poniedziałek, 18 maja 2015

USA

63 dni
2 kraje
Przejazd przez 24 stany
Pobyt w 21 miastach
11 667 km autem
550 km piechotą

Przyjeżdżając do tego kraju nasłuchałem się i naczytałem wielu historii. Najwięcej miały do powiedzenia chyba osoby, które nigdy tu nie były, bo niewiele z zasłyszanych rzeczy się potwierdziło. Same stereotypy z tv, niewiele mające wspólnego z rzeczywistością.
USA, które ja widziałem, to piękny kraj. To wspaniali ludzie. To wielka różnorodność. To kreatywność i pomysłowość. To patriotyzm. To życzliwość. Bardzo, bardzo mi się tu podoba :-).
Pozwolę sobie powalczyć ze stereotypami :-).
Ktoś twierdzi, że amerykanie są tak leniwi, że do najbliższego sklepu jadą autem? No cóż… do najbliższego sklepu często mają kilka-kilkanaście km. Nie dziwię się, że jadą autem, bo nieść kilka toreb zakupów na cały tydzień przez taką odległość, byłoby męczarnią. Tutaj markety są na obrzeżach miast, a wiele wręcz w połowie drogi z jednego miasta do drugiego. Małe sklepiki w centrum to albo sklepy z pamiątkami, albo kawiarnie. Nie bardzo jest gdzie zrobić dużych zakupów, a tu nie ma zwyczaju latać co poranek po świeżą bułeczkę.
Ktoś twierdzi, że wszyscy amerykanie są spasieni? Co za bzdury. Wszedłem do pierwszego McDonalds’a w okolicy. W środku kilkanaście osób. Szczerze mówiąc najgrubszy byłem ja :-ppp. A nie mam chyba nawet 5 kg nadwagi ;-p. Reszta osób była szczupła, niektórzy wręcz chudzi. Często spotykałem tam meksykanów, którzy chcieli zjeść taniej, często starszych panów, którzy chcieli sobie pogadać przy śniadanku. I trochę turystów. Na ulicach zdarzały się sporadycznie osoby wyjątkowo otyłe. Ale ich liczba nie była większa niż u nas. Większość ludzi wygląda naprawdę dość normalnie na ulicy. Być może w całych Stanach liczba otyłych ludzi jest ogromna, ale procentowo raczej nie jest aż tak dramatycznie większa, niż w innych krajach. Przynajmniej nie widać tego na co dzień na ulicy. Za to da się widzieć dużą dozę tolerancji. Nikt nikogo nie wytyka palcami, nikt się nie przygląda, każdy każdego traktuje z szacunkiem i zachowuje się normalnie. Pod tym względem możemy, jako naród, brać z nich przykład.
Jeśli chodzi o ludzi, są naprawdę bardzo pomocni, kulturalni, dobrze wychowani. Nie ma na ulicy chamstwa, ludzie sobie ustępują, pomagają, są bardzo mili. Są tego nauczeni! Jak tylko znajdą się w pobliżu półki w markecie, koło której my jesteśmy, wobec czego moglibyśmy poczuć ograniczenie naszej przestrzeni, natychmiast automatycznie mówią „sorry”. Ot dla zasady, choć wcale nie mają za co przepraszać :-).
Jak mijają Cię na ulicy, to absolutną normą jest „how you doing?” czy jakiekolwiek inne powitanie. I zgadza się, oni nie oczekują na to odpowiedzi, a jeśli już to wystarczy „ok” czy „good”. Ale to nie dlatego, że nie są zainteresowani czyimś nastrojem w dniu dzisiejszym. Po prostu dla nich „how are you today” znaczy tyle samo co dla nas „dzień dobry”. Jak ktoś tego nie rozumie i uważa, że te pytania są po to, by ponarzekać na starą biedę, to nie jest stworzony do życia w tym kraju! Mi było fantastycznie z tym, że ktoś się po prostu do mnie uśmiechnął :-). To było nie tylko pozytywne dla nastroju. To sprawiało, że ludzie byli wobec siebie życzliwi. W Polsce nie jest wyjątkiem od wielkiego zakapturzonego draba usłyszeć „co się k****a patrzysz?”. Wyobraźcie sobie, jak ten wielki drab, zbliża się do Was, zastanawiasz się czy nie dostaniesz w zęby… a on z uśmiechem i ciepłym głosem mówi „what’s up, man?” :-). To naprawdę sprzyja mnożeniu się życzliwości na ulicy, rewelacja :-). To się przejawia też w wielkiej kulturze jazdy na drogach, wpuszczaniu wjeżdżających z bocznych ulic i ogólnie na dobry nastrój wśród ludzi :-). Mam wrażenie, że często ludzie myślą o tym, jak ułatwić innym życie :-). Niespotykane doświadczenie! Powiem więcej… przylatując tu, gdy była późna godzina nocna, a na lotnisku prawie żywego ducha… przechodzę przez drzwi… a tam z głośniczka „you look’s good today” :-). Nie mogłem się powstrzymać, żeby nie przejść przez te drzwi jeszcze parę razy :-). A tu znowu komunikat „uśmiecham się na twój widok” czy coś w tym stylu :-). No po prostu mega pozytywnie nastrajające! :-)
Amerykanie mają również dużo sprytnych rozwiązań. Przykładowo autobusy mają z przodu karoserii przyczepione uchwyty na rowery. Banalnie proste rozwiązanie, by nikogo nie ubrudzić w środku, by nie zajmować z rowerem miejsca innym, a przy tym kierowca cały czas ma oko na rowery, żeby nic się z nimi nie stało. No po prostu genialne :-). Inny przykład to np. bankomaty czy apteki obsługiwane z okienka, do którego podjeżdża się autem, jak do Drive Thru w McDonald’s. I to nie po to „bo amerykanie są leniwi”, tylko dlatego, że np. matka z dzieckiem w aucie, nie musi z nim wysiadać i targać ze sobą wszystkich klamotów. Po prostu zatrzymuje się i załatwia sprawę. Kurczę, no genialne do kwadratu! Nie trzeba szukać parkingów, płacić za nie, ani zabierać z auta laptopa, żeby ktoś nie ukradł. Wystarczy się zatrzymać i otworzyć szybę :-). Jeśli chodzi o bankomaty (ATM), są dostępne absolutnie wszędzie, choć wszędzie można również płacić kartą kredytową. Widziałem bankomaty w większości sklepików, nawet całkiem małych, w pralniach! (tam to widziałem nawet automaty do gier :-)), w każdej restauracji, bankomaty są po prostu wszędzie. Nie ma problemu z dostępem do gotówki. Koszt wybrania pieniędzy to około 2-3 USD, uwaga… doliczane do każdej wybieranej kwoty! Nie ważne czy Wasz bank pobiera prowizję, czy nie - dodatkowo do wybieranej kwoty jest doliczana kwota dla operatora bankomatu. Warto o tym pamiętać.
Sam kraj, jeśli chodzi o przyrodę, z uwagi na jego wielkość, jest tak zróżnicowany, że nie można nijak go uogólnić. Są tysiące przepięknych miejsc. Choć są też mało urodziwe. Każde miasto jest inne. Jedne wysokie, inne szerokie, jedne w stylu kolonialnym, inne z nowoczesnymi wieżowcami czy neonowymi reklamami. Jednak każdy zakątek tutaj jest na swój sposób fascynujący :-). W każdym można znaleźć coś uroczego. Jak ktoś się uprze, by ten kraj za coś nienawidzić, to na pewno mu się uda. Niemniej z obiektywnego punktu widzenia ten kraj jest bardzo wyjątkowy. Naprawdę piękny i dla tych, którzy kochają naturę i dla tych, którzy uwielbiają intensywne życie w miastach. Tu można znaleźć wszystko. Dla każdego jest coś super :-).
Długo się zastanawiałem nad tym, czy chciałbym żyć w tym kraju. Nie wiem do tej pory. Myślę, że życie tutaj, zwłaszcza dla emigrantów jest bardzo ciężkie. Kraj jest piękny do zwiedzania, ale praca, życie codzienne, utrzymanie się, na pewno nie jedną osobę przyprawia o ból głowy. Myślę, że aby tu przeżyć wystarczy jakakolwiek praca. Co nie znaczy, że łatwo ją znaleźć. Biegły angielski to podstawa. Ale, żeby coś tu osiągnąć, żeby mieć spokój psychiczny i poczucie bezpieczeństwa finansowego, trzeba dużo mocniej się zaangażować. Trzeba skończyć tutejszą szkołę, by liczyć się na rynku i móc znaleźć dobrą pracę. Najniżej płatne prace są wynagradzane około 9-10 dolarów za godzinę. To kwota minimalna, jej wielkość jest różna w każdym stanie, tak samo jak wysokość różnych podatków. Pracując standardowe 8 godzin dziennie, wynagrodzenie minimalne wystarcza na w miarę normalne życie. Wynajęcie mieszkania to około 500-600 dolarów. Koszt jedzenia to drugie tyle. Także w teorii przy najniższej pensji na koniec miesiąca jeszcze powinno coś zostać. Ale takie życie tutaj, byłoby profanacją szansy, jaką się dostało (jeśli ktoś ma taką możliwość tu żyć), bo kraj daje tak duże możliwości, że nieskorzystanie z nich, byłoby zmarnowaniem wielkiej szansy.
Ja wykorzystałem swoją szansę najlepiej, jak umiałem, by przeżyć kolejną wyjątkową przygodę. Plan wyszedł mi praktycznie w 98%. Reszta nie była zależna ode mnie. W sumie to jestem dumny z tego, że tak sprawnie zawsze mi to wychodzi :-). Najważniejsze, że mam wspomnienia, których nikt mi nie odbierze: mecz NBA, baseball na stadionie New York Yankee, Jet Ski, paralotnia, największe akwarium na świecie, parki rozrywki z gigantycznymi roller-costerami, show z delfinami, NASA, Everglades, Niagara, oglądanie wielorybów, widziałem rekina wielorybiego, gigantyczne wieżowce z panoramą najsłynniejszych miast świata, Key West, Central Park, Statua Wolności, Grand Central, Times Square, Lincoln Memorial, … mógłbym wymieniać bez końca… dużo to wszystko kosztowało, ale było warto :-).
Będę tęsknił za tym miejscem. Ma w sobie coś wyjątkowego :-). Będzie mi brakowało tej magii wielkich amerykańskich flag z falującymi biało-czerwonymi paseczkami :-). Każdy powinien odwiedzić to miejsce. Ja będę je wspominał z sentymentem, ale też z wielkim głodem będę czekał na zwiedzenie drugiej strony USA, która podobno ma dużo piękniejszą naturę. Dziękuję wszystkim, którzy byli ze mną, wspierali mnie, za życzenia urodzinowe i mam wielką nadzieję, że choć jedną osobę skłoniłem do myśli „kurczę, ja też tak mogę!”.

niedziela, 17 maja 2015

Podsumowanie podróży do USA

To, czego zawsze mi brakuje na innych blogach podróżniczych, to rzetelne podsumowanie kosztów podróży, dzięki którym mógłbym zaplanować finansowo również swoją własną podróż w to samo miejsce. Dlatego zawsze podaję kwoty wydatków i na koniec każdej podróży podsumowuję to wszystko. Nie ma to na celu chwalenia się wydatkiem, bo to żaden powód do dumy, ale pozwoli innym podróżnikom zaplanować kosztowo swoją podróż, w oparciu o realne ceny z danego miejsca. Z drugiej strony, owszem, jestem dumny z tego, że dzięki jakimś sprytnym rozwiązaniom czy rzetelnym przygotowaniom, udaje mi się oszczędzić spore kwoty, które wiele osób wydaje korzystając z usług biur podróży. Ja udowadniam, że można to zrobić samemu, dużo niższym kosztem.

Podróż odbyła się w dniach 16 marca – 19 maja 2015 roku
Razem 63 dni, 2 osoby (podaję ceny za osobę)
Uśredniony kurs waluty
1$ = 3,80 zł (przy wyjeździe 3,98, w połowie wyjazdu 3,84, na koniec wyjazdu 3,68)

Koszty:

AUTO

Wynajęcie auta na 52 dni (z pełnym ubezpieczeniem) – 3238 zł (62 zł/dzień)
Ilość przejechanych mil - 7250 (11 667 km)
Samochód Kia Rio 2013 r.
Średnie spalanie 7.0 L/100km (33 mile/galon)
Średnia cena paliwa 2,57 USD/galon
Koszty paliwa: 990 zł
Koszty parkingów: 75 zł
Koszty przejazdów po autostradach: 88 zł
Koszt utrzymania auta ze wszystkimi opłatami na 1 osobę: 84 zł/dzień

TRANSPORT

Bilety na metro/autobusy: 310 zł
Bilety na samolot: 2792 zł (w tym 233 zł za bilet rezerwowy z powodu strajku linii Norwegian)

NOCLEGI

Było 55 noclegów (przez 3 noce był przejazd autem długiej trasy i 4 noce darmowy nocleg u znajomego)
Koszt noclegów: 4783 zł (87 zł/dzień)
Średnia cena noclegu to 24 USD/dzień (w niektórych hotelach śniadanie w cenie)

JEDZENIE

Podaję cenę za osobę, przy założeniu, że były 2 osoby, z dostępem do lodówki, więc można było trochę oszczędzić dzięki temu. W wielu hotelach były również śniadania w cenie, co dodatkowo generowało oszczędności. Niemniej głodny nie chodziłem, choć to była dobra okazja, by zadbać o dietę :-D. Kilka dni było u znajomego, więc nie wydałem wtedy prawie nic na żywność.

Koszt jedzenia to 1585 zł przez 58 dni (28 zł/dzień = 7,60 USD/dzień)

Przyznam, że tak niska kwota za jedzenie zaskoczyła nawet mnie :-). Szukałem promocji, korzystałem ze zniżek, bonusów, kuponów, szukałem żywności z datą ważności do spożycia przypadającej na następny dzień… i wygląda na to, że sumarycznie przyniosło to całkiem niezły efekt :-).

MUZEA, IMPREZY, ATRAKCJE

Mecze NBA, wszelkie muzea, akwaria, parki narodowe, Everglades, skutery wodne + zdjęcia na CD, zoo, parki rozrywki, wjazdy na wieżowce, nazwijmy to kosztami opcjonalnymi, ale w zasadzie… właśnie po to tu przyjechałem, by ich doświadczyć:

2550 zł

UBEZPIECZENIE

350 zł (Warta Travel Plus)

INNE

Kartki pocztowe, kosmetyki, pamiątki, słodycze
250 zł

RAZEM KOSZT WYCIECZKI NA 63 DNI TO 17 011 zł (270 zł/dzień = 73 USD/dzień)

(w tym 3000 zł są kosztem indywidualnym w sensie, że ktoś inny na moim miejscu mógłby tych pieniędzy nie wydać w ten sam sposób :-)).

Dodatkowo oczywiście dochodzą wydatki na odzież, obuwie, prezenty, gadżety, restauracje i co tam kto lubi :-)

piątek, 15 maja 2015

JAK…?

Porady praktyczne dla przyjeżdżających do USA:-)

Jak dostać wizę i wjechać do USA?

Najważniejsze to być uczciwym i nie próbować kantować. Jeśli masz zaplanowaną prawdziwą podróż, ze zwiedzaniem, to nie ma żadnych przeciwwskazań, by w konsulacie wizy nie dostać. Procedury są opisane na stronach ambasady, więc nie będę ich dublował. Najważniejsze to się przygotować. Musisz wiedzieć, dokąd jedziesz, po co i na jak długo, z czego będziesz żyć i ile będzie to kosztować. Po prostu przygotować się, dobrze też być uśmiechniętym i wyluzowanym :-). To samo z wjazdem do USA. Naprawdę nie ma się czego bać. To już nie te czasy, że Polacy emigrowali do pracy na czarno. Jeśli nie będziesz miał na wyjeździe turystycznym gazety z zakreślonymi ogłoszeniami o pracę, to nie ma czego się obawiać. Uczciwość to klucz do wjazdu do tego wyjątkowego kraju. A warto tu przyjechać.

Jak nie dostać mandatu?

Nie przekraczać prędkości powyżej 5 mil ponad limit. Jeśli jednak chcesz jechać szybko, postaraj wbić się między dwa inne samochody i stworzyć kolumnę. Jazda slalomem po 5 pasach dużo szybciej niż inni nie ujdzie płazem. Tutaj policjanci potrafią mierzyć prędkość nawet z helikopterów, a chwilę później zostaniecie zatrzymani przez nieoznakowany radiowóz. Pilnujcie też przepisów dotyczących parkowania. Możecie być pewni, że znajdziecie mandat za wycieraczką, gdy źle postawicie auto. Nie licząc Bostonu, niemal wszędzie udawało mi się parkować za darmo. Czasem musiałem kawałek dojść, ale kwota parkowania była zwykle na tyle duża, że było warto. Trzeba jednak sprawdzić czy w danym dniu nie ma np. zaplanowanego sprzątania ulicy. Jeśli jednak się nie udało, to podam jeden myk… co zrobić, jeśli taki „ticket” znajdziecie za wycieraczką :-). Zgodnie z prawem, jeśli np. znak był przewrócony (oops, niektóre trzymają się tak luźno :-)), albo jeśli auto zostało mechanicznie unieruchomione (np. padł akumulator, a przecież w sklepie większość rzeczy można kupić i oddać w ciągu 30 dni :-)), lub jeśli kierowca zasłabł i potrzebował nagle opieki medycznej – to są zdarzenia, którymi można posłużyć się, jako argumentem, by pozbyć się mandatu. Kwota mandatu to od 30 USD w górę. Niezapłacona przez miesiąc urasta dwukrotnie, więc jest o co powalczyć. Miałem niestety właśnie takie zdarzenie. Na szczęście znak naprawdę był przewrócony i upiekło mi się.
P.S. Na nic zdadzą się tłumaczenia, że ktoś nie zna angielskiego, czy pomyliły się dni sprzątania ulicy, czy pożyczył auto cioci. Wyżej wymienione fakty, to jedyne opcje, by się pozbyć mandatu, kwestię kreatywności załatwienia dowodów pozostawiam zainteresowanym :-). Na pewno zdjęcia złamanego znaku, czy auta podpiętego kablami do akumulatora pomogą :-). By się udało, trzeba mieć wydrukowane zdjęcia, jako dowód. Komórki nie można używać w miejscu, gdzie odbywa się coś w rodzaju małego przesłuchania. Do sali wchodzi 10 osób i pani z urzędu pokazuje zdjęcia z miejsca zdarzenia (czy to parking czy fotoradar) i pyta o usprawiedliwienie. Jeśli się uda ją przekonać, to anuluje sprawę. Jeśli nie, to trzeba zapłacić. Wszystko jest odnotowane i jeśli nie zapłacicie tego teraz, to ściągną to na granicy przy następnej wizycie w USA. Najlepiej jednak przestrzegać tu przepisów, bo są bardzo restrykcyjnie przestrzegane.
I najważniejsze - z policją nie ma tu żadnej dyskusji. Nie wolno w aucie chować rąk czy robić niepewnych ruchów. Tu policja ma prawo zastrzelić człowieka. I jest raczej nieprzekupna – lepiej tego nie próbować. W czasie mojego pobytu tu, pokazywano w CNN film z ukrytej kamery, jak jakiś czarnoskóry dzieciak rzuca czymś w policjanta i zaczyna uciekać, sięgając chyba po coś do kieszeni. Policjant strzelił mu 3 razy w plecy i zabił na miejscu. Jeśli dobrze później słyszałem, upiekło mu się, bo wytłumaczył się, myśląc, że dzieciak sięga po broń. USA to nie jest moim zdaniem państwo policyjne, ale policja ma tu takie prawa, że lepiej z nimi nie zadzierać.

Jak tanio wypożyczyć auto w USA?

Przez wiele miesięcy obserwowałem wiele stron z cenami wypożyczenia aut. Najtaniej wychodzi w Thrifty, ale za pomocą pośrednika: www.rentalcars.com. Najniższe ceny zaczynają się dokładnie od 4 tygodnia przed wypożyczeniem, ale są zależne również od kursu waluty. Zapewne zauważycie, że ceny wypożyczenia auta bezpośrednio od serwisu typu AVIS, Alamo, Budget czy Dollar są dużo mniejsze. Ale to dlatego, że nie ma tam doliczonego ubezpieczenia. Po jego dodaniu cena jest dużo wyższa. Nawet z kuponami nie wychodzi tak tanio, jak z powyższej przeglądarki. I nie traktujcie ubezpieczenia, jako możliwości oszczędzenia pieniędzy. Nie wyobrażam sobie jeździć tu bez ubezpieczenia, bo koszty procesów, gdyby coś się stało, są tu ogromne. Zauważcie też, że ubezpieczenie kupione w Polsce (OC + NNW) nie dotyczy wypadków komunikacyjnych z wynajętym autem! Na tym lepiej więc nie oszczędzać. Powyższa przeglądarka ofert dawała najniższe ceny ze wszystkich. Dodatkowo w atrakcyjnym cenowo pakiecie, można było dokupić ubezpieczenie drugiego kierowcy (jeśli taki jest i się zmieniacie, to obowiązkowo!) wraz z możliwością zwrócenia auta bez pełnego baku. Najkorzystniejszy koszt wynajmu jest w złotówkach – żadna inna waluta z polskiego punktu widzenia, nie jest tak korzystnie przeliczona, a bank na przeliczeniu pobiera dodatkową prowizję, więc najlepiej poczekać na niski kurs i zapłacić w złotówkach, najlepiej na niecały miesiąc przed wypożyczeniem. Wypożyczenie wcześniej niż miesiąc, wcale nie jest tańsze, jak to często ma miejsce w przypadku hoteli. Wypożyczając auto warto pamiętać, że są progi cenowe (im więcej dni, tym taniej) i czasem wypożyczenie na 22 dni wychodzi lepiej cenowo lub tak samo, jak wypożyczenie na 18 dni. Kombinujcie :-).
Chcę jeszcze zdementować jedną z plotek, jaka pojawia się w sieci. Wiele osób twierdzi, że mając kartę kredytową GOLD, mają ubezpieczenie auta za granicą w cenie wypożyczenia (gdy się za to auto zapłaci tą kartą). Kontaktowałem się z prawnikami w banku i jest to nieprawda! W warunkach umowy i z karty VISA i MasterCard jest zapis, że ubezpieczenie nie dotyczy auta wynajętego z wypożyczalni. Ubezpiecza, co najwyżej, produkty zakupione w sklepach, jeśli np. byłyby z auta skradzione, ale nie ubezpiecza wypadków komunikacyjnych z auta wypożyczonego z wypożyczalni prywatnej firmy. Z komunikacji publicznej tak, ale nie z wypożyczalni. Pamiętajcie o tym i nie żałujcie pieniędzy na ubezpieczenie.

Jak tanio wynająć pokój?

Przede wszystkim trzeba to zrobić wcześnie. U nas funkcjonuje coś takiego jak last minut – wyprzedaż czegoś tam taniej, niż zwykle, żeby to sprzedać w ogóle. Tutaj jest tak duża liczba turystów (w tym również samych amerykanów), że zwykle wszystkie miejsca są wyprzedane na kilka miesięcy wcześniej. Dobre ceny dostaje przede wszystkim ten, kto zrobi to najwcześniej. Również rezerwacja wjazdu na Statuę Wolności wymaga przynajmniej 5 miesięcy czasu przed terminem.

Jak zamówić bilety na mecz NBA czy baseball’owy?

Jeśli chodzi o NBA i przypuszczam, że inne sporty na amerykańskim rynku również, są tylko dwie strony, na których można nabyć legalnie te bilety (dotyczy to również koncertów, wyścigów samochodowych czy zawodów rugby):

Inne opcje nie są legalne, więc nie dajcie się nikomu skusić, bo to będzie prawdopodobnie oszustwo. Natomiast, co tu dużo mówić, bilety na mecze są bardzo drogie. Na stronach jest też opcja, by kupić je taniej. Nazwana jest Resale i polega na odsprzedaży biletów przez innych kibiców za pomocą powyższych serwisów. Często mieszkańcy kupują karnety na cały sezon, a potem odsprzedają z zyskiem bilety na pojedyncze mecze, ale i tak dużo taniej, niż zwyczajne wejściówki przy kasie. Mail z biletem przychodzi na podany adres, trzeba go tylko wydrukować. Standardowo, kto pierwszy i wcześniej zamawia bilet, ten ma większy wybór.

Jak coś wydrukować w USA?

Nie funkcjonuje tu coś takiego jak u nas punkty ksero na rogu każdej ulicy. Wydrukować coś można tylko w punktach Fedex Office czy UPS Store. Umiejscowione są zwykle w centrach handlowych na obrzeżach miast. Wystarczy przynieść plik na pendrive, podejść do drukarki i wsunąć kartę kredytową. Następnie pendrive, wybrać, co się chce drukować i zatwierdzić wszystko po kolei. Banalnie proste :-).

Jak tanio pozwiedzać najważniejsze atrakcje?

Bardzo pomocne będą dwa linki:

Bardzo podobne opcje, polegające na zakupie pakietu na wybrane atrakcje w niższej cenie, niż jakby się kupiło osobno bilet do każdej z nich. Podejście jest różne, można kupić wejściówkę na 3, 5, 7 dni na nieograniczoną ilość atrakcji z dostępnych, albo np. na 3 dni, ale tylko na 5 atrakcji, albo ważna aż 9 dni, ale tylko 4 atrakcje do wyboru. Sporo różnych opcji jest do wyboru, ale na pewno ogromna oszczędność – nawet 45%. Warto to oczywiście przeliczyć, bo nie wszystkie atrakcje są interesujące i na wiele szkoda czasu. I trzeba uważnie czytać, żeby przypadkiem nie kupić wejścia na 5 atrakcji zamiast na 5 dni. Zdarzają się również bilety combo, w których bezpośrednio na stronie internetowej można kupić bilet do dwóch atrakcji na raz w dużo niższej cenie. W ogóle zwykle warto kupować bilety on-line, ale nie liczcie na cuda. Często cena jest niska i kusząca dopóki się nie dojdzie do ostatniego kroku, w którym doliczany jest podatek i opłata za obsługę internetową i okazuje się, że oszczędność jest 5USD a nie 20USD, jak się wydawało na początku. W ogóle trzeba pamiętać o podatku, jest doliczany niemal do wszystkiego i niemal zawsze i w każdym stanie jest inny.

Gdzie kupować tanio odzież i jedzenie?

Markety odzieżowe w USA:

Burlington
Ross Dress for Less
Marshalls
T.J.Maxx
Vanity Fair

Markety spożywcze:

Dollar Tree (wszystko za dolara)
Walmart
Winn-Dixie
Walgreens
Giant
Whole Foods (żywność organiczna… drożej niż w powyższych)

W Kanadzie:
Winners (ciuchy)
Marshalls (ciuchy)
Dollarama (wszystko za dolara)

Niektóre markety występują tylko w niektórych stanach. Jednak nie wierzcie, jak ktoś będzie mówił, że w USA są koszulki za dolara. To ściema. Cud będzie, jak traficie na koszulkę za 5 dolców. Tandeta z Chin bywa po 2-3 USD. Standardowe ceny z wyprzedaży (clearance) to około 7-10 USD za T-shirt. Są dość dobrej jakości, często z jakimś firmowym znaczkiem. Ale to są pojedyncze sztuki, nie ma pełnej rozmiarówki. Trzeba odwiedzić każdy market po kolei w całym stanie, żeby trafić na coś ciekawego konkretnie na siebie. Natomiast w standardzie koszulki są po około 15-20 USD. Dużo drożej niż w Polsce. Spodnie jeansowe około 25 USD na wyprzedaży. Buty w normalnej cenie 85-100 USD, wyprzedaż 40-65 USD, przecena pojedynczych sztuk 25-35 USD. Jak traficie swój rozmiar, to jest cud :-). Przy wywozie ciuchów lepiej odciąć metki, żeby celnicy nie kazali płacić cła.

Największa promocja jest po Święcie Dziękczynienia (Thanksgiving Day) po 12 października. Druga podobna okazja jest po świętach bożonarodzeniowych.

Tańszy tu jest też Apple i elektronika w ogóle, ale nie jest to mega powalająca różnica. Trzeba pamiętać, że mają tu inne wtyczki i napięcie prądu w gniazdkach.

Spożywka jest tu dużo droższa, niż w Polsce. Znaleźć coś, co po przeliczeniu dolara kosztowałoby 1 do 1 to praktycznie niemożliwe, więc lepiej starać się tego nie robić dla spokoju własnego serca :-).

Koszt bagietki – 1 USD
Chleb 2-4 USD
Pizza mrożona 4-6 USD
Tak dla porównania :-). Wiele marketów oferuje karty lojalnościowe w dziale obsłudze klienta. Wyrobienie karty trwa minutę (podaje się adres hotelu), za to można uzyskać z nimi całkiem spore zniżki.

Za to paliwo jest dość tanie 2,20 – 3,00 USD/galon. Najtaniej jest na obrzeżach miast. Najdrożej w centrum miast. Ceny paliwa rządzą się swoimi niezrozumiałymi dla mnie prawami. Dwie stacje obok siebie potrafią mieć ceny za galon różne nawet o 50 centów. O dziwo ceny w centrum miasta, gdzie jest sporo konkurencyjnych stacji, są droższe nawet o 80 centów za galon w porównaniu do stacji na obrzeżach miast. Daleko poza miastami bywa różnie, raz taniej, raz drożej, warto obserwować ceny i zjechać tam, gdzie taniej.

Alkohol? Jak się trafi na promocję, to będzie tanio. Jeśli nie, to Jack Daniels kosztuje tu więcej niż w Polsce :-).

środa, 13 maja 2015

Orlando

Ostatnie miasto w mojej dwumiesięcznej podróży :-). Wypadłoby i o nim coś napisać :-). W zasadzie zamierzam spędzić tu czas przede wszystkim na odpoczynku, bo to była dość wyczerpująca podróż i przyda się na koniec trochę leniuchowania :-). Niemniej po mieście się przejechałem, żeby nie było, w końcu skoro już tu jestem, to warto je zobaczyć. Przypomina trochę Miami, ale jakby zabudowa była niższa i jest bardzo szeroko rozstrzelone. Niby hotel mam dość blisko centrum, ale do serca downtown mam dobre 17 km :-). To, co jest najpiękniejsze w tej okolicy, to setki jezior. Spójrzcie na mapę, całe miasto, wręcz cała okolica, obsypana jest dziesiątkami mniejszych i większych jeziorek :-). Przeuroczo to wygląda, zwłaszcza, że nie są zapuszczone i zostawione same sobie, ale są naprawdę zadbane, trawka jest przycięta dookoła, na wielu z nich na środku jest jakaś fontanna i deptaki. To miasto jest również centrum największych parków rozrywki. Są tu Legoland, Disney Studio, Universal Studio i wiele innych znanych parków. Liczba turystów jest równie ogromna, więc ceny biletów sięgają dobrze ponad 150 USD za dzień. To lekka przesada nawet dla mnie ;-p. Cieszę się, że byłem w parkach gdzie indziej :-). Ceny w tym mieście w ogóle mam wrażenie, że są ciut wyższe, no ale to Floryda, więc chyba nie ma co się dziwić. W każdym razie miasto słynie z wielu atrakcji turystycznych i jest tu co robić. Mi jednak wystarczy basen w hotelu i przez kilka dni tutaj nie zamierzam robić zupełnie nic :-).

niedziela, 10 maja 2015

NASA!!!

Jestem już w Orlando, za 2 dni muszę oddać auto do wypożyczalni, więc mimo męczącej podróży, właśnie na dzisiaj miałem zaplanowaną wizytę w najbardziej ekscytującym miejscu - Kennedy Space Center na przylądku Canaveral. Uwierzycie? Najprawdziwszy ośrodek badań kosmicznych NASA!
To nie tylko muzeum! Stąd właśnie wystrzeliwuje się promy kosmiczne, satelity, rakiety wynoszące ludzi na stację kosmiczną. To właśnie tu tworzyła się historia badań kosmicznych naszego Wszechświata! Cóż za pasjonujące miejsce! Koszt 53 dolary za bilet i 10 dolarów za parking, warte każdego centa! Cała ta kwota uzyskana z biletów idzie na utrzymanie tego ośrodka, podobno nie są finansowani pod tym względem z podatków. To tu stworzono teleskop Hubble’a, który dostarcza nam wiedzy o istniejącym wszechświecie, pokazuje fizyczne procesy tworzenia się i rozpadania gwiazd i badając początki wszechświata od Wielkiego Wybuchu. Stąd wystartował Voyager-1, który niedawno opuścił nasz układ planetarny!!! Tu również tworzy się technologia pozwalająca lądować na kometach i asteroidach, by móc pobrać z nich próbki, dzięki którym będzie można wytłumaczyć w jeszcze lepszy sposób, proces powstania naszego świata. To miejsce to pasja. Pasja wszystkich ludzi, dla których „sky is not the limit”. Myślicie, że zobaczyć Statuę Wolności to przeżycie? W porównaniu do rakiety Saturn V, realizującej program Apollo, w której zmieściłyby się dwie takie Statuy, to jest nic. Była tak długa, że zdjęcia trzeba by robić w trybie panoramicznym, by ją cała zmieścić na jednym. Discovery, Challenger, Columbia – te nazwy zna chyba każdy. A do tego wszystkiego możliwość zobaczenia na żywo promu Atlantis!!! Można po prostu popłakać się ze szczęścia :-). A jakie filmy 3D! O teleskopie Hubble’a po prostu powalało na kolana, czułem się jakbym był w środku kosmosu. Film ze startu promu Atlantis, film o pierwszych krokach po Księżycu? Aż się trzęsły fotele, gdy maszyna startowała :-). Serio! Pasja! Pasja! Pasja!!! Potęga tych wszystkich rakiet jest powalająca! Jedna z nich miała 5 wielkich dysz, w których spalało się paliwo rakietowe. Każda z nich była przynajmniej wielkości przeciętnego mieszkania! Równie fascynująca była przejażdżka autobusem i możliwość obejrzenia stanowisk startowych tych rakiet oraz maszyny do przewożenia rakiet o nazwie Mobile Launcher Platform (MPL). Ten pojazd waży ponad 6 milionów kilogramów!!! Ma ponad 10 000 koni mechanicznych, ale jego prędkość z promem na platformie wynosi zaledwie 1,5 km/h :-). I wreszcie gwiazda tego miejsca - Vehicle Assembly Building (VAB). Swego czasu budynek z największą kubaturą na świecie (aktualnie na 6 miejscu). Zmieściłyby się w nim 3 Empire State Building. I choć wygląda niepozornie, to jak się przyjrzycie fladze namalowanej na nim… każdy pasek jest podobno wielkości dwupasmowej autostrady. Wszystko jest tu niewyobrażalnie wielkie i potężne. A jednak, gdy ogląda się zdjęcia z kosmosu, które robią urządzenia stworzone przez tych pasjonatów, nachodzi mnie tylko jedna myśl… jesteśmy jak pyłki.
Na Centrum Kosmiczne trzeba zaplanować minimum 6 godzin. A najpiękniejsze jest to, że miejsce najnowocześniejszych technologii sąsiaduje a w zasadzie jest w parku Canaveral National Seashore. Jadąc tu busem (z którego oczywiście nie można wysiąść oprócz wyznaczonych miejsc), można po drodze zobaczyć żółwie, sępy, aligatory, czaple i wiele innych zwierząt.
Powiem wprost… to miejsce chyba największych pasji, jakie w życiu widziałem. To jest miejsce, w którym nie da się być niepokornym. To jest miejsce, gdzie kończy się religia, a zaczyna się najbardziej zaawansowana nauka. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek widział miejsce o porównywalnym poziomie fascynacji otaczającym nas Wszechświatem. Miejsce, w którym marzenia:


zamieniają się w rzeczywistość:

sobota, 9 maja 2015

W drodze na Florydę

Ostatni punkt mojej wycieczki to powrót na Florydę, w ciepłe strony USA, żeby na koniec podróży trochę odpocząć. Sama podróż niestety miała być bardzo długa i męcząca – 1660 km w ciągu doby. Jakimś cudem uznałem, że to będzie najlepszy sposób, by tam się znaleźć :-). Wymyśliłem jednak, by po drodze pozwiedzać kilka miejsc szybciutko.
Najpierw z Waszyngtonu pojechałem na zachód na drogę widokową Skyline Drive w Shenandoah National Park. Wstęp kosztował aż 20 USA za auto i choć widoki były piękne, to po jakiejś godzinie jazdy, powoli zaczynały się nudzić i stwierdzam, że nie było to warte tej ceny. Choć na pewny, jak ktoś robi sobie gdzieś tu na kempingu obóz, to na pewno jest fajnie :-). Część trasy była zablokowana, więc mniej więcej w połowie musiałem już wyjechać z parku. Udałem się w stronę Richmond.
Czasu miałem sporo, więc zamiast wybrać trasę szybkiego ruchu, stwierdziłem, że pojadę drogą wolniejszą, ale na skróty, przez jakieś wioski i jeziorka. I to była najlepsza decyzja tego dnia :-). Zupełnym przypadkiem trafiłem na Lake Anna. Słońce zbliżało się ku zachodowi, a mnie dookoła otaczały jedne z najpiękniejszych jezior, jakie widziałem. Czyste, zadbane, z pojedynczymi domkami na brzegach. Po prostu fantastyczne miejsce na wakacje z daleka od zgiełku miasta. Zwłaszcza, że z tego co widziałem w folderach jest tu mocno rozwinięta pomysłowość turystyczna na spędzanie czasu. Narty wodne, wędkowanie, paralotnie i wiele innych, a przy tym nie ma natłoku turystów. Pięknie!!!
Krótki postój w Richmond i czas w drogę na południe. Szybka drzemka gdzieś po drodze i wreszcie z samego rana wylądowałem w miasteczku Charleston. Zabudową przypomina kolonialny styl Nowego Orleanu. W centrum długi i stary City Market. Bardzo stare miasteczko – 1670 rok. Jak na USA to wręcz antyczne :-). Nie jestem pewny, ale jeśli dobrze przeczytałem, to pierwsze, lub jedno z pierwszych miast USA. Podobno w walkach o wolność tego miasta uczestniczył sam Kazimierz Pułaski.
50 mil dalej znajduje się równie urocze miasteczko Savannah. W obronie tego miasta, właśnie tutaj, poległ wspomniany przed chwilą Kazimierz Pułaski. Zapewne oba miasta rywalizują o palę pierwszego miasta w Stanach, choć formalnie Savannah powstała chyba jednak w późniejszym okresie. Niemniej chciałem te miasteczka zobaczyć w blasku wschodzącego słońca :-).
600 km dalej już czekało na mnie słynne turystycznie Jacksonville. Nie mogłem się doczekać kąpieli w Atlantyku :-). Woda cieplutka, spore fale na jakieś 2,5 metra! Miałem też duże szczęście, bo akurat odbywały się tu zawody w surfingu, świetna sprawa :-). Musze kiedyś tego spróbować! Po 2 godzinach zabawy czas był się zbierać do punktu docelowego. Późnym wieczorem po 1,5 dobie spędzonej w aucie dotarłem do Orlando. Kurczę, jak szybko minęły te 2 miesiące, ledwo niedawno startowałem a tu już ostatnie miasto. Czas powoli się zacząć relaksować po trudach podróży :-)

piątek, 8 maja 2015

Piękny Waszyngton

Jestem w stolicy. I to widać na każdym kroku. To już piąty dzień tutaj, ale starałem się, by już nie były tak intensywne i więcej czasu poświęciłem na odpoczynek i chodzenie po mieście, po prostu dla przyjemności :-). Nie jest to raczej miasto imprezowe, ale trzeba przyznać, że wspaniale zaprojektowane. Powstało z polecenia pierwszego prezydenta Washingtona w 1790 roku. W ogóle tak naprawdę miasto formalnie nazywa się Dystrykt Kolumbii, ale powszechnie znane jest jako Waszyngton, D.C. Warto zauważyć, że po drugiej stronie USA jest jeszcze stan Waszyngton.
W Polsce wiele osób mieszka w domkach wybudowanych w czasach, gdy to miasto dopiero się rodziło. Całe stworzono od podstaw, a nie jak to zwykle bywa, że rośnie z czasem :-). Dzięki temu nie ma tu takich typowych błędów konstrukcyjnych z przed lat, kiedy nie przewidziano, że np. ulica jednopasmowa może spowodować korek. Tutaj wszystko jest obszerne, szerokie, czuć ogromną przestrzeń, mniej więcej jak w Miami. Ale tutaj nie ma ani jednego wieżowca. Wow, chciałoby się rzec. Stolica kraju wygląda jak większe polskie miasteczko. Nie znalazłem tu budynku wyższego niż 10 pięter (przypominam, że drapacze chmur z Chicago czy NY miało 80-110 pięter). Ciekaw jestem czy nie jest to spowodowane względami bezpieczeństwa, bowiem na każdym kroku jest jakaś ważna siedziba czegoś. Jakby nie patrzeć jest to stolica i miasto jest… jakby to nazwać… rządowe. Większość budynków należy do jakiś departamentów rządu. To oznacza, że na ulicach są setki policjantów, radiowozów, służb ochrony… nie znam statystyk, ale to chyba jedno z najbezpieczniejszych miast w USA. Mimo tego wszystkiego, jest tu zielono, przestrzennie, przyjaźnie, naprawdę ładne miasto. Fantastyczne na jogging, spacery i zwiedzanie. A jest tu co zwiedzać. Trzeba zacząć od tego, że wszystkie muzea w Waszyngtonie są darmowe. To niespotykane chyba na skalę światową. W każdym razie założyciel muzeów tak sobie zażyczył i jest tak do dzisiaj.
Wśród najfajniejszych miejsc do odwiedzenia tutaj, koniecznie muszę wskazać Air and Space Museum, jest absolutnie powalające! Myślałem, że będzie nudą, że będzie klapa, ale nie mogłem wyjść stamtąd przez dobre 4 godziny, tyle ciekawych rzeczy było do zobaczenia. Od pionierów lotnictwa, po współczesne silniki Boeing’ów. Od teleskopu Hubble’a, po łaziki marsjańskie. Naprawdę fantastyczne miejsce.
Drugie, które powaliło mnie na kolana, to National Museum of American History. Cała masa eksponatów od początku powstania Stanów Zjednoczonych. Można zobaczyć starodawne lokomotywy i broń z czasów wojny secesyjnej, są suknie pierwszych dam, nawet obecnej pani Obamy, materiały dotyczące wszystkich prezydentów oczywiście również. Są nawet eksponaty kuchenne z lat 60-tych, tu wystawione jako zabytek… a w Polsce dopiero wchodzące do obiegu. Są chyba z 4 obszerne piętra dotyczące większości najważniejszych aspektów życia amerykanów i powstawania tego niezwykłego kraju. Mega ciekawe.
Co jeszcze można zobaczyć w Waszyngtonie? Oczywiście Capitol. Dość duża budowla, znana wszystkim, z wielką kopułą… na moją wizytę oczywiście w remoncie :-). Można ją zwiedzić również w środku, ale wcześniej trzeba się zarejestrować na ich stronie internetowej i podać swoje dane. Nikt przypadkowy tu nie wejdzie. Z resztą kontrole bezpieczeństwa są tu wszędzie. Nawet do muzeum potrafią nie wpuścić, gdy się ma otwartą butelkę wody (bo np. mogłeś tam dolać alkohol). Sprawdzana jest każda kieszonka plecaka, czasem nawet pobierana jest próbka na obecność narkotyków. Trzeba się przygotować na kolejkę przed wejściem do każdej instytucji. Do wnętrza Capitolu udam się następnym razem, teraz jakoś szczególnie mnie to nie interesowało.
Na pewno nikt, będąc tutaj, nie ominie też Białego Domu :-). Choć ominąć go wcale nie jest tak trudno :-). Okazuje się bowiem, że jest wyjątkowo mały. Kamery jednak wyolbrzymiają wszystko co na filmach oglądamy. Biały Dom to dosyć niepozorna willa, jako budynek nie rzuca się w oczy kompletnie, ot dwa pięterka kilkanaście okien. Naprawdę spodziewałem się dużo większej budowli :-). Oczywiście samo miejsce jest zabezpieczone bardzo, ulica zablokowana dla ruchu aut, kilka wozów policyjnych, agenci Secret Service, snajperzy na dachu, psy policyjne… myślę, że nie dałoby się nawet zbliżyć do płotu :-). Dużo do oglądania w Białym Domu nie ma, bo widać w zasadzie tylko przednią ścianę budynku. Lecimy więc dalej.
Na środku Memorial Park jest ogromny Washington Monument. Ten marmurowy obelisk ma aż 170 metrów wysokości. Na górę można wjechać windą, po wcześniejszym pobraniu biletów. Są darmowe, ale dostępne tylko na dany dzień. Budka otwiera się o 8.30, a bilety rozchodzą się jak ciepłe bułeczki. Monument waży podobno 80 000 ton i jest jedną z największych tego typu budowli na świecie.
Tuż obok Monumentu jest znany choćby z Forresta Gumpa wielki płytki basenik – Reflecting Pool. Sporo w nim kaczek :-). Po zimie jest trochę zabrudzony, ale stanąć przy jego brzegu i powoli zbliżać się do Pomnika Lincolna, to fajne przeżycie :-). Może się powtarzam, ale pomnik Lincolna też nie jest tak duży jak się wydaje na filmach ;-). Oczywiście jest doniosły i nie bez celu stoi tu otoczony wzniosłymi cytatami. To był wielki człowiek. Spacerując po ulicach Waszyngtonu przypadkiem natknąłem się również na teatr, w którym został zastrzelony. Ależ to niezwykłe doświadczenia być w tych wszystkich znanych miejscach osobiście.
Warto wspomnieć o jeszcze jednym miejscu – Vietnam Veterans Memorial. Dwie granitowe ściany długości aż 75 metrów. Wyryto na niej nazwiska ponad 58 000 żołnierzy poległych w wojnie z Wietnamem. Choć wojna skończyła się w 1975 roku, wspomnienia o niej są tu wciąż żywe. Przy ścianie codziennie stoją wolontariusze (to były osoby już w dość podeszłym wieku, więc chyba brali udział w tej wojnie), którzy opowiadają o tym pomniku i losach wojennych żołnierzy. W wielu miejscach pod ścianą widać różyczki, zdjęcia, wstążeczki, słowa uznania czy wieńce. Ciekawostką jest fakt, że statusy żołnierzy są potwierdzane do dnia dzisiejszego. Na tablicach występują trzy statusy – diamencik (poległy), krzyżyk (zaginiony) i krzyżyk z diamencikiem w środku (potwierdzona śmierć zaginionego żołnierza). Jeden z panów powiedział, że w zeszły piątek potwierdzono zgony 5 nowych osób i zmieniono im status na tych tablicach. Głodnym wiedzy chcę powiedzieć jeszcze, że istnieje również flaga zaprojektowana jako symbol troski o obywateli w personelu militarnym. Na niektórych moich zdjęciach z flagą amerykańską, widać jeszcze pod spodem flagę czarną z napisem POW/MIA. To skróty od „prisoners of war/missing in action”.
Z militarnym skojarzeniem na pewno przyjdzie na myśl również Pentagon - siedziba Departamentu Obrony USA. Znajduje się za rzeką Potomac, jakieś 5 km od centrum Waszyngtonu… ale o dziwo jest to już inny stan – jest to w mieście Arlington w stanie Wirginia. Są tam wycieczki, trwają około godziny, ale żeby tam się dostać, trzeba się zarejestrować na ich stronie minimum 14 dni wcześniej. Oczywiście przeczytałem o tym 3 dni przed czasem :-). Pracuje tam 28 000 osób, korytarze mają 28 km, a mimo to dzięki pięciokątnej budowie, przejście pomiędzy dwoma punktami zajmuje najwyżej 7 minut. Co ciekawe, każdy departament (armii, marynarki, sił powietrznych, itp.) ma swój własny kod pocztowy :-), w dodatku taki, jakby obiekt był na terenie Waszyngtonu :-).
To tyle z tego miasta. Jest moim zdaniem niedoceniane przez odwiedzających, bo naprawdę dużo jest tu do obejrzenia, miasto jest piękne i warto mu poświęcić przynajmniej kilka dni.

poniedziałek, 4 maja 2015

Przejazdem przez Filadelfię

Dzień się zaczął koszmarnie! 3 godziny stałem w korku, przejechałem może 10 mil od hotelu i utknąłem na Manhattanie, bo rowerzyści zrobili sobie rajd w poprzek miasta i zablokowali wszystkie ulice. Kompletnie bezmyślna trasa zablokowała cały Manhattan, bo nijak nie dało się tego objechać. 3 godziny nerwów! Wściekły byłem na nich strasznie. Rowerem jeździ się dla przyjemności a nie na pokaz, utrudniając życie wszystkim dookoła. Wrrrr :->. Pamiętajcie, jeśli kiedykolwiek tu będziecie, nigdy, przenigdy, pod żadnym pozorem nie wjeżdżajcie autem na Manhattan!
Z ogromnym opóźnieniem dojechałem wreszcie do Philadelphii. Całkiem ładne miasto, w pierwotnym planie miałem nawet się tu zatrzymać, ale ceny hoteli były dwukrotnie wyższe, niż przeciętnie, więc postanowiłem zwiedzić je w ciągu jednego dnia. Przez wspomnianych rowerzystów niestety nie w całości, bo większość rzeczy została zamknięta 2-3 godziny po moim przyjeździe.
Miasto odegrało w historii USA ważną funkcję. Mało kto wie, że było stolicą USA, zanim powstał Washington. To tutaj miał swój wielki wkład w rozwój miasta Benjamin Franklin. Wiele idei związanych z niepodległością Stanów Zjednoczonych zrodziło się właśnie w tym mieście. W Philadelphii uchwalono Deklarację niepodległości Stanów Zjednoczonych! Zapewne da się ją tu obejrzeć w Independence Hall, no ale… rowerzyści :->. Skupiłem się więc na zwiedzeniu tego, co się dało.
Byłem w życiu już w wielu muzeach i coraz mniej już ciekawią mnie obrazy znanych malarzy i szkielety dinozaurów. Szukam już raczej perełek, których nie ma nigdzie indziej. I pod tym względem to miasto było bardzo wyjątkowe.
Na pierwszy ogień poszedł Mütter Museum. Ohydne, obleśne, paskudne, przerażające, potworne, bleeee ;-p. Tak w skrócie mogę je opisać ;-). Może i dobrze, że nie można tam robić zdjęć. Muzeum zawiera eksponaty złożone ze ludzkich szczątków z anomaliami. To nie dla ludzi o słabych nerwach. Dobrze, że nic nie jadłem wcześniej ;-p. Są poucinane kończyny z gangrenami, martwe płody z defektami czaszki, bliźnięta syjamskie, kości pokruszone przez pociski, ciało kobiety zamienione w mydło, porównanie szkieletów karła i giganta, powykrzywiane kręgosłupy, wodogłowia, cysty, uschnięte czaszki z ciągle widocznymi włosami, rzęsami, żyłami, porównanie czaszek różnych narodowości (w tym również wiele z Polski), szkielet dziecka, którego ciało zaczęło wapnieć i mięśnie zaczęły zmieniać się w kości, czaszki rozpuszczone przez syfilis, noworodki w słoikach… po prostu megaaaa odrażające miejsce, a przy tym… hmm… pouczające… Mam nadzieję, że nie będzie mi się śnić po nocach ;-p.
Drugie miejsce było również przerażające, ale w zupełnie inny sposób. Eastern State Penitentiary to więzienie, w którym osadzony był niegdyś Al Capone. Działało aż przez 142 lata, zbudowane w 1829 roku, dzisiaj powoli się rozpada, ale to właśnie to nadaje temu miejscu niesamowity klimat! Pordzewiałe łóżka, rozpadające się szafki, tynk odpadający ze ściany i kruszejąca farba… a wszystko w lekkim półmroku więziennego klimatu… co za miejsce! Nie zdążyłem się jeszcze zapoznać ze wszystkimi materiałami dotyczącymi tego więzienia, ale wiem, że było to więzienie przełomowe w podejściu do resocjalizacji więźniów, było wzorem dla setek kolejnych więzień, również jako budowla, w której wszystkie bloki były połączone w centrum w formie gwiazdy. Niezwykle fotogeniczne miejsce, było tu nakręcone również kilka znanych filmów, a kto chce, to może je nawet wynająć na wesele :-). Polecam je każdemu!
A teraz czas lecieć do Waszyngtonu :-). Po drodze Delaware – pierwszy stan w USA, to tu w pierwszym miejscu ratyfikowano Konstytucję USA, za to jest prawie najmniejszym ze wszystkich stanów. Jednak wspominam o nim jeszcze dlatego, że jest tu bardzo ładne miasteczko – Newark, warto się tu zatrzymać. Jutro czas wolny, musze się zrelaksować i odpocząć, bo to był bardzo męczący tydzień. W kilka dni przeszedłem ponad 100 km. Daje mi się też we znaki prawie dwumiesięczny pobyt poza domem. Marzy mi się po prostu poleżeć w wannie z drinkiem :-).

sobota, 2 maja 2015

Ostatni dzień w NY

Czas na zwieńczenie odwiedzin w tym niezwykłym mieście i zwiedzenie pozostałych zaplanowanych tu miejsc.
Na starcie poszukiwanie zaginionej stacji metra :-). Głęboko w podziemiach City Hall, kryje się zamknięta stacja, pozostałość po pierwszej linii metra, jaką otwarto w NY ponad 100 lat temu. Jakiś czas temu wypadła z obiegu, ale nadal jest gdzieś w czeluściach korytarzy metra. Przyznam, ze szukałem jej dzień wcześniej, ale bezskutecznie. Musiałem poszukać w necie informacji, jak się tam dostać. Okazuje się, że zejście jest zamknięte i jedynym sposobem, by ją zobaczyć, jest wejście do pociągu metra nr 6 najlepiej na jego końcowej stacji Brooklyn Bridge. Jak już wszyscy wysiądą, to wsiąść i patrzeć w prawo :-). Pociąg zacznie zawracać na swoją trasę w druga stronę, a nam ukaże się zaginiona stacja. Jest widoczna tylko chwilkę, ale jest niezwykle klimatyczna. Zakurzona, oświetlona tylko światłem słabych żarówek, wykonana w starodawnym stylu z minionej epoki... wygląda jak z horroru :-).
Potem w planie było High Line. To niezwykłe przedsięwzięcie, pokazujące ludzką kreatywność. Na innej linii metra, tym razem naziemnej, której również przestano używać, mieszkańcy wpadli na genialny pomysł zrobienia tam deptaku! Musiałem to zobaczyć :-). Wchodzi się na górę, a tam pomiędzy torami wysypana ziemia, posadzone drzewka, zrobiony trawniczek i zamontowane oryginalnie wyglądające ławki. Jest weekend, więc jest tu masa ludzi, na dole słychać jakiś koncert, ludzie się wygrzewają na słoneczku na tych ławkach, wspaniała atmosfera, fantastyczny pomysł i genialne miejsce :-). Deptak ciągnie się chyba przez milę, więc naprawdę da się przespacerować całkiem fajny kawałek.
Stamtąd szybki przeskok na drugą stronę Manhattanu, by zobaczyć St. Patrick's Cathedral. Z zewnątrz okazała i przykuwająca wzrok budowla... wewnątrz niestety w remoncie, więc wszystko zakryte przez rusztowania :-/.
Zerkam na mapę... gdzie tu iść... zaraz, zaraz, przecież tuż obok jest Zoo w Central Parku, w którym mieszkają Pingwiny z Madagaskaru :-). Genialna jest ta bajka :-). Niestety pingwiny były na misji, ale byłem szalenie ciekaw czy bajka w jakimś stopniu oddaje rzeczywistość :-). Plan Zoo zgadzał się niemal identycznie, tyle że miejsce pingwinów okupowała jakaś foka :-):P. Ale najlepsza była brama do Zoo! Ona tam naprawdę jest! Identyczna, tyle, że w rzeczywistości jest bardzo malutka :-). W bajce jest przedstawiona dość duża, jakby widziana oczami małych zwierząt, a w realu jest o wiele mniejsza, ale identyczna! Tyle, że nie prowadzi do Zoo, a do podziemnego przejścia pod ulicą, prosto w stronę Central Parku. Ależ i tak, jakie to fajne uczucie znaleźć się w miejscu z bajki :-). No po prostu super :-).
Poleżałem trochę na trawie w C.P., słoneczko pięknie grzeje, więc warto się zrelaksować. Dookoła słychać odgłosy koni, rowerów, dzieci i biegających ludzi. Magiczne miejsce :-). Pomyślałem sobie, że nie mogę stąd wyjechać bez jeszcze jednej wizyty na Times Square. Udałem się tam czym prędzej, a potem spacerkiem po Broadwayu prosto pod Flatron Building. Każdy zna ten niezwykły budynek w kształcie trójkąta. Niesamowicie wygląda, ale przyznam szczerze, że kiedyś myślałem, że jest częścią Times Square, tymczasem znajduje się dobre 2 km dalej! W dodatku nie ma tu już żadnych neonów i tłumów turystów.
Na koniec jeszcze jedno miejsce. Jest już po zachodzie słońca, więc powinno być dobrze widoczne, pomyślałem. Udałem się na Memorial 9/11, bo podobno wieczorami są tam świecące w niebo wielkie reflektory. Tak gdzieś czytałem. Niestety zonk. Nic takiego nie ma, a samo miejsce jest na noc odgradzane i pilnowane przez policje. Także nic tu nie zobaczyłem nowego.
To już koniec zwiedzania tego miasta. Było bardzo intensywnie, ale tak wielkiego miasta nie da się zwiedzić inaczej. Sam Nowy Jork jest miejscem nieporównywalnym do żadnego innego, jakie wcześniej widziałem. Niezwykła atmosfera, miliony ludzi, każdy gdzieś pędzi, ale tłok nie był w żaden sposób przytłaczający. Polubiłem to miasto od początku i świetnie się tu czułem przez cały czas :-). Pewnie mieszkańcy odbierają je trochę inaczej, ale w mojej pamięci pozostanie, jako jedno z najbardziej niezwykłych miast świata. Szalenie się cieszę, że mogłem je odwiedzić, wizyta tutaj to spełnienie kolejnego marzenia z mojej listy :-).

piątek, 1 maja 2015

Leniwy piątek :-)

Zmęczenie podróżą, a w zasadzie znużenie ciągłym zwiedzaniem, daje się już we znaki. Coraz ciężej sie zmobilizować, by zobaczyć kolejne muzeum i przejść kolejne kilometry :-). Przyznaję, że dzisiaj do 16 nie zrobiłem prawie nic konkretnego. Trochę szwendania się bez celu, spacer przez Most Brooklyński i trochę siedzenia w McDonalds :P.
Dopiero o 16 wszedłem do Metropolitan Museum of Art. To coś łączącego w sobie Luwr, Wersal, Pergamon Museum z Berlina i londyńskie Natural History Museum. Są tu zarówno obrazy znanych malarzy, antyczne meble, diamenty z Indii, posągi ze starożytnej Grecji i mumie z Egiptu. All in one :-). Nie spiesząc się specjalnie, ale też bez ponadprzeciętnego skupiania uwagi :P, udało mi się z nim uporać w 3 godziny. Wejście do tego muzeum jest bezpłatne! Co prawda są kasy i są podane ceny biletów 25 USD, ale to jest tylko sugerowana cena dobrowolnego datku! Biletów tak naprawdę się tam nie sprawdza.
Bardzo blisko od tego muzeum jest Grant Central, a tego na pewno ominąć nie mogłem! Największy dworzec świata, aktor wielu filmów, jest nie do ogarnięcia bez mapy :-). Ma prawie 130 peronów! Nie mam pojęcia, jak to wszystko się mieści w tych podziemiach i jakim cudem się nie zawali pod naciskiem gigantycznych wieżowców. Wszystkie perony łączą się w ogromnej hali z wielkim zegarem na środku, flagą na ścianie i... wielkim salonem Appla na piętrze :-).
Dzień zakończyłem w Chinatown, gdzie miałem okazję spróbować m.in. smoczego owocu (dragon fruit), który wygląda po przekrojeniu jak makowiec :-). Jest biały z setkami malutkich czarnych nasionek, a w smaku przypomina kiwi :-). Pycha :-).

czwartek, 30 kwietnia 2015

Statua Wolności

Kolejny symbol :-). Gdy się przewraca na filmach, to znaczy tylko jedno - koniec ludzkości :-). Na szczęście w rzeczywistości ma się dobrze i stoi niewzruszona. Zaprojektowana przez 3 panów, w tym znanego pana Eiffla, została podarowana przez Francję Stanom Zjednoczonym by uczcić uchwalenie Deklaracji niepodległości. W dzisiejszych czasach odwiedzana przez ponad 3 mln ludzi rocznie, stała się już tylko jednym ze sposobów na biznes. Zwykle na zdjęciach czy filmach przedstawiana jest, jako ogromna postać, ale w rzeczywistości ma niecałe 50 metrów. Stoi na specjalnym cokole, który też ma około 50 metrów, razem całość ma chyba 93 metry wysokości. W porównaniu do wieżowców Manhattanu (nowy One World Trade Center ma wysokość 540 metrów) wydaje się być maleństwem :-). Przez ogromny przemiał ludzi (w sezonie podobno czeka się parę godzin na wejście na prom), brakuje tam moim zdaniem możliwości zadumy nad znaczeniem tej postaci. Wolność, która Statua symbolizuje, upragniona przecież przez wszystkich, jest warta chwili zastanowienia, niestety nie bardzo są na to warunki, bo ogromna liczba ludzi bardzo rozprasza myśli. Dojazd promem na wyspę kosztuje niecałe 20 USD, możliwość wejścia na samą górę kosztuje kolejne 20 USD. Jednak by to było możliwe, trzeba dokonać rezerwacji na ich stronie WWW przynajmniej 5 miesięcy przed czasem, na konkretną godzinę. Ja niestety obudziłem się z tym o miesiąc za późno i tym razem nie było mi dane tam wjechać :P. Ciekawostką jest też to, że pierwotnie Statua Wolności była koloru miedzianego (ze stali i miedzi jest wykonana), a dopiero z czasem w wyniku korozji pokryła się patyną i zyskała obecny zielony kolor. Jej kopię można też oglądać w Paryżu. A jeszcze a propos wolności i niepodległości, ostatnio czytałem o takim paradoksie, że USA zostały założone 239 lat temu, a przez 222 lata (93%) są w stanie wojny z kimś :-), więc nie wiem czy rzeczywiście można uznać ten kraj za promujący niepodległość.

Ciekawym doświadczeniem jest również wizyta na drugiej wyspie (gratis w ramach tego samego biletu). Wyspa Ellis Island znana jest bardzo dobrze szczególnie tym, którzy zajmują się genealogią i poszukiwaniem swoich emigrujących do USA krewnych. Ponad 100 lat temu był to punkt kontroli przypływających statkami emigrantów z Europy. Przewinęło się tędy dziesiątki tysięcy ludzi, którzy byli poddawani swoistej kwarantannie, by upewnić się, że nie wwożą żadnej zarazy. Dla badań genealogicznych ważne jest to, ze każda przybyła tu osoba, była wpisywana do specjalnej księgi, która jest aktualnie dostępna dla wszystkich za darmo przez stronę internetową. Warto tu przybyć na chwilę zadumy nad osobami, które przewinęły się tędy w poszukiwaniu lepszej przyszłości dla siebie i swoich dzieci, obejrzeć zdjęcia i wyobrazić sobie, jak ciężkie dla nich musiało być to doświadczenie. Nie ma tu w zasadzie nic szczególnego oprócz zdjęć tych osób i możliwości przejścia się po pokojach, w których opisane są dzieje amerykańskiej emigracji. A wszystkie panie, lubiące romantyczne komedie, powinny kojarzyć to miejsce z filmu „Hitch: Najlepszy doradca przeciętnego faceta”, w którym grał Will Smith i Eva Mendes, gdzie w jednej ze scen pokazał jej, właśnie tutaj, nazwisko jej pradziadka, który wyemigrował do USA.
Dzień zakończył się na wizycie przy memoriale 9/11. Obecnie w tym miejscu są wybudowane dwie swego rodzaju fontanny, ale woda spływa w głąb zapadniętych dziur. Dookoła powstały też inne budynki, muzeum i miejsce ze wspomnieniami po osobach, które tu zginęły.

środa, 29 kwietnia 2015

Skrzyżowanie Wszechświata

Dzisiaj w planie jedno z największych i najbardziej znanych muzeów świata. Zdaje się, że to tutaj kręcili trzy komedie z serii „Noc w muzeum”, gdy wszystkie postacie z muzeum w nocy ożywały :-)
American Museum of Natural History zaskakuje, jak wszystko w USA, swoja wielkością i rozmachem. Szybkie zwiedzenie go zajmuje minimum 4 godziny, dokładne... pewnie z 2 dni :-). Jest tu wszystko, od skamieniałości dinozaurów po kulturę Azteków. Jak byłeś/aś tutaj, to praktycznie można sobie odpuścić inne tego typu muzea na świecie :-). Tu jest wszystko :-). Nie ma czego szczegółowo opisywać, widomo, jak to jest w muzeum. Na pewno jest warte odwiedzenia, by móc poszerzyć swoją wiedzę.
Czy ktoś nie zna Central Parku? :-) Tego miejsca nikomu przedstawiać chyba nie trzeba. Idealne miejsce na jogging, spacer z ukochaną czy leżenie na trawce. To właśnie tu się wychodzi prosto z powyższego muzeum. Ma 341 hektarów! Wewnątrz są jeziorka i strumyczki. Z tego, co o tym miejscu wyczytałem, to że było robione 15 lat przez 20 tysięcy robotników, którzy musieli nawieźć tu sporo ziemi (3 mln m3!), by przekształcić bagna w teren nadający się do użytku. Rośnie tu aż 26 tysięcy drzew! A między nimi można znaleźć pomnik Władysława Jagiełły :-). Jeśli dobrze pamiętam, to właśnie tutaj szwendał się Kevin, gdy był sam w Nowym Jorku :-). Pogoda dzisiaj piękna, więc i ja postanowiłem się tu poszwendać :-). To naprawdę fajne miejsce, gdy się tu jest, to czuje się spokój. Nie słychać zgiełku miasta, samochodów i syren. Jest cisza, natura, a człowieka przepełnia relaks. No chyba, ze kręcą jakąś produkcję filmową, bo tych tu było bez liku :-). Moją ulubioną są oczywiście Pingwiny z Madagaskaru, umieszczone w ZOO właśnie w Central Parku :-).
Jednak prawdziwym królem tego dnia było największe, najsławniejsze, najbardziej zwariowane skrzyżowanie wszechświata! Times Square należy do czołówki miejsc z listy MUST BE! Ma atmosferę niczym plac z Marrakeszu, który opisywałem kiedyś z Maroko, tyle że "2000 lat później" :-). Ogromna liczba wielkich neonów, wszystko znane i z filmów i z Sylwestera, gdy odlicza się tu do końca roku, a dziesiątki tysięcy ludzi świętuje. Z resztą chyba każdego dnia podobne dziesiątki tysięcy ludzi się tu przewijają. Tylko Ciebie tu jeszcze nie było :-). A nie przeżyłeś życia, jak nie byłeś na Times Square!!! :-)

wtorek, 28 kwietnia 2015

Empire State Building i Body World

Drugi dzień był już konkretniej zaplanowany. Najpierw nabyłem kartę wejść do kilku wybranych atrakcji. Jak policzyłem, choć kosztowała aż 100 USD, to dała oszczędności rzędu 25$, w porównaniu do zakupu biletów normalnie w kasach.
Na start wybrałem się do Muzeum Seksu :-). Niestety nie zaskoczyli niczym szczególnym, ot zdjęcia jakiejś modelki z lat 60-tych, trochę informacji o seksie w świecie zwierząt i zbiór dziwacznych gadżetów z minionej epoki. Strata czasu. W Miami też było takie muzeum, ale chyba dużo większe i lepsze, żałuję, że tam nie poszedłem, gdy tam byłem. Next time.
Ciąg dalszy był spojrzeniem na Nowy Jork z góry. Wjechałem niemal na szczyt Empire State Building, jednego z najbardziej znanych wieżowców świata. Widok niesamowity, w dodatku w porównaniu do Willis Tower z Chicago, tutaj można było wyjść z budynku na otwarty taras i przejść nim dookoła. To było dużo lepsze wrażenie, gdy czuło się to świeże powietrze. Wysokość niestety była 20 pięter niżej niż w Chicago - 86 piętro. Był co prawda jeszcze SkyDeck na 102 piętrze, ale wjazd tam kosztował dodatkowe 20 "baksów", więc to już sobie odpuściłem. Zaskoczeniem było to, że kopuła budynku Chrysler Building z tej perspektywy była złota, a nie srebrna, jak zawsze mi się wydawała, ze jest :-). Dziwne, a może to słońce się tak odbijało? Nie wiem. W każdym razie warto było tu wjechać, bo widoki są super.
Na kolejne muzeum czekałem już od bardzo, bardzo dawna. Było o nim głośno w Polsce swego czasu, ale było bardzo drogie jak na muzeum, bilet kosztował około 100 zł. I jakoś odpuszczałem to zawsze, tłumacząc sobie, że są ważniejsze wydatki. Jakże się myliłem. Wizyta tutaj jest warta każdej złotówki czy dolara. Body World to muzeum specjalnie spreparowanych ludzkich zwłok, dostosowanych do pokazania wnętrza ciała. Co za widok. Prawdziwe ludzkie ciała, przekazane nauce. Można było zobaczyć szczegółowo, jak zbudowane jest ludzkie ciało. Ile ma żył, jakie są zakończenia nerwowe, jak są przyczepione mięśnie. To chyba najbardziej pouczające muzeum, w jakim w życiu byłem. Można było zobaczyć komórki rakowe, marskość wątroby, płuca palacza czy ciało osoby otyłej. Absolutnie niezwykłe. Absolutnie obowiązkowe dla każdej osoby ciekawej świata i siebie samego. Ale najbardziej niezwykłe myśli przyszły mi do głowy przy jednym ze szkieletów, kiedy zdałem sobie sprawę, ze nie wiem, kim była ta osoba. Nie sposób było stwierdzić czy to była kobieta czy mężczyzna, biała czy czarna, gruba czy chuda, wysportowana czy nie, rude włosy czy blond loki, tatuaże czy kryminalna przeszłość, czy miała dużo dzieci czy wolała mieć pieska, czy była samotna czy była duszą towarzystwa, czy była wykształcona czy nie. Zupełnie nic nie można było o tej osobie powiedzieć. Upewniłem się właśnie wtedy, że warto wierzyć w zasady, mówiące, by żyć pełnią życia, spełniać marzenia, realizować się, doświadczać nowych rzeczy, próbować nieznanego, nie bać się niczego, tylko ryzykować i nie żałować i wypleniać ze swojego mózgu sztuczne granice, bariery i ograniczenia wynikające z wpojonej religii czy tradycji, ograniczenia, które tak naprawdę nie istnieją poza naszymi głowami, nie są fizyczne. Bo prawda jest taka, ze kompletnie nic po nas nie zostanie i nie ma ciągu dalszego. Mamy wielkie szczęście, że żyjemy i nie można marnować tego czasu, trzeba wykorzystać każdy dzień. Ot takie było moje przemyślenie z tamtej chwili :-). Ktokolwiek ma możliwość wejść na taka wystawę, bo są też w innych krajach, to na pewno warto, polecam!

poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Pierwszy dzień w NY

Podekscytowany wysiadłem z metra. Dzisiaj w planie nie miałem dużo rzeczy, chciałem najpierw „poczuć” to miasto. A jest ono bardzo przejmujące. Gdzie się człowiek nie obejrzy, to widzi coś znanego, coś sławnego, czasem chce się patrzeć wszędzie na raz, bo zmysły człowieka atakują zapachy, smaki, dźwięki i obrazy, które chce się połączyć w jedną całość, chce się je ujednolicić, znaleźć źródło… ale tutaj nie da się tego zrobić :-). Jest tego za dużo na raz :-). Najpierw trafiłem pod budynek nowojorskiej giełdy (jednej z kilku), potem na Broadway i statuę byka z brązu symbolizującego wzrosty cen akcji na Wall Street. Jednak dzisiaj chciałem przede wszystkim popłynąć darmowym promem na Staten Island, by zobaczyć z daleka Statuę Wolności i sprawdzić, co jest poza Manhattanem, zanim się w niego zanurzę. Akurat na Staten Island niestety nie ma nic ciekawego. Sypialnia NY, choć mam wrażenie, że osiedlona głównie przez uboższych meksykanów. Z moich obserwacji wynika, że Brooklyn i Bronx „należy” do czarnoskórych obywateli (hotelik mam na Brooklinie i oprócz mnie, to prawie nikogo innego białego nie widziałem). Manhattan jest zdominowany przede wszystkim przez turystów :-). A w Queens, czwartej dzielnicy NY, nie byłem. Jest bardzo daleko od centrum i nie mam kiedy i po co tam jechać. Niemniej pisząc o czarnoskórych, nie chcę, by ktokolwiek odebrał to w negatywny sposób. Na oko ma się wrażenie, że we wspomnianych dzielnicach czarnoskórych jest z 96% :-). Niemniej czuję się tam równie bezpiecznie, jak w innych miejscach. Od początku, kiedy jestem w USA nie odnotowałem żadnego zdarzenia, które by mi w jakikolwiek sposób zagrażało, nie widziałem żeby komukolwiek działa się krzywda. Być może gdzieś w zaułkach Harlemu, może być niebezpiecznie, ale do tej pory w żadne takie miejsce nie trafiłem. Nie było żadnych filmowych napaści na banki ani pościgów policyjnych. Po prostu spokój :-). Czuję się w tym kraju bezpiecznie i w dzielnicach białych i czarnoskórych. I to nie ze względu na to, że jest to państwo policyjne, jak w Polsce wielokrotnie słyszałem. Wręcz przeciwnie. Policja robi swoje, widać, że jest, ale widać też, że tylko pilnuje porządku, nie wtrąca się w funkcjonowanie ludzi. Nikt nie zatrzymuje aut bez powodu, dopóki nie złamie się jakiegoś przepisu. Nie widziałem tu żadnych kontroli na drogach, nawet fotoradary to rzadkość. Po prostu widać, że policjanci są, ale nie wtrącają się w życie obywateli, póki ktoś nie złamie prawa. Aczkolwiek nie dotyczy to pieszych na Manhattanie :-D. Ci chodzą jak chcą, po prostu nie da się ich ogarnąć ;-). Są tu takie liczby ludzi (a to jeszcze nie jest sezon!), że samochody ledwo się tu mieszczą ;-). W niektóre ulice nikt autem nawet nie chce wjechać, bo stanie unieruchomiony przez pieszych ;-p.
Cały dzień spacerowałem w gąszczu tych wszystkich ludzików, ale czekałem na wieczór. Zaplanowałem sobie coś specjalnego :-). Mecz baseboll’owy New York Yankee! Tak, ta słynna drużyna, której logo na czapkach nosi cała masa ludzi, również w Polsce. Po meczu NBA, było to drugie wydarzenie sportowe, na jakie chciałem się wybrać. Pojechałem na Bronx, gdzie znajduje się stadion Yankee, szczęśliwy, że bilet kosztował mnie tylko 6 USD (przeciętna cena to 30-50 USD w tylnych rzędach). Stało się to dzięki temu, że od roku z firma MasterCard dopłaca 15 USD do każdego zakupionego biletu na mecz tej drużyny :-). Pewnie to jakaś marketingowa promocja, by właśnie tą kartą kredytową płacić za bilety, więc oczywiście chętnie z tego skorzystałem :-). Sam meczy nie był tak ekscytującym widowiskiem, jak mecz NBA. Tam się działo dużo więcej. Ale i tu też było fajnie :-). Szkoda tylko, że kompletnie nie mogłem zrozumieć zasad tego sportu ;-p. Okazało się, że na żywo to wszystko wygląda zupełnie inaczej niż przedstawiają nam w filmach, gdzie ktoś trafia w piłkę raz za razem i okrąża wszystkie bazy od razu. W prawdziwych meczach trafiają w piłkę rzadko, a co chwila zdarzają się jakieś wyjątki, które dodają drużynom jakieś punkty pośrednie za piłki stracone czy źle rzucone, złapane od razu, albo za wyautowanie przeciwnika. Naprawdę wydawało mi się to dużo bardziej skomplikowane. Jak wrócę do domu, to poczytam, o co tam w ogóle chodzi ;-p. Jednakże warto było się na to wybrać, to jednak było fajne przeżycie, kolejne zupełnie nowe dla mnie. Cieszę się, że to zaplanowałem w programie mojego zwiedzania :-).

Ladies and Gentleman! Oto Neeeew Yooooork!!!!

To wielki dar od losu, że udało mi się tu dotrzeć. Wizyta w tym mieście jest marzeniem nie do ogarnięcia umysłem. To miasto od samego wjazdu wypełnia wszystkie zmysły! Ale w taki pozytywny sposób. Nie przytłacza ich nadmiarem, nie. To człowiek chce wchłonąć wszystko na raz zanurzając się w atmosferę tego molocha. Polubiłem to miasto, jakby było moje własne. Idę ulicą i czuję się tu świetnie :-). Wchodzę do metra i bez większego problemu odnajduję drogę tam, gdzie chcę. Dodam, że linii metra jest tu aż 27! Tory mają ponad 1000 km długości, a każdego dnia jeździ nimi niemal 6 milionów ludzi. Ktoś pojmuje te liczby? Nie, dopóki tej potęgi nie zobaczy się na własne oczy. To miasto jest lepsze niż wszystkie poprzednie miasta razem wzięte, bije je na głowę pod względem atmosfery, atrakcyjności, niezliczonej ilości opcji do wyboru na spędzanie czasu. Co za uczucie spacerować tymi ulicami! Tyle widoków znam z filmów, ale dopiero teraz wreszcie poukładały się w głowie i wiem gdzie i co znajduje się fizycznie. Ale na początku można dostać oczopląsu :-). Chce się patrzeć na wszystko na raz! Setki ogromnych neonów, przeogromna różnorodność ludzi, dookoła setki gigantycznych wieżowców, miasto jest po prostu przepotężne! A to tylko Manhattan! Mało czasu mam na pisanie, bo całość poświęcam na zwiedzanie :-). Postaram się pisać na bieżąco, a teraz czas zwiedzać dalej.

niedziela, 26 kwietnia 2015

Six Flags

Jestem wielkim fanem roller-costerów i w ogóle parków rozrywki i wszelkich zabaw z dodatkiem adrenaliny :-). Nie mogłem, no po prostu nie mogłem sobie odpuścić jeszcze jednego wypadu, by poszaleć :-). Zwłaszcza, że jak na razie w Polsce, nie ma w czym wybierać, a i europejskie parki nie są aż takie wow, jak w USA. No i są w dodatku daleko od domu, więc na jeden dzień nie warto jechać. A tutaj miałem park, praktycznie w połowie drogi między Bostonem a NY i do tego „za darmo”, ponieważ był w cenie wspomnianej już karty GO Boston.
Co tu się działo, to było nie do opisania :-). Park był mój :-). Po prostu 8 godzin szaleństwa, praktycznie bez przerwy. Zszedłem niemal każdą atrakcję po trzy razy. Pogoda była lekko chłodna, więc ludzi było dużo mniej, niż w poprzednim parku, ale dzięki temu i kolejki były mniejsze.
Six Flags to firma, która ma w USA sieć kilkunastu parków. Są ogromne, pierwszego, w jakim byłem nie udało mi się nawet przejść całego. Ten drugi już na szczęście poszedł dużo sprawniej, już wiedziałem, że muszę zarezerwować na niego cały dzień, że mam już nie brać ze sobą kompletnie żadnych rzeczy, których potem za bardzo nie ma gdzie zostawić (bo przecież nie można ich zabrać na r-c, ze względu na zagrożenie, gdyby wypadły). Oczywiście w Stanach jest jeszcze wiele innych parków, często i większych, jak również tematycznych (np. związanych z postaciami Disneya czy z Harrym Potterem i produkcjami znanych wytwórni filmowych). Jednak uznałem, że Six Flags oferuje najlepszą równowagę między ceną a dostępnymi atrakcjami. Szperając po różnych promocjach, bilety można dostać za 50-60 USD za osobę za dzień. Inne parki kosztują od 80 do 120 USD, więc różnica jest spora. Ale i tak przeżycie jest nie do opisania :-). Od karuzeli łańcuchowej unoszącej się 100 metrów nad ziemią (krzesełka trzymają się na 4 cieniutkich łańcuszkach!) po roller-costery pędzące 120 km/h (na niektórych nawet jedzie się tyłem!) po gigantyczne kolejki zwane tu Goliatami, potrafiące ciągnąć się przez pół parku z ogromnymi wzniesieniami i spadami :-). I w tym wszystkim ja :-D. Szczęśliwy, jak dziecko ;-D. Wytrzymałem aż 8 godzin! Na koniec już mnie tak bolała głowa i oczy od przeciążeń i tak byłem zmęczony, że nie dałem rady dłużej. Ale to było coś pięknego :-). Fantastyczny dzień, niesamowite wspomnienia, nikt mi tego nie zabierze :-). Żałuję, że nie można zabrać ze sobą kamery, chciałbym nagrać każdy przejazd, zwłaszcza, że prawie za każdym razem pchałem się na pierwszy rząd foteli, żeby wszystko dobrze widzieć :-). Tylne rzędy są dla mięczaków :-p. Ja uwielbiam czuć, jak wiatr aż wyciska łzy z oczu :-). Ech, to było obłędne :-)

Boston nieodkryty

Poświęciłem na Boston 3 dni, ale nie czuję, żebym poznał to miasto choćby troszkę. Może to z powodu przeziębienia, które mnie chwyciło po mroźnym i deszczowym Quebecu, a może z powodu codziennych dojazdów, na które marnowałem 4 godziny dziennie, ponieważ nocleg miałem wyjątkowo daleko poza miastem. A może to przez płatne parkingi w całym mieście, które doprowadzały mnie do frustracji i zmuszały do poświęcania kolejnych godzin na szukanie nie tylko taniego miejsca, ale w ogóle jakiegokolwiek wolnego miejsca do parkowania. Parking w Bostonie to największy absurd i koszmar, z jakim do tej pory się spotkałem. W centrum cena za parking to 26 dolarów za godzinę! Szaleństwo! W poszukiwaniu tańszego miejsca do parkowania, oddalałem się więc od centrum coraz bardziej i bardziej. Ale przepisy parkingowe były coraz głupsze, przynajmniej z mojego punktu widzenia. Albo wymagały specjalnego zezwolenia (czyli były tylko dla okolicznych mieszkańców), albo były np. maksymalnie na 2 godziny. To mnie za bardzo nie ratowało, bo dojście na piechotę z odległych zakątków Bostonu do centrum zajęłoby mi godzinę w jedną stronę. Nie było ani jednej uliczki, która dałaby mi choćby cień nadziei na poprawę sytuacji. I tak uciekały mi cenne minuty pobytu tutaj, na poszukiwaniu parkingu. Urząd Miasta Bostonu, powinien dostać jakąś Złotą Malinę za najbardziej niesprzyjające podejście do turystów z autem. Jedyny sposób, jaki w końcu udało mi się znaleźć to zaparkować pod marketem za miastem i dojazd autobusem. Nie byłem pocieszony z tego faktu tak czy siak. Parkowanie tutaj to skrajna trudność. Rozumiem, że tak może być w Nowym Jorku, bardzo zaludnionym miejscu, ale w jakimś Bostonie? Porażka.

Muzea i zwiedzanie tego miasta też mi kompletnie nie poszło. Kupiłem sobie specjalną kartę GO Boston Card, w ramach której było darmowe wejście do kilkunastu atrakcji. Wybrałem więc parę najciekawszych… przynajmniej wydawały się być najciekawsze, dopóki ich nie odwiedziłem.

HARVARD MUSEUM OF NATURAL HISTORY – urocze w sumie, ale bardzo malutkie. Było momentami ciekawie, nie powiem. Sporo skamieniałości szkieletów dinozaurów, duży zbiór pięknych kamieni z niezwykłymi wzorami, od kalcytu, przez dolomity, po kwarc czy magmę. Ciekawostką było to, że pierwszy raz, właśnie w tym muzeum, spotkałem się z artefaktami z kultury majów. Było też troszkę z cywilizacji Pacyfiku czy rdzennej ludności ameryki północnej, którą w Polsce nazywamy zwykle Indianami. Tutaj to po prostu native people. W ogóle sam fakt, że to HARVARD, miejsce kultowe, miejsce, które ogląda się w komediach z małolatami urządzającymi akademickie imprezki – to samo w sobie było już przeżyciem. Ale jakbym zapłacił pełną stawkę za bilet – 35 USD i zobaczył tylko trzy niewielkie pięterka z niezbyt bogatymi zasobami (w porównaniu do innych muzeów, w jakich byłem do tej pory), to po prostu byłbym mega rozczarowany.

MIT MUSEUM – muzeum jednej z najbardziej znanych szkół technicznych świata - Massachuset Instytut of Technology. Dotyczące przede wszystkim robotyki, automatyki, cybernetyki. To tu zdobywało wiedzę wielu najbardziej znanych osobistości z szeroko pojętego świata informatyki. Osoby, które współtworzyły Internet, wymyśliły hologramy 3D i całą masę innych wynalazków. Oczekiwania więc wobec tego muzeum były ogromne. Niestety okazało się najnudniejszym muzeum świata, w jakimkolwiek byłem. Było jedno pięterko, w którym nie było prawie nic. Dosłownie pojedyncze eksponaty, w dodatku martwe, w sensie bez ruchu, bez żadnej interaktywności. Po szkole tworzącej roboty spodziewałem się czegoś bardziej spektakularnego. W życiu nie widziałem tak żenującej katastrofy. Brak słów.

WHALE WATCH – to jedyny punkt pobytu tutaj, który uratował to miasto w jakkolwiek sposób. Oglądanie wielorybów :-). Wiem, wiem, niejeden powie, że wystarczy wyjść na polską plażę latem, że nie trzeba jechać aż do Bostonu :-D. Ale jednak tutaj były dużo większe sztuki :-). Widziałem już rekiny wielorybie, delfiny, do kolekcji więc zostały już tylko wieloryby i orki. I wreszcie się udało zobaczyć jedne z największych stworzeń naszego świata. Około 1,5 godziny trwało zanim dopłynęliśmy naszym katamaranem na miejsce, ale było warto. Ogromne humbaki wynurzały co kilka minut swoje grzbiety, za którymi podążały wielkie ogony. Sztuk było raptem kilka-kilkanaście (ciężko powiedzieć, czy oglądaliśmy te same czy inne), więc nie było to tak intensywne czy ekscytujące, jak pokaz skaczących delfinów, ale i tak warto było to przeżyć. Chciałbym zobaczyć jeszcze płetwala błękitnego, który jest dwukrotnie większy od humbaka, to by było coś :-).
Na Boston koniec zwiedzania, dzisiaj jadę się zrelaksować do kolejnego parku rozrywki :-). A wieczorem już do NY!

środa, 22 kwietnia 2015

Romantyczny, acz deszczowy Quebec

Tout est en français :-). Nic nie można zrozumieć, z nikim nie można się dogadać :-). Wszystko po francusku :-). Ale to w sumie całkiem urocze :-). W ogóle całe miasto jest naprawdę piękne. Niestety cały urok zepsuła pogoda, od 2 dni non stop pada. I to tak rzęsiście, że nie mogłem nawet aparatu wyciągnąć, więc jest raptem kilka zdjęć. Muszę tu wrócić kiedyś, ale latem, gdy będzie sezon, gdy będzie ciepło i słonecznie. Ulice na pewno będą fantastycznie oświetlone wieczorem, tworząc wręcz romantyczny nastrój, niestety nie było mi dane tego doświadczyć. Nie będę się rozpisywał, bo nie ma za bardzo o czym. Ot po prostu pada deszcz, więc można co najwyżej pochodzić po marketach. Ceny niestety nie są tak niskie, jak myślałem, że będą. Dolar kanadyjski jest niemal 1 zł tańszy, niż dolar amerykański, ale niewiele to dało, ponieważ ceny są ciut wyższe, a do nich doliczany jest podatek 15%, a nie 7-8% jak w USA. Także ogólnie jest drogo. Kanada nie przekonała mnie do siebie w ogóle, jako kraj. W życiu bym nie powiedział, że to lepsze USA. Nie widziałem tu, co prawda zbyt wiele, raptem 4 największe, czy raczej główne, miasta. A przecież sama zatoka Hudsona jest wielkości niemal połowy Europy. Kanada jest drugim największym krajem świata. Jednak wydaje mi się, że jej większa część, szczególnie północna, to po prostu dzika przyroda, dlatego pozwalam sobie na takie uogólnienie odnośnie tego kraju. Jest na pewno niezwykły, jeśli chodzi o przyrodę, natomiast miasta, w których byłem, nie przekonały mnie do niej w ogóle. Jedynie Quebec wydaje się być takim w miarę romantycznym miejscem, z pięknym starym miastem, po którym można pospacerować, ale na pewno nie o tej porze roku jeszcze. Kanada chyba najlepsza była by dla osób, które lubią wybrać się na jakieś kajaki czy zorganizować obóz, ale warto wcześniej sprawdzić czy się da gdziekolwiek tu w namiocie legalnie spać, bo ceny na kampingach były za namiot wyższe, niż hostel w mieście. Także uogólniając odnośnie Kanady – przyroda – TAK, miasta – nie ma tu nic specjalnego, szkoda czasu.

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Montreal po francusku

O ile Toronto było całkiem po angielsku, Ottawa była dwujęzyczna, pod napisami francuskimi były angielskie, tak w Montrealu już jest wszystko kompletnie po francusku. Nie idzie nic zrozumieć :-). Tylko w hostelu na śniadanie, zamiast francuskich rogalików, podają amerykańskie tosty :-).
Kurcze, jestem w Montrealu, kto by przypuszczał :-). Kiedyś nawet myślałem o przeprowadzce do Kanady, ale jak tu jestem, to już nie jestem taki chętny ;-p. Latem jest pewnie pięknie, ale teraz jest zimno i szaro. Zimą mróz musi być koszmarny. Na szczęście jest tu gdzie pospacerować w dzień, gdy świeci słońce. Jest bardzo dużo bazylik, kościołów i katedr. Budowle są arcydziełem architektury, naprawdę miło na to patrzeć. Jest też klimatyczne stare miasto i oczywiście ulica ze sklepami najbardziej znanych producentów.
Jak na razie, Kanada mnie do siebie w ogóle nie przekonała. Zimno, ponuro, drogo, bez radości. Są piękne kawałki przyrody, piękne bazyliki i na tym jak na razie się kończy. Mieszkać bym tu jednak nie chciał. Zobaczymy co do zaproponowania ma Quebec, dzisiaj tam jadę tam na 2 dni, a potem powrót do USA. Podobno w Quebec’u jest piękna starówka, ale ja nie wierzę na słowo, chcę się przekonać o tym osobiście :-). Czas ruszać dalej w drogę. Jeszcze miesiąc i do domu. Odczuwam już zmęczenie podróżą, ale z drugiej strony nie mogę się już doczekać NY :-).

sobota, 18 kwietnia 2015

Drożyzna w Ottawie

Od razu widać, że to stolica :-). Ceny wszystkiego są dramatycznie wysokie, naprawdę absurdalne w porównaniu do cen w Polsce. Są dużo wyższe nawet niż w USA. Mówią, że Kanada to takie lepsze Stany, ale jakoś tego nie widzę nigdzie :-p. Temperatury zimą spadają do minus 30-40 stopni na południu (aż strach pomyśleć, co się dzieje na północy!), ceny są koszmarne i ludzie też jacyś nie bardzo uśmiechnięci.
W drodze do Ottawy odwiedziłem piękny park Algonquin Provincial Park. Co prawda nie zaczął się tu jeszcze sezon, bo góry zalegającego śniegu, nadal sięgają miejscami paru metrów, ale trzeb przyznać, że przyrodę mają tu przepiękną. To zapewne tyko promil ze wszystkich pięknych miejsc w Kanadzie, ale nie dam rady niestety wszystkiego zobaczyć. Sezon zaczyna się pewnie dopiero w maju, niemniej widoki już teraz były niezwykłe. A jeszcze ta półmetrowa kra na jeziorach dodawała krajobrazowi zupełnej dzikości, jakby się było na Alasce :-).
Ottawa nie zaskakuje niczym specjalnym, ale jest tu wiele pięknych budowli sprzed około 200 laty. Są bardzo zadbane, zbudowane z dużych bloków kamienia i nadal w świetnym stanie służą aktualnie za budynki publiczne, takie jak parlament, biblioteka czy budynek sądu. Sporo jest też kościołów. Samo centrum nie jest jakieś ogromne, w ogóle miasto ma raptem 1,1 mln mieszkańców. Idealne na jednodniowy spacer :-).