wtorek, 9 kwietnia 2013

Nie lubię wracać do Polski

Nie lubię wracać do Polski. Za każdym razem, gdy tu wracam, to czuję się tu obco. To nie jest przyjemny kraj. Długo się biłem z myślami, czy napisać takiego dołującego posta, ale to jest przecież blog o moich emocjach, a od kiedy postawiłem nogę na lotnisku, to męczy mnie emocjonalny dół. Już jak przed odlotem usłyszałem grupy rodaków mówiące polskim językiem, już wtedy czułem, że lecę w złym kierunku. Jednak jak zobaczyłem, po wyjściu z lotniska, te wszystkie naburmuszone twarze, szarość, ponury klimat i jakiegoś pijanego prostaka wyzywającego ludzi dookoła, to wiedziałem, że będzie ciężko. Za każdym razem tak jest. Beznamiętna anonimowość, dookoła spojrzenia bez uśmiechu, oczy bez odrobiny radości... ból głowy. Polska to piękny kraj, kraj ogromnych możliwości i wielkiej różnorodności, ale tyle rzeczy, ile tu zostało spierdolonych, to cud, że on w ogóle jeszcze jakoś funkcjonuje. Nie dziwi mnie brak wiary u ludzi w lepsze jutro, ani to, że już nikomu nie chce się tutaj o nic walczyć. Każdy robi tylko tyle, by przetrwać następny dzień. Bez namiętności, bez pasji, bez wiary, bez idei. Najmocniej to widać i czuć, gdy wraca się z krajów pełnych życia i pozytywnych emocji, kontrast jest ogromny. Dlatego jednocześnie kocham ten kraj i nienawidzę. Kraj wielkich możliwości... wielkich i zmarnowanych możliwości. Już raczej nie będzie kolejnego Piłsudskiego, który złapie ten kraj za pysk i poprowadzi silą ręką, a jak będzie, to nikt mu nic nie pozwoli zmienić. Dlatego właśnie pewnie całe życie będę gonił za zachodami słońca, w poszukiwaniu miejsca, które każdego dnia będzie przepełniać mnie spokojem i uśmiechem.
Nie lubię tu wracać...

sobota, 6 kwietnia 2013

A z Lizbony... do domu

Czas już wracać do domu... 5 tygodni, to jedna z najdłuższych podróży, w jakich byłem. Nawet powiem szczerze, że jestem już zmęczony. Ale też przeszczęśliwy. Tak niewiele osób miało szczęście widzieć, tyle co ja. Najbardziej będę tęsknił za atmosferą Marrakeszu i za widokami w Lagos. Choć pozostałe miejsca również były przyjemne, ale nie tak przenikające emocjonalnie. Z niczym nie da się porównać delektowania się chwilami, jakie w tych miejscach daje się przeżyć. To aż momentami duchowe doświadczenie. Nie religijne, ale właśnie duchowe. Raz zamykasz oczy i słyszysz dźwięki bębnów. Otwierasz i widzisz widoki, które zapierają dech w piersiach. Czujesz zapach oceanu. Słyszysz mewy. Widzisz jak podkradają gołębiom okruszki. Liście palmowe łopoczą na wietrze. Słychać fały uderzające o maszty żaglówek w marinach albo targowanie się w arabskim języku. Fale szumią w swój jedyny, niepowtarzalny sposób. Bose stopy zagłębiają się w ciepłym piasku. Muszelki szeleszczą w woreczku. Jestem bogatszy o tysiąc nowych przeżyć, emocji, doświadczeń, doznań... i nikt mi tego nigdy nie zabierze. Kocham spełniać marzenia, a w tej podróży udało mi się kilka z nich spełnić. Jestem do przodu :-).
 
Tradycyjnie czas na małe podsumowanie:
II etap biegnący od Gibraltaru do Lizbony miał długość 860 km i trwał równo 2 tygodnie.
Koszty noclegów: 575 zł (statystycznie 40 zł/doba, średnie ceny od 7 do 12 EURO za łóżko)
Koszty transportu: 290 zł (autobusy) + 950 zł (bilet powrotny do kraju, niestety przegapiłem promocję, gdy bilet kosztował 450 zł)
Koszty wyżywienia: 290 zł (wychodzi 20 zł dziennie, ale przyznaję się, że w Portugali żyłem oszczędnie, bo wszystko jest bardzo drogie)
Całość: 2 100 zł
 
PODSUMOWANIE CAŁEJ PORÓŻY
 
Długość: 34 dni
Dystans: 2360 km
Transport: 1 950 zł
Noclegi: 1 060 zł
Wyżywienie: 550 zł
Razem 3 560 zł
 
Wspomnienia? BEZCENNE...

Lizbona = przyjemnie

Długo się zastanawiałem, co czuję do Lizbony. Jest trochę podobna atmosferą do Barcelony, ale bardziej łobuzerska jak Berlin, z domieszką romantyzmu jak Paryż. Ale może zacznę od początku...
Wjeżdżając autobusem do Lizbony z południa, już z daleka, niczym wielki znak McDonald's, wita nas ogromny posąg, jaki stoi również w Rio i od niedawna w Świebodzinie :-). Potem wjeżdżamy na ogromny most, który jest dokładną kopią mostu z San Francisco, tyle, że troszkę większy (chyba 2,2 km). Naszym oczom ukazuje się przepiękna panorama Lizbony. Widok naprawdę cudny. Jadąc dalej tym mostem, ma się wrażenie, jakby się wjeżdżało w trójwymiarowy świat przeplatających się dróg, jak z filmu 5 Element. Lizbona leży na sporych wzgórzach i pagórkach, a wiele z nich łączą mostki, wiadukty i tunele, które czasem przeplatają się między sobą i gdy się jedzie na samej górze i patrzy w dół, jak te drogi się wiją pod nami, to po prostu jak trzeci wymiar :-).
Aglomeracja Lizbony liczbą mieszkańców jest zbliżona do Warszawy, ale wydaje mi się, że jest dużo bardziej rozległa. Ale spacery po tym portowym mieście to czysta przyjemność. Pagórki są takie, jak w San Francisco :-). Ludzi jest dużo, ale nie czuć ścisku. Na ulicach kultura. Gdybym miał opisać to miasto tylko jednym słowem, powiedziałbym, że jest przyjemnie. Może tylko ilość dealerów narkotyków i prostytutek jest większa, niż gdzie indziej. Szczerze mówiąc, nie przypominam sobie, żebym gdziekolwiek widział to zjawisko aż w takim natężeniu i to w ściśle turystycznym obszarze (jeszcze nie byłem w Amsterdamie :-p). Jednak na ulicach nie czuć żadnego kryminalnego zagrożenia z tego powodu. Spora liczba policjantów stoi sobie spokojnie i obserwuje otoczenie, ale nie wtrącają się do niczego. Nawet spożywanie alkoholu na świeżym powietrzu jest tu chyba dozwolone, bo nikt się z tym nie kryje. Ale też nikt nie wypił zbyt dużo i nie zaczął rozrabiać, więc ogólnie, po prostu jest tu przyjemny luz.
Sama Lizbona, jak już na pewno zdążyliście zobaczyć na mapie :-), leży przy samym ujściu rzeki Tag, a nie bezpośrednio nad Atlantykiem, ten jest kilka kilometrów dalej. Rzeka Tag jest brudna i brązowa, nie ma opcji, żeby ktokolwiek się w niej kąpał :-). Przy samej Lizbonie tworzy jednak taką sporą zatoczkę, która jest spięta drugim mostem - Mostem Vasco da Gama - najdłuższym mostem w Europie, mierzącym ponad 17 km. Niestety nie widziałem go. Może zobaczę z samolotu :-). Odnośnie samego Vasco da Gamy... jestem zawiedziony, bo nie znalazłem ani jednego jego pomnika. Dookoła była cała masa pomników, prawie na każdym skrzyżowaniu, ale pomnika tak wielkiego odkrywcy nigdzie nie mogłem znaleźć, a zszedłem Lizbonę wzdłuż i wszerz. Przyjemnie się tu spaceruje. Nie bez powodu podałem tu tyle skojarzeń z innymi miastami. To portowe miasto jest właśnie takim tyglem, w którym można spotkać każdą nację i narodowość. Są sklepy prowadzone przez chińczyków, gdzie jest wszystko na raz. Sklepy z pamiątkami są monopolem Hindusów. Na każdym kroku słychać inny język. Strasznie lubię czuć właśnie taką mieszankę wszystkiego jednocześnie. Każdy coś w tym mieście dla siebie znajdzie. Cieszę się, że mogłem wreszcie zobaczyć, co tu jest. Moja ciekawość została zaspokojona :-). Teraz mogę wracać do domu :-).

wtorek, 2 kwietnia 2013

Cherimoya... czyli smak raju

Cherimoya to jeden z najbardziej egzotycznych owoców, jakie miałem okazję spróbować. W naszym kraju bardzo rzadko spotykany, przynajmniej ja nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek go u nas widział. A warto go spróbować. Wydaje mi się, że mało kto w Polsce w ogóle je egzotyczne owoce, jak mango, papaja czy liczi. Niemniej są spotykane dość często w marketach, w porównaniu właśnie do tego owocu o nazwie cherimoya. Owoc ten widywałem dość często w Maroku, ale nie miałem pojęcia co to jest, bo nie ma u nich etykietek z nazwami i jak się to spożywa i dopiero w marketach w Hiszpanii i Portugali zobaczyłem nazwę tego owocu i poszperałem w necie, co to w ogóle jest. Smak ma niepowtarzalny. Konsystencja dojrzałego owocu jest jak miękka dojrzała gruszka, ale smak przypomina truskawki z bitą śmietaną. Najlepiej kupić go w dużym rozmiarze wielkości pięści, gdy skórka jest miękka i zaczyna się robić czarna. Bez znaczenia czy obierzecie część skórki najpierw i będziecie brać kęs za kęsem, a wypluwać pestki (nie nadają się do jedzenia), czy wolicie przekroić go na pół i wybrać pestki a potem zjeść sam miąższ łyżeczką - wszystko jedno, smakuje niesamowicie. W Portugali 1 szt. takiego owocu kosztuje około 6-8 zł w zależności od wagi, więc nie mało, ale nie mielibyście ochoty spróbować owocu smakującego jak bita śmietana z truskawek? :-) Polecam gorąco, pyszny, niepowtarzalny smak :-).
 

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Lagos, moje Lagos

Z Lagos wyjeżdżam z ciężkim sercem. To miasto powiększyło listę miast z kategorii "ja tu jeszcze wrócę" :-). Piękna pogoda, turystyczna atmosfera, klimatyczne plaże z cudownymi widokami, szmaragdowe wody oceanu i palmy. Czego chcieć więcej, można by tu zamieszkać na stałe... no może gdyby nie te ceny :-). Cóż, w większości krajów, gdzie jest euro, dla przeciętnego Polaka jest drogo. Ale dla takich widoków i wspomnień, nigdy nie będę żałował niczego. Mamy kwiecień, a z tego co słyszę w Polsce jeszcze śnieg. A tutaj klapeczki, ręczniczek i na plażę :-). Aż się wracać nie chce :-).
Najbardziej po powrocie będzie mi jednak brakować palm. Niby to tylko kikut z kępą liści na górze, ale palmy mają w sobie coś, dzięki czemu kojarzą się z turystycznym rajem. W Warszawie na jednym z rond stoi sztuczna palma i ilekroć koło niej przejeżdżam, to się uśmiecham, bo przypominają mi się wszystkie najpiękniejsze miejsca z podróży. A propos rond... na półwyspie Iberyjskim bardzo mi się podobają właśnie ronda. Czasem wręcz czekam, kiedy będzie następne. Każde rondo w Hiszpanii czy w Portugalii to prawdziwe dzieło sztuki. Zawsze jest na nich jakaś rzeźba, albo fontanna, albo mini ogródek, każde jedno jest jedyne w swoim rodzaju i sprawia radość, gdy się przez nie przejeżdża :-). Szkoda, że u nas tak nie ma, powinniśmy też mieć tak ładnie to zrobione :-).
Po kilku dniach pobytu w Portugalii mam też parę nowych skojarzeń z nią związanych. Jednym z nich są korki :-). Ale nie te uliczne, tylko takie od wina czy szampana. Mają tutaj takie drzewa, z których kory wyrabia się korki. Tyle, że tutaj wyrabia się z niej nie tylko to, ale niemal wszystko inne, tak jak u nas ze skóry. W sklepach są torebki z korka, portfele, opaski do zegarków, podstawki pod czajniki, płaszcze, kapelusze i co tylko przyjdzie nam do głowy - wszystko da się zrobić z tej kory korkowej :-). Świetnie to wygląda :-).
Zupełnie też zapomniałem o jednej z najważniejszych postaci historycznego świata kojarzących się z Portugalią: Vasco da Gama - wielki odkrywca i podróżnik, ale również pirat! w pewnym okresie swojego życia. To on przyczynił się do wzrostu kolonialnej potęgi Portugalii. Warto sobie o nim poczytać, bo miał naprawdę ciekawe życie. To właśnie on jako pierwszy Europejczyk odkrył morską drogę do Indii naokoło Afryki. Być może słyszeliście również o innym znanym Portugalczyku: Henryku Żeglarzu (który nawiasem mówiąc, wcale nie pływał :-), przydomek Żeglarz nadano mu długo po śmierci). To on założył pierwszą szkołę morską i astronomiczną i wspierał marzycieli odkrywających nowe lądy. I Vasco da Gama właśnie w jego szkole się uczył. Co więcej Henryk Żeglarz wymyślił również statki z takimi wysokimi nadbudówkami z tyłu i z przodu i właśnie na takim okręcie płynął Krzysztof Kolumb. Ciekawe, co? :-) Tak, podróże kształcą :-). Ech, gdybym teraz był w podstawówce, to na lekcjach geografii i historii siedziałbym z szeroko rozdziawioną buzią i z chęcią słuchał jakiegoś pasjonata tematu :-). Tylko oczywiście mało którego dzieciaka to wtedy interesuje, a szkoda.
Czas teraz na stolicę tego spokojnego kraju... czas zobaczyć, co do zaproponowania ma Lizbona...

sobota, 30 marca 2013

Lagos... city of dream

Spektakularne, bajeczne, przepiękne, niezwykłe, zapierające dech w piersiach, piękniejsze na żywo, niż w folderach reklamowych agencji turystycznych, olśniewające, zachwycające, niezwykłe, niewiarygodne - tylko takimi słowami można opisać to miejsce! Nigdy w życiu w Europie nie widziałem tak pięknych plaż z takimi widokami. Wiem, że są miejsca na świecie, w których jest jeszcze ładniej, ale to co dzisiaj zobaczyłem totalnie mnie zszokowało i zaskoczyło. Oglądałem wcześniej zdjęcia tego miejsca, dlatego właśnie wybrałem je do zwiedzenia, bo były piękne, ale nie spodziewałem się, że naprawdę będą tu takie widoki! Po prostu szczęka opada! Plaże są bajkowe, w dodatku takie ustronne i nieduże. Nie mogłem się powstrzymać, żeby nie zamoczyć nóg w tych falach. Woda czysta, bo plaże są z drobnego żwirku a nie z piachu, więc woda nie jest mętna, mimo masywnych fal. Oczywiście zimna jest tak, że nikt normalny się tam nie wykąpie o tej porze roku :-). Ale zamoczyć nogi w oceanie... bezcenne :-).
Sama miejscowość jeszcze mniejsza niż poprzednia. Piękna jednak, urocza, wszystkie domki śnieżno-białe, więcej turystów i restauracyjek. I Fanta o smaku marakui smakuje tu wyjątkowo :-).
 
Wrzucę jeszcze słowo o Faro, z którego dzisiaj rano wyjechałem. Okazało się, że ten dopływ morski, przy którym leży Faro, to tak na prawdę wielka łąka, która jest zalewana w trakcie przypływu :-). Wcześniej myślałem, że to wszystko zawsze tak tu wygląda, że woda sięga do torów, że wszystko jest zalane po same krawędzie. Tymczasem się okazało, że trafiłem dzisiaj na odpływ i poziom wody opadł o dobre 2-3 metry! Wszystkie łódki w marinie leżały prawie na dnie, a jak poszedłem zobaczyć ten dopływ, to moim oczom ukazała się tylko wielka łąka z wąską rzeczką a dookoła porozkładane były łódki na ziemi :-). Ale niesamowite wrażenie, raz przychodzisz i woda sięga po sam chodnik, a innym razem chodnik jest 3 metry nad wodą :-). Super :-).
 
Jednak moje emocje są już w innym miejscu... Lagos... jak się cieszę, że tu jestem :-)

piątek, 29 marca 2013

Portugalskie Faro

Długo zastanawiałem się z czym mi się kojarzy Portugalia. Nie bez przyczyny, mam bowiem zwyczaj z każdego odwiedzonego kraju przywozić jakąś drobną pamiątkę, która będzie mi się z nim kojarzyć. No i pieniążek :-). Zawsze zabieram ze sobą jakąś najmniejszą monetę z odwiedzonego kraju. No ale z czym kojarzy się Portugalia? Na razie nie przyszło mi do głowy nic oprócz Fatimy i Cristiano Ronaldo. Kraniec Europy w którym język robi wrażenie, jakby był na siłę zmieniony, po to tylko, by nie przypominał hiszpańskiego. Często brzmi śmiesznie, np. moim ulubionym słówkiem stało się 'Bombeiros' - Straż Pożarna :-). W życiu bym tego tak nie przetłumaczył, gdybym miał zgadywać co to słowo znaczy :-).
O ile Andaluzja leży na pięknych zielonych wapiennych wzgórzach, które wyrosły po zderzeniu się europejskiej i afrykańskiej płyty tektonicznej, o tyle wjazd do Portugali zmienił krajobraz na obficie trawiaste, ale dużo mniejsze pagórki. Aaa, no i już wiem dlaczego w Polsce nadal jest zimno. Wszystkie bociany zwiastujące wiosnę są w Portugali :-). Mają gniazda na lampach, a na każdym kościółku jest ich czasem kilka, fajnie to wygląda.
W miejscowości Faro postanowiłem zatrzymać się ponieważ na mapie było oznaczone dużą kropką, stolica regionu Algarve, z wieloma pozytywnymi opiniami i ładnymi zdjęciami. Jak już miałem okazję się nie raz przekonać, duża kropka na mapie wcale nie oznacza dużego miasta :-). Niecałe 60 tyś. mieszkańców to nawet bym powiedział, że dość małe miasteczko, ale za to bardzo urocze. Leży bezpośrednio nad takim jakby morskim dopływem. Mówiąc 'bezpośrednio' mam na myśli bardzo blisko :-). Jest ten dopływ, tory kolejowe i za nimi miasto :-). Fajnie to wygląda. Co prawda trochę daleko do plaży, około 8 km, za jedynym lotniskiem w tym regionie. Jednak na plażę tutaj się nie wybieram, bo tą będę miał w następnym mieście pod nosem :-). Poza tym pogoda jest iście tropikalna. Co 10 minut zmiana: słońce, chmury, opady, i tak na okrągło. Jednak to wcale nie zmienia faktu, że miasteczko jest urocze i fajnie się po nim spaceruje. Nie jest duże, więc w sumie 2 dni wystarczają na nie w zupełności. I nie pytajcie, co tu ludzie robią przez pozostałe 363 dni, bo nie mam pojęcia :-).
Zatrzymałem się w hoteliku o wdzięcznej nazwie BLA-BLA-BLA :-). Prawda, że oryginalna? Jednak nie wspominam o nim tylko ze względu na nazwę. Byłem w dziesiątkach a może i w setkach hoteli, hosteli i pensjonatów, ale tak czystego, zadbanego i dopilnowanego nigdy nie widziałem. Jest taki, jakby się weszło do własnego mieszkania, jest wszystko, absolutnie wszystko! To jest o tyle niespotykane, że zwykle w hotelach niskobudżetowych nie ma nawet papieru toaletowego. A ten po prostu olśniewa czystością i dopracowaniem. Jeśli tu będziecie, to nie szukajcie innego, szczególnie, że ten jest 30 metrów od dworca autobusowego.
Dodam jeszcze, że miasto pachnie rybami. Ale nie w sensie negatywnego smrodu, jaki jest zwykle w sklepach rybnych. Tu jest świeżo, a zapach jest takim zapachem oceanu. Lubię go :-). Silny wiatr wypełnia mocno nozdrza tym zapachem, a nad głowami ślizgają się po wietrze mewy... uroczo, naprawdę ;-).

wtorek, 26 marca 2013

Nagrania z Marrakeszu

Dzisiaj snując się po ulicach Sevilli, postanowiłem poprawić sobie nastrój jakąś muzyką i jakież było moje zdziwienie, gdy odnalazłem na swojej 'empetrójce' nagrania z placu w Marrakeszu :-). Zupełnie o nich zapomniałem :-). Och te rytmy nie dają człowiekowi stać w miejscu. Są tak pierwotne i wywołują taki trans, że ciało samo wpada w drgania. Człowiek przestaje myśleć wtedy o czymkolwiek, za to oddaje się czystej przyjemności słuchania tych rytmów. Jeśli macie ochotę, weźcie to na słuchawki i połóżcie się na łóżku i zamknijcie oczy i wyobraźcie sobie, jak w mroku nocy tysiące ludzi przemieszcza się obok siebie, jak część z nich klaszcze, część śpiewa, część wali w bębny, część po prostu przechodzi. Z każdej strony słychać uderzenia w bębny, które razem z setkami innych tworzą niepowtarzalny rytm i atmosferę tego fantastycznego miejsca. To miasto będzie moim numerem 1 jeszcze bardzo długo, m.in. właśnie ze względu na tą niesamowitą atmosferę. Jakość nie jest powalająca, ale wystarczająca, by wczuć się w to, co tam się dzieje. Posłuchajcie:
 

Religijna Sevilla

Doprawdy sam nie wiem czy więcej tu kościołów czy hoteli. Jeden stoi obok drugiego, na przemian, a między nimi sklepiki z przedmiotami dotyczącymi flamenco. Do tego trafiłem na Wielki Tydzień, więc całe miasto to jedna wielka procesja, wszystko jest zakorkowane, stare miasto zamknięte, wczoraj na ulicach to myślę, że było około 200 tyś. ludzi, jak nie więcej. A między nimi członkowie religijnych bractw w białych i grafitowych szatach pokutnych a wielkimi kapturami, w których wyglądają jak członkowie Ku Klux Klan.
Miasto może nie jest jakieś brzydkie, całkiem tu ładnie w sumie, ale jakoś osobiście nie czuję się tu dobrze. Może to przez tą ogromną ilość zwiedzających. Tutaj każdy ma Nikona i plecaczek i każdy robi setki zdjęć, więc wszystko jest totalnie obfotografowane a ja czuję się jak zwykły turysta, jakich są tu tysiące. Nie ma tu pięknych widoków, ani atmosfery, której szukam. Dla mnie to miasto nadaje się tylko do odhaczenia, może komuś innemu spodoba się bardziej. Ja już chyba mam przesyt miast, w których do zwiedzania są niemal tylko kościoły. Od dwóch dni próbuję się do tego miasta przekonać, ale spacer po nim nie sprawia mi żadnej przyjemności. Nikt się do nikogo nie uśmiecha, każdy jest anonimowym kolejnym turystą-fotografem. Nie potrafię zrozumieć czemu, ale jakoś tego miasta nie czuję. Uwielbiam Barcelonę, tam jest klimat, tam można chodzić godzinami i każdy krok jest przyjemnością. Sevilla nie jest dla mnie. A tak na marginesie, dla osób, które nie znają hiszpańskiego ani troszkę, za to kojarzą nazwę tego miasta z gry Monopol (czy Eurobiznes, już nie pamiętam), prawidłowa wymowa nazwy tego miasta to 'Sewidzia'. W hiszpańskim podwójne 'll' czyta się jak 'dzi' :-). To tyle z ostatniego hiszpańskiego miasta na mojej trasie. Już za chwilkę długo wyczekiwana Portugalia :-).

niedziela, 24 marca 2013

Majestatyczny Gibraltar

Nooo, dawno nie widziałem tak pięknego i majestatycznego miejsca jak Gibraltar! Ten zakątek świata chciałem w sumie raczej odhaczyć z tego tytułu, że byłem w pobliżu, ale to jest miejsce tak śliczne, że trzeba tu koniecznie przyjechać. Jeszcze jadąc tu autobusem (linia M-120 do La Linea, 35 minut z Algeciras, 2,35 €) myślałem że będzie słabo. Po drodze same kominy, fabryki, zakłady przemysłowe, pomyślałem, że nie będzie czego oglądać. Tymczasem od samej granicy człowiek ma wrażenie, że wkracza do innego świata. Ogromną górę widać już z daleka, ale dopiero z bliska człowiek dostrzega jej potęgę, majestat, piękno, różnorodność i niesamowity krajobraz, jaki ją otacza. Jednak sam wjazd na ten półwysep zaskakuje z innego względu i wcale nie chodzi mi o ceny w funtach, o czerwoną budkę telefoniczną tuż za granicą ani o brytyjski akcent na ulicach. I nawet nie o to, że przywitała mnie na początku brytyjska pogoda :-). Otóż po wjeździe do tego terytorium trafiamy na lotnisko :-). Jak to na lotnisko zapytacie? Ano główna ulica przecina pas startowy, który jest zbudowany w poprzek niej :-). Na początku nie sądziłem że jest czynny, bo blisko jest boisko dla dzieci, środkiem ciągnie się sznur samochodów, ale jak chwile potem zawyły syreny i opadły szlabany, jak na przejeździe kolejowym, to okazało się, że jak najbardziej jest on w użytku i to nie rzadko (głównie linie EasyJet i British Airways). To również na tym lotnisku doszło do wypadku generała Władysława Sikorskiego, warto o tym poczytać, tym bardziej, że do tej pory nie do końca historycy są pewni, jak do tego doszło. Jest tu nawet pomnik mu zadedykowany z wygiętym (czyżby oryginalnym?) śmigłem samolotowym. Z resztą pomników jest tu cała masa. Dużo z nich poświęconych głównie postaciom, które zasłużyły się tutaj w czasie wojny. Teraz też już wiem, po co Wielkiej Brytanii był ten kawałek ziemi. To najlepsze strategicznie miejsce w tym regionie. Widać absolutnie wszystko w każdym kierunku, widać Morze Śródziemne, Afrykę, Hiszpanię, Atlantyk a same widoki są zniewalające! I tylko dziesiątki tankowców i kontenerowców psują trochę ten widok. W pewnej chwili przyszło mi do głowy policzyć te, które są w zasięgu mojego wzroku po jednej tylko stronie półwyspu... i naliczyłem ich aż 19! Można powiedzieć, że pod tym względem jest tu tłoczno :-). Z drugiej strony to właśnie dzięki temu to miejsce jest tak zamożne. I widać to na każdym centymetrze tego miejsca. Wszystko jest zadbane, czyste, oznaczone i drogie. Widziałem parę salonów Mercedesa, za to nie widziałem ani jednego bezdomnego. Jednak to przyroda jest tu najpiękniejsza. Gibraltar to jedyne miejsce w Europie, w którym na wolności, właśnie na tej wielkiej górze, żyją małpy! Szok, prawda? Ja się o tym dowiedziałem dopiero, jak je zobaczyłem :-). Schodzą czasem na dół poszukać jedzenia w śmietnikach. Na górze na pewno jest ich dużo więcej, niestety nie było mi dane tam wjechać. Chociaż sama góra ma tylko 426 metrów wysokości, to jest bardzo stroma i droga, która tam prowadzi wznosi się z jednego krańca na drugi, więc wejście tam trochę trwa. A mi samo obejście tego półwyspu zajęło 6-7 godzin (przeszedłem dzisiaj 22 km :-), sam półwysep po linii prostej ma około 6 km długości). Jest co prawda możliwość wjazdu na górę kolejką linową (8 GBP), ale dzisiaj była nieczynna ze względu na silny wiatr. Będę miał przynajmniej powód, by wrócić w to piękne miejsce. Szczególnie, że w tej górze jest kilkadziesiąt jaskiń, rezerwat przyrody i masa korytarzy stworzonych na potrzeby militarne. Powiem jedno: to miejsce jest obowiązkowym punktem zwiedzania, gdy się jest w pobliżu. Warto tu się wybrać nawet tylko po to, by tylko to jedno miejsce zobaczyć (bez auta warto zostać tu na minimum 2 dni, żeby wszystko obejść dokładnie). Spotkałem dzisiaj chyba z 3 spore grupki Polaków, więc chyba to miejsce ciekawi rodaków i bardzo dobrze, bo jest jednym z piękniejszych, jakie widziałem. I nie dziwię się już, że były tu tak zaciekłe walki o to miejsce (Hiszpania do tej pory chyba się boczy o to miejsce na Brytyjczyków). I cieszę się, że mam możliwość poznawać historię i kulturę tych wszystkich odwiedzonych krajów na własne oczy. To dużo lepsze niż lekcje geografii czy historii w szkole. Np. nikt ze szkoły się nie dowie, że Gibraltar to jedyna brytyjska kolonia, w której jest ruch prawostronny :-). Dopiero po 2 godzinach, zauważyłem, że coś jest nie tak w tym temacie, gdy wcinałem na przystanku autobusowym pyszne rogaliki nadziewane czekoladą, popijając je mlekiem o smaku waniliowym :-).

sobota, 23 marca 2013

Algeciras

Już jestem w Europie :-). Bonjour zamieniło się w Hola, dirhamy zmieniły się w euro (a razem z tym przelicznik wszystkich cen razy 4 zamiast dzielone na 3, jak było dotychczas - bolesne przeżycie w sklepie :-)), na ulicach prawie nie ma ludzi, a sklepy już o 14 w sobotę są pozamykane, nikt nie próbuje mnie rozjechać na pasach, wręcz przeciwnie, auta się zatrzymują, jak tylko widzą, że do pasów się zbliżam, nikt tu nie jeździ pod prąd, nie trąbi, nie ma straganów, jest cisza, spokój, czasem słychać tylko skrzeczenie mew, za to krajobraz ładniejszy - dookoła dużo zielonych wzgórz. Tak krótki dystans dzieli te dwa kraje, a tak duża różnica we wszystkim.
Miasteczko portowe Algeciras, chyba zajmuje się głównie przeładunkiem towarów, bo gdzie nie spojrzeć to same doki i dźwigi, w sumie nic ciekawego. Ot miasteczko, jak wiele innych. I do tego przywitało mnie dzisiaj lekkimi opadami, więc nie zachęca do spacerów, choć zrobiłem spore kółeczko dookoła portu, żeby nie było, że odpuszczam ;-p. Jednak jestem tu tylko przejazdem. Zatrzymałem się tutaj, żeby zobaczyć jutro Gibraltar i zastanowić się, po co Wielkiej Brytanii ten kawałek ziemi. Niestety ceny na Gibraltarze za noclegi są, z tego co się zorientowałem, kolosalne w porównaniu nawet z dość drogą Hiszpanią, więc dużo bardziej opłaca się te 10 km dojechać tam autobusem, zwiedzić przez cały dzień i wrócić do pensjonatu. Do tego Algeciras jest też dobrą bazą wypadową m.in. do Sevilli do której za dwa dni zamierzam się udać. Oby tylko pogoda się troszkę polepszyła. Jeśli chodzi o hotele, jest tu jeden obok drugiego a ceny za pokoik to około 10 euro za dobę. Odległość od PKSu 100 metrów, więc lokalizacja dobra :-). Zobaczymy jutro, co tam ciekawego jest na bym brytyjskim skrawku ziemi :-)

piątek, 22 marca 2013

Pożegnanie z Marokiem

Dzisiaj jest już ostatni dzień mojego pobytu w Maroku. Zakochałem się w tym kraju od pierwszego spojrzenia i jestem nim zafascynowany do ostatniej chwili. Nie sądziłem, że będzie tutaj tak cudownie. Nie spodziewałem się tutaj takiej niesamowitej atmosfery. Ten kraj jest magiczny, a przecież zobaczyłem zaledwie małą jego część. Niestety na tym kończy się pierwszy etap mojej podróży. Jutro wracam już do bardziej cywilizowanych obszarów :-). Ale szalenie będzie mi brakowało wszystkiego, co tu poznałem, zobaczyłem, doświadczyłem, przeżyłem... będę tęsknić za tymi równo usypanymi kopcami kolorowych przypraw, za truskawkami w marcu, za świeżo wyciskanymi sokami owocowymi, za gotowanymi ślimakami na każdym rogu, których nie byłbym w stanie wziąć do ust ;-p, za "bonjour", "mister", "excuse me" i "monsieur" wykrzykiwanymi za mną co chwila, za Fantą tańsza niż woda, za obiadami za 7 zł skomponowanymi z ryżu, ziemniaków, frytek i pieczywa i będzie mi brakować jeszcze tego przeciskania się między ludźmi, straganami i pierdzącymi motorkami i gubienia się kilka razy dziennie w wąskich uliczkach medyny i tych nawoływań z minaretów, gdy z kilku stron naraz słychać na cały regulator "Allahu Akbar" i domków ulepionych z błota i słomy też mi będzie brakować, bo nigdy nie pojmę, jak to się w ogóle trzyma i nie rozpada i dźwięków podrzucanych monet zwiastujących zbliżanie się osoby sprzedającej papierosy na sztuki też mi będzie brakować i powitań "Salam alejkum" i francusko-arabskiej mieszanki językowej z całkowitą ignorancją języka angielskiego mimo milionów angielskojęzycznych turystów :-), i nie raz zatęsknię za bębnami usłyszanymi na placu w Marrakeszu i już mi brakuje tej porannej kawy na placykach w promieniach słońca i dymu palonego haszyszu w knajpkach i tych wielkich czarnych ocząt wpatrujących się w tak zdecydowany i zadziorny sposób z zalotnym uśmiechem i jellaby noszonej przez mężczyzn i fig sprzedawanych na sznurku i przepysznych kokosowych ciasteczek i mleka o smaku mango i ananasów i niesamowicie pięknej porcelany i targowania się i włażenia pod górę w ślepe uliczki i umorusanych dzieciaków i palm!! I wiem, że tego wszystkiego nikt mi nigdy nie zabierze, że jest moje, że jest we mnie i że pasja, jaką jest zwiedzanie i poznawanie świata zasługuje na miano Mojej Własnej Legendy!
 
 
PODSUMOWANIE
 
Dla wszystkich planujących podróż do Maroka powinno się przydać małe podsumowanie tych 18 dni. Dzięki temu łatwiej będzie zaplanować kosztorys wycieczki.
 
Podróż trwała od 4 do 22 marca 2013.
Dystans 1500 km w tym około 140 km na piechotę po uliczkach medyny.
Kurs waluty: 1 PLN = 4,10 EURO, 1 EURO = 11,45 MAD, 1 PLN = 0,36 MAD
 
Koszty:
Bilet do Maroka (przez Brukselę - Ryanair): 450 zł
Transport na miejscu: 750 MAD - 270 zł
Noclegi: 1350 MAD - 490 zł (statystyczny nocleg w pokoju jednoosobowym bez łazienki 80 MAD - 30 zł, nie widziałem cen tańszych niż 50 MAD za dobę, hostele i dormitoria też nie są tu jakoś za bardzo rozpowszechnione)
Posiłki: 1000 MAD - 360 zł (około 20 zł dziennie, z czego dużo wydałem na soki, truskawki, orzeszki i 2,5 kg pysznych fig, których ktoś inny wcale nie musi kupować :-), realnie oszczędnie da się przeżyć za 15 zł dziennie)
Koszt biletu na prom do Hiszpanii: 200 MAD - 75 zł
 
RAZEM: 1645 zł za 18 dni licząc wszystko
A nie licząc biletów lotniczych i promu (bo przecież każdy może przybyć tu innym sposobem) realny koszt pobytu tutaj kosztował mnie zaledwie 1120 zł :-).
 
Da się tanio podróżować? Bez problemu!

Promy Tanger - Gibraltar/Algeciras

Przygotowując się do podróży do Maroka ciężko było znaleźć jakieś informacje na temat przeprawy promowej między Tangerem/Ceutą a Gibraltarem/Algeciras, dlatego postanowiłem napisać o tym dwa słowa, może się komuś przyda.
Generalnie przeprawy promowe obsługują tu głównie firmy FRS, Inter Shipping, Balearia, Acciona Trasmediterranea i jeszcze jakieś mniej znane. Na stronach tych firm można znaleźć godziny odpraw i przybliżone ceny. Zwykle za osobę bez auta jest to około 35 euro, ale ja jak zwykle miałem szczęście i trafiłem na promocję w tym miesiącu gdy bilet był po 20 euro :-). Czas przeprawy około 35 minut.
 
Przeprawy promowe odbywają się na następujących trasach:
Tanger (stary port w mieście) - Tarifa (małe miasteczko 20 km od Algeciras)
Tanger MED (nowy port, ale aż 45 km od miasta Tanger) - Algeciras oraz Gibraltar
Ceuta (hiszpańskie miasteczko po stronie marokańskiej) - Algeciras
Ze starego portu w Tangerze nie ma już bezpośrednich połączeń do Algeciras czy tym bardziej Gibraltaru, trzeba tam dojechać autobusem.
 
Jeśli chodzi o bilety, nie trzeba ich rezerwować wcześniej ani zamawiać przez Internet. Bilety nabyte na miejscu mogą być po pierwsze tańsze, gdy się trafi na jakąś promocję, a po drugie są to bilety OPEN (a promy odpływają co godzinę), więc można przyjść bez żadnej rezerwacji na obojętnie którą godzinę i w obojętnie jaki dzień. Do tego agencji sprzedających bilety na przeprawy promowe jest kilka na każdej ulicy, więc bez problemu można dostać bilet.
Mam nadzieję, że to ułatwi planowanie wyprawy każdemu, kto się wybiera w ten rejon.

Bezpieczeństwo w Maroku

Zupełnie bym zapomniał napisać dwóch zdań o bezpieczeństwie tutaj. Generalnie dopóki jest widno, to jest ok. Ludzie są względem siebie bardzo przyjacielsko usposobieni. Jeśli są między nimi jakieś niesnaski to załatwiają to między sobą, głośno, czasem bardzo głośno :-), ale nie widziałem by kończyło się to bijatykami. Za to dla turysty, który odszedł po zmierzchu zbyt daleko od turystycznych szlaków robi się mało przyjemnie. Nie ma może (a przynajmniej nie często) takich typowych napadów rabunkowych, jakie zdarzają się u nas, bo jednak Islam jest tu dość mocno zakorzeniony i większość osób do zasad Koranu się stosuje, co jednak nie znaczy, że wszyscy to robią. Najgorzej chyba sytuacja wyglądała w Marrakeszu. Fez, Tanger i Casablanca są dość dobrze oświetlone i nawet późną nocą nie czułem tam zagrożenia żadnego z niczyjej strony. Za to w Marrakeszu nagminnie po zachodzie słońca trafiali się ludzie, którzy wskazywali mi przeciwną drogę do centrum medyny niż to było w rzeczywistości. Nawet najgorszy GPS nie myli się zwykle co do kierunków geograficznych, więc zmierzanie do jakiegoś punktu jest dość prostym zadaniem. Ale gdy nagle słyszysz, że powinieneś iść w przeciwnym kierunku, to zaczyna to człowieka zastanawiać o co chodzi :-). A oni po prostu szukają pretekstu do tego, by turysta się naprawdę zgubił, by móc mu "pomóc" za kasę wrócić do właściwego miejsca. Typowi wyłudzacze. Po medynie zawsze chodziłem z włączonym GPS z mapami Nokii i działał niezawodnie, więc raz zgodziłem się pójść z jakimś chłopaczkiem w kierunku, który pokazał i skończyło się na tym, że zaczynał mi opowiadać o mieście, pokazywać rzeczy, których wcale nie chciałem oglądać i jak już powiedziałem, że mi się nie podoba i wracam, to zażądał dość stanowczo zapłaty za swoją pomoc, choć wcześniej mówi, że i tak tam idzie i że za darmo mi pokaże coś tam. Pewnie nie jeden turysta wtedy uległ i jakieś pieniądze dał, skoro ciągle tego próbują. Jednak po stanowczej odmowie odpuścił i tylko coś marudził pod nosem. Także największą bolączką tych zatłoczonych miast nawet nie są kieszonkowcy czy złodzieje, tylko naciągacze, którzy uważają przeciętnego turystę za idiotę i na każdym kroku próbują go skroić z kasy :-). Pilnuj się pod tym względem przyjeżdżając tutaj, a będzie dobrze :-). Oczywiście chodzenie z wypasionym Nikonem po zmroku to kuszenie złodziei, ale tego chyba nie trzeba nikomu mówić :-).

Perełka Maroka

Spacery po Tangerze to przyjemność w najczystszej postaci. Uliczki są dużo szersze niż w poprzednich miastach, sprzedawcy nie są natrętni, mimo że stragany ciągną się bez końca, jest czysto, przestronnie, wiele budynków jest ładnie odnowionych, na wzgórzu jest zamek, który ma ponad 700 lat, a na wieżyczkach ma duże stare armaty, a z wieżyczek niesamowity widok na Europę leżącą dosłownie 30 km obok. Podróż do Maroka bez odwiedzenia tego portowego miasta byłaby nie pełna. Można tu spacerować bez końca, chodzić w kółko po tych samych uliczkach, przeciskać się pomiędzy tysiącami innych ludzi, a w przerwie skoczyć zobaczyć ocean z bliska, a potem z daleka z wieżyczek, a potem znowu iść się przeciskać między straganami i tymi wszystkimi ludźmi i czekać aż ktoś znowu podejdzie się zapoznać i opowiedzieć nam parę zdań o Tangerze, bo tu nie można czuć się samotnym, zawsze pojawi się ktoś, kto koniecznie chce nam powiedzieć po polsku "dzień dobry" :-). Ech :-) Nie chcę stąd wyjeżdżać :-p.

środa, 20 marca 2013

Tanger

Przypuszczam, że mało kto z czytelników "Alchemika" pamięta, że właśnie w tym mieście, w portowym mieście Tanger (czyt. Tandżer), rozpoczęła się wędrówka powieściowego pasterza ku spełnieniu Jego Własnej Legendy. Cóż za zbieg okoliczności, że trafiam dokładnie w to samo miejsce, co bohater książki, która w tak dużej mierze zainspirowała mnie do pisania tego bloga, jako pamiątki ze spełniania Mojej Własnej Legendy. Jakież to uczucie spacerować tymi samymi uliczkami, co on! Chodzić pod górkę między straganami, a może nawet przechodzić obok sklepiku z kryształami, w którym pracował! Dopiero w Fezie zdałem sobie sprawę, że to właśnie tutaj się wszystko zaczęło :-).
Tanger przywitał mnie dzisiaj pięknym wschodem słońca. Po całonocnej podróży, nic piękniejszego nie mogło mnie spotkać. A wyjątkowości temu miastu dodaje jeszcze fakt, że słońce wschodzi tutaj na Morzem Śródziemnym, a zachodzi nad Oceanem Atlantyckim! Nigdy wcześniej nie byłem w takim mieście i myślę, że jest to rzadko spotykane w miastach kontynentalnych, by słońce wschodziło i zachodziło nad morzem. Niezwykłe :-).
Chociaż Maroko jest głównie francuskojęzyczne i w ogóle wszędzie widać naleciałości dawnego kolonizatora (łącznie ze ślimakami gotowanymi na każdym rogu), to w Tangerze widać już w wielu miejscach hiszpańskie akcenty. Od szerszych chodników, po sygnalizację świetlną z charakterystycznym animowanym ludzikiem i czystsze ulice. Ale kiermasz i handlowa żyłka, którą Marokańczycy mają daje się tu odczuwać równie mocno jak w innych miastach. Nie jest to już co prawda typowo portowe miasto złodziei, jak było opisywane w wyżej wymienionej powieści, ale życie tętni tu równie mocno. I gwarantuję, że dla każdego miłośnika wydawania pieniędzy, będzie tu istny zakupowy orgazm! Tutaj najlepiej przyjechać samochodem... ciężarowym :-).
Jutro dzień robienia zdjęć, dzisiaj tylko spacer i gubienie się w gąszczu uliczek :-). Ale nie mogę już się doczekać kolejnego poranka, gdy razem z innymi Marokańczykami, będę mógł usiąść w kafejce w ciepłych promieniach wschodzącego słońca i wypić pyszną kawę, delektując się widokiem budzącego się do życia miasta. Wtedy zstępuje na człowieka taki nieopisywalny spokój, do tego zapach świeżo upieczonego pieczywa i człowiek czuje, jakby życie się na chwilkę zatrzymało... coś pięknego :-).

wtorek, 19 marca 2013

Życie poza Medyną

Niezaprzeczalny urok wąskich uliczek wypełnionych straganami, to chyba pierwsze skojarzenie, jakie budzi Maroko. Fez jest pod tym względem jednym z najbardziej urokliwych i rozległych miejsc, w którym uliczki medyny pną się w górę i w dół, a do tego medyna dzieli się na dwie części, bo druga jest dużo niżej i spory kawałek dalej. Nawet nie dałem rady tam dojść. Ale doszedłem do dzielnicy mieszkalnej poza turystycznym obszarem starodawnej medyny. Wiem, że rzadko się o tym pisze i mało kto porusza temat biedy, ale różnica między dzielnicami jest ogromna. Mam zasadę, że nigdy nie rzucam żebrzącym pieniędzy. Mam świadomość, że to tylko doraźna pomoc, która nie rozwiązuje problemu nędzy i w dodatku uczy tych ludzi, że to całkiem niezły sposób na życie. Ostatnio czytałem bardzo interesujący artykuł Julii Lachowicz (Traveler nr 10 - październik 2012) na ten temat, który polecam. Oczywiście nie da się wszystkiego dotyczącego biedy, nędzy i żebrania uogólnić. Bieda ma wiele obliczy i każdy człowiek, którego dotyka ma pewnie swoją historię i przyczyny, przez które znalazł się w takiej sytuacji. W sumie jako podróżnik (a chyba już mogę tak siebie nazywać) nie chcę też, odwiedzając tych ludzi, wpływać na zmianę ich sytuacji w sposób tak bezpośredni jak dawanie jałmużny. Oczywiście każdy ma prawo w tej kwestii do własnego zdania. Ja osobiście wolę to robić wspierając ich działalność wytwórczą. Np. jeszcze nigdy na żadnej wycieczce nie kupiłem tyle rzeczy, co tu w Maroku. Ale są tego warte dlatego, że nie są produkowaną masowo tandetą "made in china", tylko rękodziełem, często wytwarzanym na naszych oczach. Nawiasem mówiąc, tu w ogóle mało jest czegokolwiek chińskiego łącznie z samymi chińczykami, których widziałem może z pięciu. Niemniej jednak serce się kraje, gdy patrzę w oczy osób chorych z potwornie wykręconymi kończynami czy z innym rodzajem upośledzenia i mam świadomość, że ta osoba ma przejebane już do końca życia. Może rzucenie jej pieniążka na chwilę jej pomoże, ale za rogiem czeka kolejna taka osoba i następna i następna. Niekończący się łańcuch ludzkich nieszczęść i tragedii. Chcę, żeby każdy kto marzy o podróżowaniu i ogląda piękne zdjęcia turystycznych folderów, miał też świadomość, że na wielu z nich nie zostały ujęte dzieci grzebiące w śmieciach czy wysypiska przy szkołach z kolorowymi huśtawkami. A często właśnie tak wygląda prawdziwa rzeczywistość tych ludzi, gdy odejdzie się kawałek dalej od hotelu. Chyba też dlatego warto doceniać to co mamy, bo w Polsce naprawdę nie jest źle.
A odnośnie żebrania zdarzyła mi się wczoraj też śmieszna sytuacja z tym związana, gdy podeszło do mnie kolejne dziecko, które jedyne co potrafi po angielsku mówić, to "one dirham, one dirham" :-). Brakło mi już pomysłów na odmawianie im, więc ja do niego z uśmiechem, z wyciągniętą ręką tez mówię "one dirham" :-). I wiecie co się stało? Dał mi 6 dirham! Oczywiście za chwilkę przybiegł, żeby je odzyskać i było trochę śmiechu, bo się z nim targowałem że oddam mu tylko 5 dirham, ale ta sytuacja pokazuje, że w niektórych przypadkach to wcale nie jest tak, że te dzieciaki tych pieniędzy nie mają, czy potrzebują. One są nauczone, że jak jest turysta, to mają wyciągnąć rękę po pieniądze, a turysta da. Na kogo może wyrosnąć dziecko utrzymywane w takim przekonaniu przez 20 lat?
Oczywiście pomijam tu aspekt dzieci np. specjalnie okaleczanych jak w Bangladeszu, by mogły wyżebrać więcej, a jak nie przyniosą ile należy, to są bite i poniżane. I wiem, że nie ma prostego rozwiązania tak skomplikowanych problemów i pewnie nigdy żadnemu rządowi się tego nie uda zrobić (choć tak naprawdę to właśnie na rządach spoczywa ten obowiązek a nie na turystach). Warto jednak o tym pamiętać i nie nosić się tak wyniośle i obwieszonym złotem (jak często można spotkać turystki z Niemiec), żeby nie dołować tych ludzi dodatkowo, skoro już i tak mają ciężkie życie. Myślę, że m.in. na tym polega różnica między podróżnikiem a turystą, że nie wpływa się na życie mieszkańców bardziej niż to niezbędne, a jeśli się wspiera, to ich realną wytwórczą pracę a nie np. naganiaczy hotelowych, którzy za samo przyprowadzenie turysty do hotelu dostają 30 dirham z każdych 50, które turysta zostawi! To znaczy, że komuś kto udostępnia swój dom jako pensjonat i sprząta po gościach i coś realnego robi, zostaje mniej niż komuś, kto tylko przyjdzie z nami do hotelu, do którego nierzadko i tak sami idziemy.
 
To tyle ze smutniejszych przemyśleń realnego świata poza turystycznym starym miastem. Niemniej jeśli chodzi o Fez, jest to naprawdę urocze miasteczko i jeśli wrócę kiedyś do Maroka, na pewno wrócę także do Fez. Żegna mnie co prawda pochmurnie i opadami, ale będę je wspominał bardzo dobrze :-). Czas teraz na ostatnie marokańskie miasto w tej podróży, na miasto szczególne i wyjątkowe - Tanger.

niedziela, 17 marca 2013

Fez

Nazywany nowym Marrakeszem... jego akcje turystyczne pną się od jakiegoś czasu w górę... drodzy Państwo: oto Fez :-). A Fez bardzo fajny jest :-). A przyjeżdżając tutaj, nie bardzo się nastawiałem na cokolwiek fajnego, tymczasem wygląda na to, że jest to niemal równie piękne miasteczko jak Marrakesz. No może nie ma aż takiej atmosfery i tych bębnów i muzyki, ale wydaje się być całkiem urocze :-). W dodatku jest zbudowane na takich całkiem sporych pagórkach, więc uliczki, nieraz tak wąskie, że ledwo mieszczą się tu dwie osoby, pną się raz w górę, raz w dół. Podobno w samej medynie jest ich około 8-9 tysięcy, więc macie pojęcie, jak łatwo się tutaj zgubić. Dlatego tutaj, jak gdzieś trafisz, to tylko raz :-). Nie licząc głównych uliczek, to nie ma opcji, żeby drugi raz trafić w to samo miejsce :-).
Medyna w Fezie jest niestety dość daleko od stacji autobusowej, bo ponad 4 km, ale jak już tu człowiek dojdzie pod górę z tym plecakiem, to jest fajnie :-). Szybkie szukanie hotelu (zwykle z pomocą kilku poszukiwaczy łatwych pieniędzy :-)) i już można podziwiać medynę z tarasu hotelu lub spacerować jej wąskimi uliczkami - do wyboru :-). Musze też dodać, że w Fezie zdecydowałem się na nocleg na dachu, bo na zewnątrz jest cieplej niż w samym pensjonacie :-). Oczywiście nie pod gołym niebem, tylko w przybudówce, ale urok tego i tak jest niepowtarzalny :-).
Popełniłem błąd jeden mały, myśląc, że Fez jest kolejnym takim samym marokańskim miastem, jak poprzednie, gdzie naciągacze, naganiacze i wszelkiej maści wciskacze kitu, nie nauczyli się jeszcze jak obsługiwać turystów z Europy... tymczasem różnica jest taka, jak między Turcją a Syrią. Skupię się szczególnie na Marrakeszu, bo jest największym turystycznym miastem. Tam nie dało się przejść tak, żeby ktoś nie próbował niemal siłą zaciągnąć do kolejnego sklepiku. Mówię serio bez przesady, łapią za rękawy, za ręce i "just look, just look". I nie było opcji, żeby odpuścili handel. Naprawdę trzeba było się tam uodpornić na te zagrania i nie reagować i nauczyć się oglądać towar tak, żeby nie widzieli, że go oglądam. A tutaj, handlarze są pasywni, wiedzą kiedy odpuścić, nauczyli się zapraszać, ale w taki sposób, by dać swobodę wyboru i uszanować to, jak ktoś ich zbywa mówiąc, że przyjdzie jutro czy że nie kupuje dzisiaj. Po prostu byłem w szoku, kiedy najzwyczajniej w świecie nie próbowali mnie wtedy zatrzymać, jak w poprzednich miastach, gdzie musiałem się natrudzić, żeby w ogóle móc wyjść ze sklepu. A tutaj po prostu: "w takim razie zapraszam ponownie jutro" :-). Kurcze, jaka różnica. Okazało się, że nawet naganiacze hotelowi to naprawdę mili goście i już po godzinie znałem się z 4 i to na tyle dobrze, by z każdym pogadać o normalnym życiu, ich pracy, przybić sobie piątkę i pośmiać się z różnych dowcipów. No po prostu jakby inny arabski kraj :-). Nawet ich słynna herbata miętowa smakuje tu jakoś lepiej :-).
Nie można też nie wspomnieć o tym, że w ogóle ci wszyscy handlarze to poligloci :-). Co prawda mało kto zna choćby jedno słowo po angielsku (dominuje tutaj francuski), ale za to "dobdzie, dobdzie, grzegosz lato, boniek i dowidżenia" zna tu każdy :-). A w 85% celnie odgadują po rysach twarzy czy mają do czynienia z Polakiem czy z inną nacją, więc czasem od razu słyszę "zapraszam" i jest miło :-).
Napisze jeszcze o paru sprawach, które nie bardzo się zmieściły w innych postach i w sumie nie miałem jak o nich napisać, a myślę, że warto o nich wspomnieć.
Jest tutaj dość sporo (chyba) bezdomnych kotów. Wyglądają kiepsko, a psy jeszcze gorzej. A już najmarniej wyglądają te biedne osiołki i konie, których używają tu do zaprzęgów. Nie mam pojęcia jak one mają siłę w ogóle stać, nie mówiąc o ciągnięciu wozu z towarem. Wszystkie, jakie do tej pory widziałem były w opłakanym stanie, brudne i wychudzone.
W ogóle mam wrażenie, że na większość szczegółów Marokańczycy nie zwracają uwagi, brakuje im takiego zmysłu estetycznego. Niby wytwarzają bogato zdobione kafle, lampy, naczynia, a wczoraj jak zobaczyłem porcelanowy zdobiony talerz z zatopionym srebrem, to mi mowę odjęło, w życiu nie widziałem czegoś tak pięknego, ale jak zwrócicie uwagę na drobiazgi z ich życia, to wszystko jest bardziej brudne niż czyste, niepodkręcane śrubki, wyłamane zawiasy, połamane sedesy, zawsze brak papieru toaletowego, niedomykające się drzwi, wszystko takiej własnej roboty, ale nigdy nie zrobione dobrze i solidnie. Wszystko się trzyma na słowo honoru. Nie wiem czy taki mają styl, ale od samego początku, jak tu jestem, to właśnie coś takiego zaobserwowałem. Może po prostu nie przykładają do tego żadnej wagi, ale wszędzie brakuje właśnie takiej kropki nad i.
Jeśli chodzi o płatności - tylko gotówka, bankomaty co prawda są, ale płatność kartą kredytową jest praktycznie nigdzie nie możliwa, pamiętajcie o tym, jeśli planujecie tutaj podróż.
No i słowo jeszcze na temat podróżowania po kraju. Nie miałem potrzeby jeździć pociągiem, więc o tym nic nie powiem, ale autobus jest tu wystarczający wg mnie. Głównym przewoźnikiem międzymiastowym jest firma CTM. Na ich stronie są podane godziny odjazdów i ceny biletów, więc łatwo zaplanować podróż. Za to w bardzo ciekawy sposób obchodzą się z bagażem, który jest rejestrowany i nadawany prawie tak samo, jak na lotniskach :-). Bilet na podróż kupuje się kiedy się chce, np. 2 dni przed odjazdem, żeby nie zabrakło dla nas miejsca, jednak bilet na bagaż kupuje się osobno w momencie przyjścia z bagażem :-). Kosztuje zawsze 5 dirham, czyli około 2 zł. Pan nakleja taśmę wokół rączki i daje pokwitowanie i wszystkie bagaże ładują do autobusu i wyciągają sami. Odbiór na podstawie pokwitowania. Jednak nie chodzi mi o sam fakt, że bagaż wtedy nie zaginie, czy ktoś go przypadkowo wyciągnie i weźmie. Dzięki temu zabiegowi, można zostawić u nich bagaż już na wiele godzin przed odjazdem a samemu iść zwiedzać :-). Właśnie tak zrobiłem w Ouarzazate i w drodze do Fez. Wysiadłem w Meknes, nadałem bagaż na podróż za parę godzin, a sam poszedłem z małym plecakiem zwiedzać :-). Ot takie fajne ułatwienie życia :-).

czwartek, 14 marca 2013

Casablanca

Casa, jak mówią o tym mieście miejscowi, zasłuży raczej tylko na jednego posta :-). Miasto komercyjne, drogie, raczej ośrodek finansowy niż centrum turystyczne. Ale każde miasto powinno dostać swoją szansę :-). Generalnie za bardzo nie ma czego tu zwiedzać. Oczywiście jest tutaj medyna i to całkiem słusznych rozmiarów, ale nie ma aż takiej atmosfery jak w Marrakeszu, bardziej przypomina targowisko. Za to jest tutaj ocean. A nad oceanem jest trzeci co do wielkości meczet na świecie, który może pomieścić podobno aż 25 000 wiernych, ale jego największą chlubą jest minaret, najwyższy na świecie, który ma aż 210 metrów wysokości, czyli niewiele mniej od warszawskiego Pałacu Kultury i Nauki. Ale samo miasto nie wyróżnia się niczym szczególnym. Może w sezonie życie nocne jest tu bardziej intensywne, ale obecnie nic się tu nie dzieje. Nie spotyka się tu też tak często osób modlących się na specjalnych dywanikach w miejscu, w którym akurat się zatrzymali :-). Po prostu miasto jak miasto. Wielkością wydaje się być zbliżone do Warszawy.
Natomiast nie da się nie zauważyć i jest to zaskakujące dla mnie, że mają w Maroku bardzo dobrej jakości drogi. Myślałem, że będzie dużo gorzej, ale jestem naprawdę pod wrażeniem. Co prawda ruch uliczny znacznie odbiega od europejskich standardów :-), pieszy nawet na pasach i na zielonym świetle nie ma żadnych praw :-), za to skoro prawie nigdzie nie ma pasów, to piesi chodzą jak chcą, łącznie z pokonywaniem rond na przełaj :-) i oczywiście wszyscy trąbią, żeby trąbić, a część osób zwłaszcza motorkami jeździ pod prąd i w ogóle wygląda tak, jakby nie było tu przepisów ruchu drogowego :-). Ale wypadków czy stłuczek nie ma prawie w ogóle, bo każdy jest nauczony, żeby mieć oczy dookoła głowy.
Casablanca ma jednak dużego minusa za bazę hotelową. Musiałem zejść dobre 20!! hoteli, żeby znaleźć chociaż jeden, w którym jest Internet. No tego po tak dużym mieście się nie spodziewałem :-). Nie mówiąc o cenach znacznie wyższych niż w innych miastach Maroka, a nie odzwierciedla to żadnej wyższej jakości.

wtorek, 12 marca 2013

Miasteczko Ouarzazate... czyli porażka

Na jakimś forum podróżniczym przeczytałem, że warto tu przyjechać, że jest tu super i wow i w ogóle ładne widoki i cud, miód, orzeszki. Otóż chcę zaprzeczyć tym pogłoskom :-). Oprócz dwóch ulic, na których nic nie ma, to w tym mieście kompletnie nic się nie dzieje i przyjazd tutaj był totalną strata czasu. Takie właśnie czasem miejsca na trasie się zdarzają, że nie warto w nich być. Niestety jednak, jak się samemu nie sprawdzi, to nigdy nie wiadomo, czy coś nam się spodoba. Może przejazd przez góry komuś się podoba, jak ma autko 4x4, ale 5 godzin w autobusie, który cały czas hamuje i góra, dół, prawo, lewo, gaz, hamulec.... parę razy chciałem poprosić o zatrzymanie autobusu... na szczęście zrobiła to jakaś francuska ;-p. Widoki gór są oczywiście imponujące, po 4 tyś. metrów, zaśnieżone kamieniste szczyty, ale czy warto tu jechać tylko po to, by widzieć to przez parę godzin z okien autobusu? Może jak ktoś chce się tu wspinać czy z miasteczka Ouarzazate zrobić sobie bazę wypadową na pustynię, to ma to sens, w innych przypadkach odradzam. Nuda, lipa i w nic ciekawego :-). Dzisiejszą noc więc zamiast w hotelu spędzę jadąc znowu na wybrzeże. Następne miasto: Casablanca. Czas sprawdzić, jak bardzo to komercyjne miasto odstaje od reszty Marokańskich krain handlu :-).

poniedziałek, 11 marca 2013

Marrakesz po godzinach

Zwykle jak oceniam jakieś miasto, to myślę czy chciałbym do niego wrócić czy nie czy może chciałbym ale nie za szybko. Marrakesz jest miastem, z którego w ogóle nie chce się wyjeżdżać! Jak pomyślę, że taka atmosfera trwa tu od 1000 lat, jak z dziada pradziada były przekazywane stoiska na tym targu kolejnym pokoleniom, to nie potrafię oddać głębi emocji, jakie się czuje spacerując po tym mieście :-). Może po mieście to za dużo powiedziane, bo poza murami mediny (czyli jakby stare miasto, tylko po arabsku, no i dużo większe niż zwykle u nas) to tak naprawdę jest zwykłe miasto. Budynki, samochody, sklepy, dużo sklepów :-), no i targowiska gdzie się tylko da :-). Ale medina? To już inna kraina. I warto tu przyjechać, ale absolutnie nie z biurem podróży, czy z jakiejś wycieczki fakultatywnej! Tu się trzeba zanurzyć w emocjach tego miejsca, żeby przeżyć je całym sobą. Tu trzeba BYĆ. Trzeba spróbować rozkosznie pysznego soku z trzciny cukrowej, który smakuje jak nic innego! Wypiłem 3 kubki, żeby spróbować opisać tutaj ten smak i nie da się tego zrobić, to jest smak jedyny w swoim rodzaju, niepowtarzalny i nieopisywalny! Nieziemsko słodki, ale nie tak, żeby zemdliło, to czysty sok z jakiś patyków a smakuje tak harmonijnie, jakby był najlepszym na świecie drinkiem! Albo owoce kaktusa... wyglądają trochę jak nieususzone figi - takie fioletowe, wielkości jajka, ale mają kształt jakby łzy. Przekraje się je w połowie dookoła i wyskakuje kulka miąższu koloru buraków, ale tak soczysta i słodka, że chciałoby się zjeść wszystkie z tych ich stołów :-). Ale to tylko pojedyncze smakołyki pośród grona setek innych, spośród tysięcy innych wyrobów. Człowiek ma wrażenie, że można dostać oczopląsu, jak się na to patrzy :-). A jednak w tym całym zgiełku, każdy z mieszkańców każdego dnia znajdzie chwilę by napić się ze znajomymi herbatki miętowej, dbają o to, jak o rytuał i jest to coś, co warto naśladować, bo zacieśnia więzi między ludźmi i pozwala się na chwilkę zatrzymać.Warto tu było przyjechać choćby dla tego jednego miejsca. Jutro jeszcze ostatni dzień spacerowania po tej niezwykłej krainie, a potem czas ruszyć dalej :-).

niedziela, 10 marca 2013

Extaza na placu Dżamaa al-Fina

Stałem tam sam jeden, sam jeden pośród tysięcy innych ludzi, pomiędzy pięcioma różnymi grupami muzyków gnawa z pośród minimum piętnastu innych wybijających na placu afrykański rytm... każda z grup otoczona kilkudziesięcioma osobami tańczącymi i klaszczącymi w rytm przenikających się dzięków, w rytm przeszywających uszy bębnów... jakby nakładały się różne ścieżki dźwiękowe... ciemność rozświetlają bogato zdobione lampy berberyjskich sprzedawców strusich jaj i innych niespotykanych przedmiotów... dookoła unosi się zapach grillowanego mięsa i kadzideł... moje usta nadal mają posmak dopiero co wypitego soku z trzciny cukrowej... serce wpada w trans wybijany przez rytm bębnów... zamykam oczy dając ponieść się temu uczuciu... czuję pojedyncze krople deszczu na twarzy, unoszę głowę ku niebu i czuję, jak ciało przeszywają dreszcze... pierwszy raz w życiu mam wrażenie, że nic więcej już nie musi się zdarzyć, że ta chwila może być już tą ostatnią, bo dopełnia wszystko... nic już więcej nie potrzeba...

piątek, 8 marca 2013

Marrakesz powala na kolana!

Zakochałem się! Zakochałem się w tym mieście! Barcelona, Damaszek, Istambuł, wszystkie razem wzięte nie mają tak zajebistej atmosfery, jaka jest tutaj! Nie wiem jakich słów użyć, by oddać bogactwo tętniącego życia w tym mieście! Największy plac w medynie o nazwie Dżamaa al-Fina po prostu zwala z nóg! A ja mieszkam przy samym placu :-). A to co tu się dzieje jest jak z filmu. Kuglarze, zaklinacze węży, ludzie z małpkami i sokołami, uzdrawiacze, bębniarze, berberyjscy handlarze wszystkim, co możne sobie tylko wyobrazić, żebracy, naciągacze i do tego tysiące turystów (a przecież nawet nie ma sezonu!). Oni wszyscy w jednym kotle! Przez cały dzień trwa handel, wyciskanie soków z pomarańczy i targowanie, a wieczorami  grupy ludzi zbierają się wokół bębniarzy i wszyscy razem w kilkadziesiąt osób, jedna grupa koło drugiej nadają rytm afrykańskim pieśniom. Wszystko skąpane w smugach dymu z kadzideł i z grillów. Po prostu atmosfera nie do opisania. Tu trzeba stanąć samemu na środku placu i poczuć te wszystkie zapachy, usłyszeć te wszystkie dźwięki, które co chwila dodatkowo rozdzierane są przez motorki - pierdziawki, wdzierające się  setkami z pełnym impetem między przechodniów. Nie mam pojęcia dlaczego dopiero teraz dotarłem do tego miasta, ale wiem, że chciałbym tu zostać na długo i delektować się atmosferą i celebrować każdą chwilę wśród tych nieprzebranych tysięcy przeróżnych osób. Uwielbiam tą różnorodność ich twarzy, tak innych od europejskich. A to ich nagabywanie na kupno czegokolwiek jest mistrzostwem świata :-), naprawdę trzeba się bardzo wysilić, żeby czegoś nie kupić :-). Wystarczy tylko, że dostrzegą jak na chwilkę zawiesza się na czymś wzrok (a towarów tak pięknych i różnorodnych jest tyle, że nie da się tego nie zrobić), a już się jest w ich szponach :-). Oczywiście na dłuższa metę trochę to męczy, więc trzeba się uodpornić na ich nawoływania. Ale myślę, że ich życie, życie z ich punktu widzenia, wcale nie jest tak fajne jak odbierają to turyści. Stoją na targowiskach, często w małych klitkach od rana do nocy. I muszą znaleźć kogoś, na kim da się cokolwiek zarobić, kogo nie dopadła wcześniej konkurencja. No ale mam to szczęście, że mogę stać po drugiej stronie lady :-).
Jestem tu zaledwie kilka godzin, więc tak naprawdę resztę miasta postaram się dopiero zwiedzić w najbliższych dniach. Już na pierwszy rzut oka bardzo różni się od Agadiru. Myślałem że tam toczy się życie, ale to co tu zobaczyłem wprawiło mnie w osłupienie! Teraz o Agadirze myślę, że to było spokojne ciche miasteczko :-) i w sumie dobrze, że to tam byłem najpierw. Różnią się od siebie również otoczeniem. Tutaj jest znacznie więcej zieleni. Również kolor miasta jest inny. Tam wszystkie domki były białe, a tutaj wszystkie są takiego brunatnego koloru. Ostatni raz widziałem taki w Ammanie - stolicy Jordanii i kiepsko to wyglądało, ale tutaj jakoś ta zieleń roślin wyciąga ten kolor z brudnego tonu i całkiem przyjemnie komponuje się z okolicą. Jutro zacznę robić zdjęcia, więc mam nadzieję, że uda mi się przekazać atmosferę tego miejsca :-). Postaram się też nagrać video, bo zdjęcia nie są w stanie oddać tych wszystkich odgłosów :-).

Agadir pełną gębą

Dzień wczorajszy i dzisiejszy spędziłem w sumie na wędrowaniu tu i tam i cieszeniu oka inną atmosferą i życiem. A życie jest tu bardzo towarzyskie! Na ulicach jest tyle ludzi, że czasami ciężko przejść. Rano kawiarnie są oblegane przez mężczyzn, którzy chcą się napić kawki w towarzystwie znajomych. Wieczorami, gdy mężczyźni pozwolą już wyjść swoim kobietom z kuchni :-D, to całymi rodzinami siedzą w restauracjach i gadają ze znajomymi.
Wczoraj jednak miałem jeszcze możliwość zobaczyć jak żywiołowo toczy się życie na targu. Szedłem akurat kupić bilet do Marrakeszu, który dla ciekawych powiem, że kosztował około 35 zł za trasę 250 km. Po drodze spotkałem wcześniej sprzedawcę z daktylami i figami i pół kilo fig tylko za 5 zł! znalazło się chwilę potem w moim brzuchu :-))). No ale wracając już z biletem, natrafiłem na ogromne targowisko! Samo przejście przez ten targ normalnym krokiem trwało ponad godzinę! Jego rozmiar i niesamowite bogactwo produktów aż przytłaczał! Oczywiście tradycyjna berberyjska herbatka miętowa po drodze też się zdarzyła :-). Co prawda jestem ciężkim klientem i nie udało się owemu panu niczego mi wcisnąć, ale pogawędka była bardzo miła. Opowiedział mi o wszystkich przyprawach i ziołach jakie ma, o berberyjskich perfumach, które wyglądają jak mydełko i innych ciekawostkach, które ma. Niesamowite rzeczy i niespotykane bogactwo sprzedawanych produktów. Nie ma tam produktu, którego nie można kupić :-). Jak już się wydostałem z handlowych kleszczy targowiska, mogłem wrócić na ulicę i dalej przyglądać się tutejszemu życiu.
A życie na ulicy jest równie intensywne jak na targach. Dziesiątki ludzi próbujących przedostać się na drugą stronę ulicy, unikając przy tym potrącenia przez auta, które kompletnie nie zwracają na pieszych uwagi :-). Nawoływanie sprzedawców, dyskusje przy herbatce, mecze czy wiadomości oglądane w knajpkach. Życie tu aż kipi! Szkoda, że u nas nie ma takich rodzinnych tradycji spędzania wieczorów wspólnie w knajpce.
Również bogactwo smaków jest tu nie do opisania. Produkty, których u nas w ogóle się nie łączy, bo niby nie pasują do siebie, albo nie mają zbyt wielu zwolenników, tutaj są jak najbardziej naturalne. Np. obiad, na którym na jednym talerzu jest zimny ryż, frytki, bułka i ziemniaki na których leży sałatka i do tego kurczak :-). Komu z nas przyszło by do głowy podać frytki z ryżem czy z ryż z pieczywem? A tutaj podają wszystko na raz i to jest naprawdę dobre, choć bladego pojęcia nie mam jak to się nazywa ;-p. Niesamowitą mieszankę smaków mają też inne produkty, które komponują np. z ananasa i kokosa, albo z marakuji i mango i innych super pysznych owoców :-). Kurcze gdybym mógł, to bym kupił to wszystko na raz i przywiózł ze sobą do domu :-).
A tak w ogóle, to dzisiaj są 24 stopnie, więc kompletnie nie zdziwił mnie widok soczystych i dojrzałych truskawek na ulicach :-).
Dzisiaj miałem też okazję zobaczyć zachód słońca nad Atlantykiem. Ale jaki kawał drogi musiałem przejść, żeby mi się to udało! Gdy koło 17 patrzyłem na słońce, to byłem przekonany, że zniknie centralnie za horyzontem plaży. Tymczasem ziemia tak blisko równika o tej porze roku przesuwa się tak bardzo w stosunku do słońca, że po dwóch godzinach zachodziło za tą wielka górą, którą widać na zdjęciach. Zanim tam doszedłem i zanim na nią wszedłem, to już byłem nieźle umęczony :-). Wczoraj zrobiłem na piechotę 10 km, a dzisiaj 13 km, nóg nie czuję. No ale przecież nie przegapię zachodu słońca nad oceanem! :-). Poza tym kto by dla Was wtedy zrobił zdjęcia tego cudownego widoku? No to wszedłem na tą górę, o której zresztą jakiś Muhammad mi opowiedział, że napis na niej oznacza Bóg (Allah) Kraj (Agadir) Król (Ahmed), oczywiście czytany od prawej do lewej. Pewnie inny Muhammad przetłumaczy to troszkę inaczej, ale ten tak mi wytłumaczył, zanim zdążył mnie zaciągnąć na targ rybny i wyciągnąć ode mnie 5 dirham za oprowadzenie :-). Masakra tu z nimi :-). Wciskania kitu za kasę to można się od nich uczyć :-).
W 1960 roku Agadir nawiedziło trzęsienie ziemi, w którym zginęło 15 000 osób, na szczęście miasto powstało z kolan i obecnie jest największym portem rybackim w Maroku. Ale już niedawno powstała marina dla bogatych turystów, widać, że w budowie są kolejne hotele, więc pewnie za parę lat stanie się kolejnym turystycznym aglomeratem, także jeśli ktoś planuje tu przyjechać, to jak najszybciej, póki jeszcze można zobaczyć w miarę prawdziwie naturalną lokalną ludność a nie bogatych Niemców i Anglików w podeszłym wieku :-). To tyle o Agadirze, a już jutro Marrakesz :-).

środa, 6 marca 2013

Nad oceanem...

Jak mam opisać zapach oceanu? Lekko słony, lekko pachnący rybami, świeży... Jak opisać nieustający grzmot fal, hałas którego mózg nie jest w stanie odtworzyć w swoich wspomnieniach. I to nie szum fal, który zwykle słychać nad morzem. To potężny nieustający grzmiący huk! Do tego na całej długości plaży do wysokości kilku metrów unosi się mgiełka tysięcy drobnych kropelek wody oderwanych od fal przez wiatr. Czuć na twarzy tą wilgoć. Fale są tak duże i jest ich tak wiele, że nawet ciężko nazwać to falami. Zdecydowanie lepszym słowem są bałwany piętrzące się w przerażającym huku. Może akurat taki był dzień, że wszystko było tak mocno spiętrzone, ale bałbym się wejść do takiej wody :-). Szkoda tylko, że plaża jest tak zaniedbana. Pewnie ciężko to ogarnąć, bo fale ciągle wyrzucają jakieś śmieci na brzeg, w każdym razie prędzej znajdziemy tu puste butelki niż muszelki :-). Pogoda jak na razie nie dopisuje za bardzo, co chwila pada deszcz, ale od jutra ma się już poprawić, więc będzie dobrze. Za to nastrój bardzo mi poprawił nieduży park, który przypadkiem znalazłem w środku miasta, który przypominał mini zoo :-). Wstęp otwarty, przez nikogo nie pilnowany, a w środku przeróżne papugi, kangury, kozice górskie, małpki, a pośród tego ławeczki i trochę odpoczywających i spacerujących osób. Bardzo fajny pomysł :-). Spory kawałek miasta dzisiaj obszedłem, i choć dookoła masa pięknych palm i drzewek pomarańczowych z dojrzałymi owocami, to robienie zdjęć jakoś kompletnie mi nie szło ;-p. Pstryknąłem kilka, ale po prostu nie ma tutaj za bardzo czemu robić zdjęć. Wszystko jest takie samo, dookoła dziesiątki identycznych białych domków z identycznymi małymi sklepikami. Nic się za bardzo nie wyróżnia, żeby zatrzymać na tym aparat i zrobić ciekawe zdjęcie. Jednak samą atmosferę miasta odbieram pozytywnie :-). Taka Turcja "made in France" :-). Na pewno bardzo fajne jest to, że mężczyźni są ambitni i dążą do tego by mieć swój biznes. Chociaż dookoła są setki sklepików, nikt się nie boi otworzyć kolejnego. I to jest właśnie fajne, bo rodzi nie tylko zdrową konkurencję ale także zmusza do aktywnego poszukiwania klientów. I wcale nie czuję się tutaj jakoś bardziej nagabywany jako turysta. Tak samo do handlu czy korzystania z usług, sprzedawcy zapraszają lokalnie mieszkające osoby. Fajne podejście, jakże inne od polskiego, w którym dominuje myśl, że nic się nie opłaca. Tutaj jak masz swój biznes, to jesteś prawdziwym facetem, a klient zawsze się jakiś znajdzie i jakoś to wszystko im się opłaca :-). Pozwiedzam to miasteczko jeszcze z dwa dni i ruszam dalej, do Marrakeszu :-).

wtorek, 5 marca 2013

"Liźnięcie" Afryki

Kurcze, to już czwarty kontynent, na którym stanęła moja noga :-). Wiem, wiem - jeszcze dużo muszę zobaczyć, by jakikolwiek kontynent uznać za solidnie zwiedzony, ale jakby nie patrzeć, fizycznie wydeptuję ścieżki na kolejnym kontynencie :-).
Jednak mam jakieś opory by Maroko z czystym sumieniem uznać za Afrykę. Kojarzy mi się podobnie do Turcji - ni to Europa ni Bliski Wschód. I tutaj mam wrażenie, że jest podobnie - dla europejczyków to może i jest przedsionek do Afryki, ale dla Afrykanów jest to brama do Europy. I na pierwszy rzut oka widać taki tygiel osób czarnoskórych i tych o urodzie kojarzącej się z arabskim pochodzeniem. Oczywiście wszystko okraszone językiem francuskim, jak na byłą kolonię przystało :-).
Podróż lekko męcząca, z przesiadką w Brukseli, obydwa etapy liniami Ryanair, ale na szczęście już jestem na miejscu i mogę powoli zaczynać zwiedzanie. Wjazd do Maroka (konkretnie wylądowałem w miejscowości Agadir) był zupełnie bezproblemowy. Mam na myśli to, że oprócz druku emigracyjnego i sprawdzenia paszportu, kompletnie nic się więcej nadzwyczajnego nie działo, także jeśli ktokolwiek ma obawy tu przyjechać, to zupełnie bezpodstawnie.
Niestety przywitał mnie deszcz, ale był tak ciepły, że aż się chciało na nim stać :-). Wylądowałem późnym popołudniem, koło 18, powoli robiło się ciemno, deszcz jak mówiłem siąpił i nie ma co ukrywać, ten pierwszy etap podróży jest zawsze najbardziej frapujący. Zwykle nie bardzo wiadomo gdzie iść, a dla osób, które tak jak ja improwizują w 90% i oprócz biletu w jedną stronę i ogólnego planu podróży, nie mają nic więcej, to każda chwila jest zaskoczeniem :-). Na szczęście zwykle miłym :-).
Tak było i tym razem. Po wyjściu przed lotnisko, gdy już prawie nikogo nie było oprócz ostatnich dwóch kierowców taxi i paru spóźnialskich przyjezdnych, wymieniających jeszcze walutę, stanąłem praktycznie sam, nie wiedząc co dalej robić :-). Okazało się, że bus 22, który miał jechać do Agadiru, to w sumie jeździ ale z miejscowości położonej 5 km dalej :-). Cóż mi innego pozostało jak udać się w tamtym kierunku... ale zanim zdążyłem wyjść z parkingu lotniska, podjechało do mnie auto z człowiekiem, którego pytałem o drogę i jakimś jego kolegą, który z wielka chęcią zaproponował podwiezienie mnie tam, gdzie chciałem :-). Czegóż więcej trzeba, by pojawił się uśmiech na buzi? :-) Dojechaliśmy dość szybko, ale gdy chciałem mu zapłacić za pomoc (bo przecież na wszystkich forach internetowych piszą ludzie, że tutaj tubylcy dla kasy zrobią wszystko), to wziął ode mnie te pieniądze, wytargował z taksówkarzem taką cenę, że wyszło mi taniej niż jakbym jechał autobusem, a resztę mi oddał i życzył powodzenia :-). I tym sposobem za jakieś 2,23 zł dostałem się do następnego miasta, w którym planowałem rozpocząć zwiedzanie ;-). Oczywiście jeszcze nie teraz, najpierw trzeba znaleźć hotel. Tyle, że ciągle lało... ulicami spływały rzeczki sięgające do kostki, więc troszkę mnie przemoczyło :-). Jednak pytając tu i ówdzie, gdzie znajdę niedrogi hotel, pokierowali mnie w miejsce, gdzie był jeden kolo drugiego i za całkiem przyzwoitą cenę około 30 zł za pokój jednoosobowy udało mi się znaleźć całkiem fajny hotelik o nazwie Diaf :-). Oczywiście z Internetem, bo oprócz tego, że będę zwiedzał, zamierzam również zdalnie pracować i udowodnić sam sobie, że jest to jak najbardziej wykonalne :-). Po drodze do hotelu, żołądek nie pozwolił mi przejść obojętnie obok zapachów z lokalnych restauracji i po chwili pyszne panini wylądowało w moim brzuchu (ta potrawa przypomina naszego tosta, tyle że dodatkowo jest z drobno siekanymi oliwkami i kurczakiem w bułce, a osobno w papierku zawinięte jeszcze frytki - koszt około 6 zł). I w ten oto sposób, troszkę najedzony, troszkę zmęczony, ale na pewno szczęśliwy, zaczynam kolejną podróż swojego życia :-).

czwartek, 28 lutego 2013

(Mój) sposób na tanie bilety lotnicze

Ostatnio dość głośno jest w mediach o osobach, które wydają się być guru w temacie wyszukiwań tanich połączeń (szczególnie) lotniczych. Czy to jest aż tak trudne, by robić z tego taką wielką umiejętność dostępną tylko wtajemniczonym? I czy rzeczywiście bilety za kilkanaście zł, kosztują kilkanaście zł?
To zależy. Jest zbyt dużo możliwości, by móc cokolwiek uogólnić, ale można w dość prosty sposób poradzić sobie z wyszukiwaniem niedrogich połączeń bez tajemnej wiedzy. Wiele osób korzysta z wyszukiwarek tanich lotów, ale z osobistego doświadczenia wiem, że rzadko ceny tam podane są zbliżone do prawdziwych podczas ich zamawiania. Dużo prościej i pewniej jest zastosować wyszukiwanie bezpośrednie na stronach linii lotniczych. Tylko skąd wiedzieć która dokąd leci? Najpierw najlepiej wejść na stronę internetową lotniska, na którym chcemy wylądować. W większości przypadków podane są tam informacje, jakie linie lotnicze obsługują dany port. Dzięki temu obszar naszych poszukiwań zawęzi się do kilku przewoźników. W zależności od tego, czy są loty bezpośrednie czy nie do naszego kraju, na stronach przewoźników szukamy interesującego nas terminu wylotu i porównujemy ceny. Na europejskich trasach cenowo zwykle wygrywają znani z niskich cen przewoźnicy, jak EasyJet, Ryanair czy Wizz Air. Ale oni nie latają wszędzie i czasem trzeba korzystać z innych przewoźników. Szczęśliwcy, którzy mogą sobie pozwolić na elastyczny termin urlopu, po kilku dniach obserwacji danego lotu spostrzegą, że ceny promocyjne pojawiają się cyklicznie co 2-3 dni na 2-3 dni. To wszystko :-). Nie ma tu żadnej filozofii. Na najniższą cenę trzeba po prostu poczekać, pojawi się wcześniej czy później.

Przykładowo ostatnio obserwuję loty powrotne z Lizbony (tam zamierzam zakończyć swoją następną podróż) i po paru dniach zaobserwowałem prosty klucz promocji w liniach TAP:
- w poniedziałki ogłaszają promocję na loty we wtorki
- we wtorki nie ma promocji na nic
- w środy jest promocja na loty w poniedziałki i trwa do czwartku do 10 rano, a potem znikają wszystkie promocje
- itd...
Cena biletu jest 50% niższa niż normalna. Da się? Da. I warto to obserwować.

Czy jednak rzeczywiście zdarzają się ceny niewiarygodnie niskie? Za bilet owszem - można na takie trafić, choć wiadomo, że cena zależy od odległości lotu i za 20 zł nie ma co liczyć na bilet do Tajlandii a co najwyżej do Oslo. Jednak do podanej ceny biletu przewoźnicy doliczają zwykle masę dodatkowych opłat, których na początku nie podają. Chcesz zabrać bagaż rejestrowany, a nie tylko podręczny? To często kosztuje więcej niż bilet dla Ciebie. Płacisz kartą kredytową? Zapłacisz dodatkowo prowizję. I tym sposobem do super promocyjnej ceny biletu dolicza się kolejne pozycje. Tak więc cena, jaką zapłacimy za bilet, zależy głównie od naszego sprytu i cierpliwości a nie magicznych zdolności dostępnych tylko wybrańcom. W sumie nie bardzo wiem, dlaczego robi się z nimi wywiady w tv z tej okazji, jakby to było coś mega niezwykłego, a przecież nie różni się to niczym od codziennej wizyty w osiedlowej Biedronce, by trafić w końcu na promocję płynu do prania.
Dlatego moim zdaniem nie ma co wyolbrzymiać prostych rzeczy, tylko po prostu trzeba się wykazać odrobiną sprytu i cierpliwości, by zdobyć sobie to czego pragniemy najbardziej... taniego biletu na kolejną wyprawę :-).

wtorek, 26 lutego 2013

Spełniania marzeń ciąg dalszy :-)

Tak sobie myślę, że w życiu nie jest łatwo spełniać marzenia. A może nie tyle spełniać każde z nich pojedynczo, co być w tym konsekwentnym i realizować je pomimo wszelkich przeciwności. Żyjąc w niemal niewolniczym systemie, w którym musimy pracować, by zarabiać, zarabiać, by żyć... przytłoczeni obowiązkami dnia codziennego... zapominamy, po co właściwie żyjemy. Spotykamy na naszej drodze ludzi i problemy, które są dla nas jak zaciągnięty hamulec ręczny w samochodzie. Życie dodatkowo zaskakuje nas zmianami, które uniemożliwiają realizację niektórych planów. Nie, nie jest łatwo być marzycielem i  nie jest łatwo spełniać marzenia, bo to wymaga bycia konsekwentnym, zorganizowanym, zdyscyplinowanym i zdeterminowanym w osiąganiu celów.
I dlatego właśnie jestem dla Was ja :-). I po to jest ten blog, choć przyznaję, że zaniedbałem go ostatnio. Po to mam w sobie tyle siły i determinacji, by spełniać marzenia, by móc się nią również dzielić z innymi i pokazywać, że się da.
W moim życiu przez ostatnie lata dokonało się tyle zmian, że czasem nie wiem gdzie jestem... ale nigdy nie zapomniałem dokąd zmierzam i co chcę osiągnąć. I czas najwyższy wrócić na właściwe tory, odsunąć na bok wszelkie sprawy mniej istotne, bo one w końcu i tak jakoś się poukładają, ale czas stracony, w którym nie spełniamy marzeń, minie bezpowrotnie.
Za tydzień jadę w kolejną podróż :-). Ech, jak ja tego potrzebuję... stanąć po wyjściu z lotniska w kolejnym kraju, zamknąć oczy i poczuć nowy zapach :-). Tym razem będzie to zapach Maroka :-). Już mam dosyć zimy i szarości. Postanowiłem przejechać przez prawie całe Maroko, a potem przeprawić się promem na Gibraltar i następnie udać się do Lizbony. Moim największym marzeniem w tej wyprawie, jest by zobaczyć ocean. Dacie wiarę, że choć już tyle zwiedziłem, to nadal nie miałem okazji wykąpać się w prawdziwym oceanie? Ile można na to czekać? :-p Czas najwyższy trochę popływać w ciepłym klimacie, bo przecież ta mroźna chlapa za oknem doprowadza mnie już do szaleństwa :-p.
Fanów spełniania marzeń zapraszam do śledzenia moich kolejnych przygód :-). Mam nadzieję, że będzie super, zwłaszcza, że w planach wyprawa ma trwać ponad miesiąc :-). Trzymajcie kciuki :-).