem znaleźć uzasadnienia, by tu przyjechać. No, bo co w zasadzie miało być zachęcające? Wyjątkowo drogie hotele? Spojrzałem na atrakcje proponowane przez to miasto a tu tylko Coca-Cola World – główna siedziba tego koncernu z muzeum dla gości oraz siedziba CNN. Ale co jest ciekawego w oglądaniu butelek sprzed kilkudziesięciu lat i ich różnych logo, za 16 USD? Albo, co może być interesującego za 15 USD w oglądaniu studia nagrań? A jednak znalazłem tu coś dla siebie.
Moje początkowe nastawienie do tego miasta było średnio-niechętne. Jakież było moje zdziwienie, gdy wjeżdżając tutaj, okazało się, że to przepiękne, bardzo zadbane miasto! Jest zaprojektowane z ogromnym rozmachem, aż 40% miasta to parki. Autostrada, którą wjeżdżałem miała po 8 pasów w każdą stronę! I szczerze mówiąc ledwo się te wszystkie auta tam mieściły, tyle tu ludzi! Miasto od samego początku wyglądało naprawdę imponująco. Ale wizyta zaplanowana była raptem na 3 dni. O wspaniałym meczu NBA już wiecie, czas opisać pozostałe atrakcje.
Na pierwszy ogień poszedł Piedmont Park. Pięknie zagospodarowany, ogromny, z boiskami, z jeziorkami, miejscami dla psów małych, dla dużych, a nawet z publicznym basenem, a na samym końcu jest jeszcze (płatny 20 USD) Ogród Botaniczny. Ogólnie całe to miejsce jest świetne na jogging, spacery czy po prostu poleżenie na trawce :-). Ale ten park był tylko liźnięciem wspaniałości tego miasta.
Na następny dzień, w planie była wizyta w Six Flags over Georgia. To jeden z największych parków rozrywki w USA i oczywiście będąc tuż obok niego, nie mogłem go sobie odpuścić :-). Tysiące ludzi, ogromne kolejki, bilet cholernie drogi (on-line około 50 USD, w kasie około 65 USD), ale było warto :-). Zabawa genialna, choć niestety w kolejkach do największych atrakcji stało się nawet godzinę. Ale przeciążenia na najbardziej ekstremalnych roller-costerach były niesamowite, mózg miażdżyło w czaszce po prostu :-). Mega frajda i ogromna zabawa :-). Żałuję, że nie zaplanowałem na tą atrakcję całego dnia, ale to się poprawi, bo będzie jeszcze jedna okazja :-).

Druga część dnia była przeznaczona na Georgia Aquarium – podobno największe akwarium świata! Byłem już w kilku, ale to rzeczywiście powala rozmiarem i zawartością. Jednak nie z tego względu je wybrałem. Wybór był związany z jednym z moich marzeń. Chciałem na żywo zobaczyć rekina wielorybiego! Długo na tą chwilę czekałem i wreszcie się udało. To bardzo rzadko spotykany okaz we wszelkiego typu oceanariach. Powód zapewne jest jeden. Jest to największa ryba świata, największe osobniki tego gatunku potrafią mierzyć 18 metrów i ważyć 13 ton. Jeśli w waszym mieszkaniu od podłogi do sufitu są 3 metry… to ta „rybka” potrafi mierzyć 6 pięter. No słabo? :-) A w tym akwarium pływało tych rekinów chyba 4! Co prawda nie były aż tak dużo, ale i tak robiły kolosalne wrażenie. A do tego to ich niezwykłe ubarwienie, po prostu hipnotyzuje swoimi białymi kropeczkami na granatowym tle. Bardzo bym, chciał zanurkować w pobliżu tej ryby, to by dopiero było przeżycie :-). Można było tam również zobaczyć Białuchę! To gatunek zagrożony wymarciem, więc widok tej samicy, w dodatku podobno będącej w ciąży, był oszałamiająco niezwykły. Do tego ona… jakby miała świadomość… patrzyła na ludzi przez szybę, podpływała, ocierała się o nią… miałem wrażenie, że to inteligentne samoświadome stworzenie. Niezwykłe doświadczenie. A na sam koniec był niepowtarzalny pokaz skoków delfinów! Byłem już kiedyś na jednym, ale nie umywał się do tego, wzbogaconego dodatkowo o scenografię, super oświetlenie i fabułę odgrywaną przez aktorów, opowiadających o początkach kontaktów ludzi i delfinów. Coś wspaniałego, siedziałem z zapartym tchem!
Co za niesamowity dzień!

Mecz NBA!

Cóż to było za show!!!! Marzyłem o tym od dzieciaka! Będąc w 7 czy 8 kasie podstawówki grałem w kosza codziennie, nawet po 8 godzin, w każdą sobotę oglądałem mecze Jordana, Magic’a Johnsona i całej reszty koszykarskich gwiazd. A teraz, choć ekipa już jest wymieniona na nową, mogę oglądać to na własne oczy! Niezwykłe przeżycie, być tu, teraz i widzieć dużo więcej niż tylko boisko do koszykówki. Najpierw ogromne korki, dobrze, że wyjechałem wcześniej. Myślałem, że to po prostu ludzie wracają z pracy do domu, ale im bliżej Areny, tym więcej ich było i już wiedziałem, że oni wszyscy, tysiące ludzi, jadą przeżyć to samo, co ja. 20 000 miejsc i prawie wszystkie zajęte. Co za atmosfera, miałem banana na buzi od ucha do ucha :-). Wszędzie telebimy, coraz więcej ludzi, coraz głośniej, w środku masa sklepów, barów, oczywiście wszystko w absurdalnych cenach. Piwo kosztuje 8 USD :-). Ale była i pizza i drinki i oczywiście dużo sklepów z pamiątkami lokalnej drużyny – Atlanty Hawks. Wejście na halę powalało na kolana, była onieśmielająco wielka, jak na boisko koszykówki i do tego bardzo stromo rozmieszczone siedzenia, by nikt nikomu nie zasłaniał. Stałem dość wysoko i miałem wrażenie, że ta przestrzeń mnie zaraz pochłonie :-). Co za rozmach :-). Kolory biły z każdej strony, flagi, reklamy, jakieś klubowe gadżety. I czas odliczany do pierwszego dzwonka. Zapowiedzi były typowo bokserskie, szczególnie domowej drużyny:
AAAAAAAAAAAATTTTTLLLLLLLAAAAAAAAAAAAAAAANNNNTTTTAAAAAAAAAAAAAA HAAAAAAAWKSSSSSSS – krzyczał prowadzący, gracze wbiegli na boisko, ależ to wszystko jest dopracowane, sporo improwizacji, ale każda sekunda ma swoje przeznaczenie i rolę w planie całości. Nagle gracze ustawili się w rządku, wszyscy wstali i zgasło światło. Zapalił się telebim i tenorowym głosem, nieznany mi pan, zaczął śpiewać hymn. Ledwo skończył a szał okrzyków porwał ludzi i nagle ni z tego ni z owego światło zgasło całkiem a cała podłoga boiska rozświetliła się niby wielki ekran LCD. W życiu czegoś takiego nie widziałem. To nie wyglądało jak parkiet, na który jest rzucony obraz z rzutnika. To wyglądało jakby podłoga była telebimem. Obraz był doskonały i potężny, na całe boisko (to prawie 30 metrów x 15 metrów!). Zaczęła się niezwykła animacja, przyznam szczerze, że zamarłem z wrażenia, bo w życiu czegoś takiego nie oglądałem. Nie potrafię nawet wytłumaczyć, jak to zrobili, żaden projektor nie byłby w stanie osiągnąć takich efektów. Po prostu WOW! Zaczął się mecz. Na początku skromnie, kibice najpierw nie za głośno, ale z każdym zdobytym punktem szaleli coraz bardziej. LET’S GO HAWKS! LET’S GO HAWKS!
I te organki grające w tle, ktoś to jeszcze pamięta? Telebimy na zmianę wyświetlały powtórki, bieżącą akcję, reklamy, komentatora, kibiców, maskotkę drużyny, inne telebimy na przemian wyniki i statystyki jeszcze coś, ale nie zdążyłem zauważyć, bo chciałem patrzeć na wszystko na raz. Każdą kwartę przerywały tańce cheerleaderek i jakieś szybkie konkursy dla kibiców. Każda sekunda rozplanowana. Nie było ani jednego momentu zawieszenia. A wszystko z niebywałym rozmachem! Różnica punktowa zwiększała się niewiarygodnie, by na koniec osiągnąć prawie 40 punktów różnicy! To rzadko spotykane. Phoenix Suns przegrali sromotnie. Ale naprawdę grali wyjątkowo słabo. Ku radości kibiców Atlanty :-). Nie da się słowami opisać niezwykłości tego przedsięwzięcia. A mi aż się łzy w oczach kręciły, że po tylu latach, gdy pasja koszykówki stała się już tylko sentymentem z podstawówki, nagle to wszystko do mnie wróciło. Nagle zdałem sobie sprawę, że być na meczu NBA, to jedno z moich marzeń. Planując podróż, tak bardzo zapomniałem o dawnej pasji, że nie byłem nawet pewny, czy warto wydać 25$ na bilet. I to jeden z tańszych, bo te najbliżej boiska kosztują kilkaset dolarów. Ale gdy stanąłem na trybunach, 3-godzinny spektakl oszołomił mnie, jak małe dziecko. Byłem pewny, że właśnie tu dzisiaj powinienem być. Po to, by zupełnie podświadomie, spełnić swoje kolejne wielkie marzenie! Widziałem na żywo mecz NBA!!! 

poniedziałek, 6 kwietnia 2015

New Orleans

Bourbon Street oczarowuje swoją atmosferą, aż strach pomyśleć, co tu się dzieje, gdy jest Mardi Gras – święto końca karnawału. Coś czuję, że ciekawość każe mi tu przyjechać jeszcze raz i sprawdzić to osobiście :-). Dzisiaj jednak postanowiłem udać się w zupełnie inne miejsce, daleko od miasta, gdzie jest cisza i spokój, dużo natury i zieleni.
Jean Lafitte National Historical Park – nie mam pojęcia, czemu jest tu tak mało ludzi, co za przepiękne miejsce! Nazwałbym je rezerwatem, jest masa zieleni, właściwie bagiennej, tuż przy jakiejś odnodze Missisipi. Biali ludzie pojawili się tu około 1000 lat temu. Indianie jeszcze wcześniej, około 2000 lat temu. Można tu spotkać, żółwie, węże, jaszczurki a nawet aligatory, jest naprawdę pięknie, czuć pachnącą wilgocią świeżość natury, fantastyczne miejsce na niedzielny spacer. Nie wiem, czemu, ale park nazwano od nazwiska znanego pirata, potem korsarza, pływającego po wodach Zatoki Meksykańskiej. Jego imieniem nazwano również miasto, ulicę i nawet tawernę, o której już wcześniej pisałem. Byłem z resztą dzisiaj również i w niej. Wyobraziłem sobie, że nie ma w niej bankomatu, telewizorów plazmowych na ścianach i kamer w suficie… dotknąłem zimnych cegieł i wyobraziłem sobie, że właśnie one widziały przed 243 laty towarzyszy tego pirata, sączącego tu rum. Kto by pomyślał, że ponad 200 lat później ta tawerna będzie nadal działać i będzie wręcz kultowym miejscem w NOLA (New Orleans, LouisianA). Bardzo lubię miejsca, które przemawiają do mnie swoją przeszłością. Są już mocno zmienione w porównaniu do pierwotnych miejsc, ale być może jakieś cegły „widziały” coś z tamtych właśnie czasów… czułem się więc, jakbym przez chwilkę był tam właśnie wówczas…
Czas już pożegnać to niezwykłe miasto, miasto kontrastów między ubogimi dzielnicami a bogatymi, między plantacyjną, niewolniczą przeszłością a karnawałową zabawą, zniszczone huraganem Katrina, a jednak ciągle przyciągające rzesze nieujarzmionych ludzi. Jutro rano ruszam do Atlanty, z małym przystankiem na podobno jednej z najpiękniejszych plaż w USA – w Pensacoli. Zobaczymy, co do zaproponowania ma Georgia.

sobota, 4 kwietnia 2015

Big Easy, czyli luz nad Missisipi

Po prawie 10 godzinach jazdy w nocy, usłyszenie jazzu w McDonaldzie było dla umysłu, jak relaksacyjny masaż ciała :-). Wprawiało to umysł w błogi stan świadomości… że oto jest Nowy Orlean! Tu nie przyjeżdża się zwiedzać, tu się jest, tu się imprezuje, tu się delektuje bluesem i jazzem w najczystszej, wręcz kultowej postaci, wykonywanych przez gwiazdy światowego formatu. Wszystko jest do przeżycia na jednej ulicy – Bourbon Street, to tu można poznać najlepiej atmosferę tego miejsca. A wierzcie mi, chłonie się ją z otwartą buzią :-). Zanim tu jednak dotarłem, w pierwszy wieczór zrobiłem po prostu spacer po dzielnicy French Quarter, najstarszej i najsłynniejszej części Nowego Orleanu, jednak udałem się prosto w stronę Missisipi. Widok tej rzeki, szerokiej takiej, znanej chyba większości ludzi na świecie, jest onieśmielający. Być tutaj osobiście, jest przeżyciem samym w sobie. To właśnie nad tą rzeką toczą się przygody Tomka Sawyera, którym fascynowałem się, jako dzieciak. To również tutaj rozgrywa się na statku turniej pokera z filmu Maverick z Melem Gibsonem. Missisipi jest najdłuższą rzeką w Ameryce Pn. i czwartą pod względem długości na świecie! Płynie przez 10 stanów, a każdy z nich jest średnio wielkości Polski, także to robi wrażenie.

Równie interesującym doświadczeniem jest wizyta w Garden District – dzielnica pięknych domów (podobno zwana dzielnicą prezydencją), domów z przed 150 lat, których ceny potrafią osiągać nawet 8 mln dolarów, potężne gmachy, często z kolumnami i fantastycznie zdobionymi balkonami. Oczywiście nie bez znaczenia pozostaje fakt, że kiedyś, gdy niewolnictwo było jeszcze codziennością, należały one do właścicieli plantacji trzciny cukrowej czy kukurydzy. Mam wrażenie, że rody ówcześnie żyjące, nadal mają się świetnie i przekazując sobie z pokolenia na pokolenie te potężne posesje, ciągle utrzymują się na wysokich stanowiskach i należą do najbogatszej elity. Niektóre posesje są już co prawda trochę zaniedbane, niedopilnowane, jakby komuś już zabrakło funduszy na ich utrzymanie, ale wiele z tych domów nadal robi imponujące wrażenie. Ale nie po to przyjechałem do Nowego Orleanu, by podziwiać piękne rezydencje.

Największe wrażenie robi codzienny spektakl niezwykłej różnorodności ludzi, odbywający się na wspomnianej już Bourbon Street. Niepowtarzalna atmosfera miejsca, cała masa przedstawień zarówno ulicznych grajków, jak i tancerzy. Najstarsza tawerna w USA działająca nieprzerwanie od 1772 roku, założona podobno przez znanego tu pirata. Tysiące ludzi każdego wieczoru. A wszystko okraszone smaczkiem jazzowego klimatu. Jakież było moje zdziwienie, gdy można było wziąć udział w show samej Chris Owens, to ikona tego jazzowo-bluesowego miejsca. Ależ energia z niej kipiała! Porywała ludzi swoim charyzmatycznym charakterem, skakała, tańczyła i tak się ruszała, że to było niewiarygodne, gdy dowiedziałem się, że ma… 83 LATA!!! Ciało miała takie i ruchy i energię w sobie, że nie dałbym jej nawet 40 lat. Coś niezwykłego!

Każdego dnia, gdy doświadczam tych wszystkich wyjątkowych doznań, czuję się jakbym codziennie wygrywał na loterii. „Z każdym krokiem mam większy smak na życie” – jak śpiewał Krawczyk. Ale mam też świadomość, że to wszystko nie dzieje się przypadkiem, że tak naprawdę trzeba to zaplanować, zapłacić za to i po prostu zrealizować. Bez tego nie uda się spełnienie żadnego marzenia. W Internecie krążą cytaty z bardzo inspirującego przemówienia SteveJobs’a, z którym się w pełni zgadzam: „Prawie wszystko – zewnętrzne oczekiwania wobec ciebie, duma, strach przed wstydem lub porażką – wszystkie te rzeczy są niczym wobec śmierci. Tylko życie jest naprawdę ważne. Pamiętanie o tym, że kiedyś umrzesz, jest najlepszym sposobem, jaki znam, na uniknięcie myślenia o tym, że masz cokolwiek do stracenia. Już teraz jesteś nagi. Nie ma powodu, dla którego nie powinieneś żyć tak, jak nakazuje ci serce. Wasz czas jest ograniczony, więc nie marnujcie go, żyjąc cudzym życiem. Nie wpadajcie w pułapkę dogmatów, żyjąc poglądami innych ludzi. Nie pozwólcie, żeby hałas cudzych opinii zagłuszył wasz własny wewnętrzny głos. I najważniejsze – miejcie odwagę kierować się sercem i intuicją.”