niedziela, 2 maja 2010

Kurs na sternika jachtowego

No, o mały włos by się nie udało. Miałem jechać na ten kurs w zeszłym tygodniu, ale facet mi zawalił, o czym się dowiedziałem w ostatnim momencie. Szybko poszukałem jakiejś konkurencyjnej oferty, ale praktycznie przez cały tydzień też byłem w niepewności, bo nie dostawałem potwierdzenia mojej rejestracji. Dopiero w piątek wieczorem dowiedziałem się, że w sobotę po południu mam się stawić w Szczecinie. Czym prędzej znalazłem pociąg i jak najszybciej się spakowałem. Dobrze, że już jeden rejs mam za sobą, wiem co trzeba brać, więc pakowanie poszło gładko. Nie wiem, co prawda czy będę mógł podejść do egzaminu na sternika, ale najważniejszy dla mnie jest sam kurs. Chcę nabyć umiejętności, które potem mogą być przydatne na morzu. Jak pewnie wiecie, wcześniej czy później, w podróży dookoła świata, w końcu natrafi się na wodę., Można wtedy przelecieć nad nią samolotem, czego ja osobiście będę unikać. Można też kupić bilet na prom… co mi też się średnio podoba, bo zwykle takie bilety są baaaardzo drogie. Często są kilkakrotnie droższe od lotniczych, a do tego podróż trwa znacznie dłużej. Mój plan jest więc taki, że złapię jachtostopa. Ale żeby nie być tylko inteligentnym balastem, chcę w zamian za darmową podróż, zaoferować swoje umiejętności i być pomocnym, jako załogant. Przyznacie, że to całkiem praktyczny pomysł.

Rejs po morzu to fantastyczna przygoda sama w sobie i warto ją przeżyć, bo jest niepowtarzalnym doświadczeniem. Wszystkich, którzy próbowali żeglowania po jeziorach, powinno to zaciekawić. W ogóle wszystkich oczywiście do żeglowania namawiam gorąco, ale prawdziwe emocje są dopiero na morzu. Różnica jest, jak między jazdą rowerem a jazdą ciężarówką. Jednak dla mnie jest to także kolejny krok w przygotowaniach do mojej podróży. Tym razem nie jest to sam rejs (którego wcześniej potrzebowałem do zdobycia stażu – wymóg na stopień sternika), ale jest to również szkolenie z żeglugi morskiej, z nawigacji, meteorologii, komunikacji między statkami, locji, przepisów, oznaczeń morskich i całej masy innych rzeczy + praktyczne zastosowanie tej wiedzy. Brzmi to może trochę zniechęcająco, ale gdy człowiek się tym interesuje, to wchodzi do głowy w miarę łatwo.

A było to tak…

Dzień 1

Wieczorny rozruch kursu. Przyjechałem do Szczecina około 16, z resztą ekipy spotkaliśmy się koło 18. Fajni ludzie. Właściciel statku jeszcze sprzątał na nim i robił ostatnie naprawy. Statek sam w sobie bardzo malutki, nawet miał rumpel zamiast koła. W porównaniu do poprzedniego, którym płynąłem był krótszy chyba o połowę, w środku malutka kabina, oj ciężko będzie się tu pomieścić. Poszliśmy na obiad, potem szybkie zakupy dla naszej "piątki" i miły wieczorek integracyjny :-).

Dzień 2

Lekko wczorajsi :-) powoli zaczynaliśmy dzień od przeciągnięcia się w ciasnych kojach i próbie wykaraskania się z pośród porozwalanych bagaży, toreb i śpiworów. Kto się nie potknął o buty, ten na pewno przywalił głową w wystające sufitowe żerdzie. No właśnie, najważniejsza zasada pod pokładem – głowa nisko :-) i powolne ruchy :-). Szybkie podniesienie głowy zwykle kończy się guzem.

Zaczęliśmy od szkolenia teoretycznego, a już po paru godzinach, nareszcie żeglowanie. Trochę się obawiałem, bo w końcu miałem rok przerwy, sporo rzeczy zapomniałem. Ale moment, gdy stanąłem za sterem zmienił wszystko. Och, to jest właśnie to! Poczułem się niesamowicie. Wszystko do mnie wróciło, w ciągu paru sekund przypomniałem sobie manewry, węzły i jak się żegluje. Wiatr wiał mi w twarz, w ręku miałem władzę nad statkiem, słońce odbijało się od wody. I ten zapach wody, taki specyficzny, zawsze świeży, z nutką zapachu ryb i trzcin… czujecie to? Każdy taki wdech jest tak magiczny, zupełnie niedający się zdefiniować, nie potrafię tego opisać. Nie jest taki jak w lesie, choć i tam jest świeżo. Na morzu każdy wdech jakby sam wpływał nam do płuc wpychany wiatrem. To jest wiatr, który jest totalnie na wolności. Nie jak na polach ograniczony lasami, nie jak w miastach ograniczony domami. Na morzu jest wolny, hula nieograniczony niczym. A każdy wdech, który wdychamy tym wiatrem, nas również czyni wolnymi ludźmi… a być wolnym człowiekiem… to bezcenne.

Z pierwszymi odciskami od lin, po paru godzinach żeglowania, które poszło całkiem nieźle, jak na pierwszy raz po rocznej przerwie, pochłonęliśmy obiad i koło 19 poszliśmy na kolejne szkolenie. Stwierdziliśmy, że całą teorię przerobimy dzisiaj, by jutro już ruszyć w rejs. Na szkolenie zaprosił nas na swój jacht Irek, starszy, przemiły gość, który dołączył się do naszego kursy, żeby zrobić odpowiednie papiery, bo niedługo również wybiera się w podróż dookoła świata swoim statkiem. Aby mieć siły wysiedzieć na szkoleniu, wspomogliśmy się paroma drinkami :-) i jakoś do północy wytrzymaliśmy.

Umówiliśmy się na pobudkę o 7 rano, by do 9 ruszyć. Ktoś tam jeszcze grzebał przy silniku, żeby go wyregulować, a ja się walnąłem spać :-).

Dzień 3

9.30… powoli zwlekaliśmy się z koi :-). Poranny pomysł ruszenia… troszkę się przesunął. Szybki prysznic, kawa, śniadanko i… pierwsze bóle brzucha… chyba z nerwów. Wróciły wspomnienia z choroby morskiej, a raczej strach przed nią, mam nadzieję, że mnie tym razem nie dopadnie. Zająłem się czymkolwiek innym, niż myśleniem o tym i po kilkunastu minutach mi przeszło.

Do morza mamy jakieś 100 km jeszcze, więc dzisiaj to zamiast żeglowania, będziemy się snuć przez kilka godzin na silniku po kanałach. Jakoś trzeba będzie to przetrwać, dzisiaj emocji nie będzie :-).

Parę "rozgrzewających" :-) szklaneczek później…

Pięć opalonych twarzy smaganych przez wiatr (a ten jest coraz mocniejszy, fale też ciut większe), płyniemy i płyniemy na tym silniku już chyba 8 godzin. Jak ktoś mi powie, że Szczecin jest nad morzem, to powiem mu, żeby nauczył się geografii. Już uszy pękają od hałasu silnika. Ruszyliśmy o 11.30, może na 21 dopłyniemy do Świnoujścia. Najważniejsze, że atmosfera jest miła. Przynajmniej na razie :-), zobaczymy za parę dni :-). To w ogóle jest bardzo ciekawa rzecz. Nagle 5 osób, każda z innego kawałka Polski, spotykają się na małej łajbie, w kajucie o wielkości celi więziennej, może z 3 metry na 2 i muszą się jakoś tutaj razem dogadać. Nie ma możliwości za bardzo by wysiąść, trzeba to jakoś przeżyć, jednocześnie siła przyzwyczajeń musi ustąpić miejsca wyrozumiałości dla reszty załogi, co naprawdę jest bardzo trudne, bo każdy chce, żeby było na jego. Czasem wystarczy wręcz mała iskra, jakiś drobiazg, by doszło do porządnej sprzeczki. Nagle w tak małym zamkniętym miejscu, zupełne bzdury, mają coraz większe znaczenie. I trzeba jakoś ze sobą przetrwać. Przetrwać… taaak, przetrwać to trzeba jeszcze poza tym umieć w tych warunkach :-). Ci, co nie pływali na takich małych statkach, nie wiedzą, że kuchnia jest tu np. wielkości 1 metra kwadratowego. Na tym trzeba ugotować i przygotować posiłek dla 5 osób. Tak samo kingston, czyli toaleta. Jest w nim miejsce na… stopy :-). Przed stopami jest już malutka muszla i na tym wolna przestrzeń się kończy. Aaa, no i sufit w toalecie… na tym statku jest na wysokości ramion, więc pozycja jest w pochyle do przodu, z oparciem o ścianę ręką i biodrami o boczne ścianki, bo przecież cały czas buja, więc trzeba się trzymać… no, że tak powiem jest mało wygodnie :-). No i akurat w naszej toalecie nie ma ani światła (zepsute) ani okienka, więc celuje się na oko :-). W zasadzie nie zamyka się drzwiczek, żeby coś było widać :-). To znaczy drzwiczki i tak się nie zamykają :-))), ale przynajmniej już jakieś są, bo jeszcze wczoraj ich nie było :-). Myślę, że przydałby tu się solidny remont :-), ale chociaż dobrze, że nie przecieka kadłub :-)

Koło 20.30 dotarliśmy do Świnoujścia. Zrobiliśmy szybkie zakupy, kolację i koło 22.30 ruszyliśmy do Sassnitz. Robiło się już ciemno, mijały nas gigantyczne promy (wiecie, że one płyną jakieś 25-30 węzłów? My płyniemy 4-5 :-), więc wyobraźcie sobie to wrażenie, gdy przepływa niemal tuż obok taki kolos). Podzieliliśmy się na wachty po dwie osoby. Nam, znaczy mi i jednej z koleżanek z mojej wachty trafiła się tzw. psia wachta, czyli służba od północy do 4 rano.

O północy koleżanka przejęła ster. Zostaliśmy sami na pokładzie. W sztormiakach, opatuleni z każdej strony, chroniliśmy się, jak się da przed wiatrem. Dookoła zupełna ciemność. Znikły już światła Świnoujścia. Nie było już widać żadnych innych statków. Zupełna ciemność. Nie macie pojęcia, jak ciężko się w takiej sytuacji nawiguje, gdy nie ma żadnego punktu odniesienia, na który można by było się kierować. Wiatr już dość silny prawie 6 w skali B. Fale na Bałtyku są dość krótkie, przez co nieprzyjemnie kołyszą, wywołując nudności. Po godzinie mieliśmy się zmienić na sterze. Schyliłem się po latarkę, żeby zobaczyć kurs na kompasie… i się zaczęło… 10 sekund później kolacja była już za burtą. Dobrze, że nie miałem nudności, nie było mi niedobrze, po prostu Posejdon zażądał kolacji :-). W sumie trochę mi ulżyło. Przesiadłem się za ster. Ciężko było utrzymać kurs, wiatr bardzo silnie napierał na żagle. Płynęliśmy w bejdewindzie – to jest kurs prawie pod wiatr, więc odczuwalność wiatru na twarzach była bardzo silna, bo sumowała się jeszcze z naszą prędkością. I nagle… nie wiem jak, żagle przeleciały na drugą stronę. Szczerze mówiąc do tej pory nie wiem, jak to się stało. W żeglarstwie nazywa się to niekontrolowanym zwrotem przez sztag. Tyle, że ja ani nie zmieniłem kursu, ani nie przechodziłem linii wiatru. Może wiatr zmienił kierunek? Może fala nas odepchnęła? Nie wiem, nie mam pojęcia. Na pokładzie zostałem sam, koleżanka poszła zapisać naszą pozycję na mapie. Nie mogłem sam przerzucić foka, więc skontrowałem sterem kurs. Po chwili statek zareagował i żagle wróciły na swoją pozycję. Nadal ciemno jak w … Na pokład weszła koleżanka z innej wachty, bo źle się też zaczęła czuć. I nagle bach… żagle znowu znalazły się po drugiej stronie. Kurde, co jest? Rzuciłem okiem na kurs, nic się nie zmieniło. Znowu skontrowałem, żagle wróciły do swojej pozycji, i nagle bach – coś uderzyło mnie w głowę. Obracam się, patrzę, a tam bom się oderwał od masztu. Ściągnął grota z pół metra w dół. Zaczęła się dramatyczna walka o opanowanie statku, bo bez żagli nie dało się już nim tak łatwo sterować. Żagle łopotały, zluzowany fok zaczął się okręcać dookoła want. Załoga zaczęła zrzucać żagle, czym prędzej, bo latający bom właśnie urwał dwie wanty. Maszt zaczął się niebezpiecznie chybotać. Fale dość krótkie na Bałtyku powodowały coraz gorsze samopoczucie. Chwilę później połowa załogi wisiała za burtą wymiotując. Ja również. Na uruchomionym silniku, zaczęliśmy wracać do Świnoujścia. Fale nas nie oszczędzały, bujało w bardzo nieprzyjemnym rytmie, ktoś wymiotował do wiaderka, ktoś za burtę, ktoś inny do reklamówki. Niestety, nic przyjemnego, ale tak tam właśnie bywa. Teraz już się z tego śmiejemy, ale wtedy nie było nikomu do śmiechu, gdy ktoś pukał drugą osobę czy już skończyła wymiotować, żeby podała mu wiaderko, bo teraz on chce. Ja poszedłem pod pokład, walnąłem się na koi, pamiętałem z poprzedniego rejsu, że pozycja horyzontalna działa na mnie najlepiej. Dziwna rzecz, tak na marginesie, nie czułem jakiegoś skoku adrenaliny, mimo groźnej sytuacji. Chyba wolałem to przespać :-). A co do koi… to coś w rodzaju małych trumien, tak jakoś dziwnie mi się kojarzą, służą za łóżka. Są bardzo małe. Nad głową półka, tak nisko, że nie można się położyć na boku, bo ramiona się nie mieszczą. Leżałem więc troszkę przed tą półką na skraju koi. Statkiem jednak rzucało niemiłosiernie. Musiałem się mocno tej półki trzymać. Moment, gdy na chwilkę puściłem dłonią półkę skończył się lądowaniem na podłodze po drugiej stronie kabiny… trochę bolało :-). Potem jakoś przysnąłem. Koleżanki spały na zewnątrz przykryte żaglem, bo w kabinie źle się czuły.

Chwilę później trach! Usłyszałem łomot jakby statek pękał. Właśnie złamał się maszt. Szczerze mówiąc słabo kontaktowałem, kiepsko się czułem. Po chwili zszedł na dół kapitan, bo okazało się, że maszt uderzył go w głowę i bardzo krwawi. Co za szczęście, że i sam kapitan i I oficer są studentami medycyny, więc jakoś sobie poradzili z opatrunkiem :-). Potem tylko słyszałem jak wyłączyli silnik, bo okazało się, że masz znalazł się pod statkiem, w poprzek i wanty zaczęły się wkręcać w śrubę. Zostaliśmy sami na morzu, bez masztu, bez żagli, bez świateł, bez silnika i bez radia UKF (antena znajdowała się na maszcie… pod wodą). Szczęście w nieszczęściu, że znajdowaliśmy się w zasięgu działania komórek. Kolega wezwał przez telefon holownik. Znaleźli nas jakieś 2 godziny później, około 4 nad ranem. Wreszcie mogłem się spokojniej wyspać.

Zbudziłem się po 9, jak już zbliżaliśmy się do brzegu. Gorąca kawa i prysznic, którym uraczyli nas panowie z SAR był najprzyjemniejszym przeżyciem z całego rejsu :-). Panowie okazali się bardzo troskliwi i gościnni, pozwolili nam skorzystać ze swoich pomieszczeń. Dziękuję im jeszcze raz za to w imieniu swoim i całej załogi. Chwilę potem pojawił się pan z kapitanatu oraz straż graniczna, żeby wyjaśnić przyczyny wypadku i spisać zeznanie.

Parę godzin później… jestem strasznie głodny, bolą mnie oczy, mam opuchniętą twarzą, jestem obolały, żołądek zupełnie pusty i wywrócony na lewą stronę, nadal wszystko mi się buja przed oczami. Bolą oczy z niewyspania. Żeglowanie po morzu to jednak nie zabawa. Tu trzeba bardzo dobrze się przygotować, skrupulatnie sprawdzić sprzęt przed ruszeniem i przygotować sobie awaryjne procedury. Tu już nie ma żartów. To nie mazury, że gdy jest źle, to zawijamy do mariny i już. Drugi raz jestem na morzu i po raz drugi morze nie pozwoliło nam do portu dotrzeć. To walka z dwoma potężnymi żywiołami, myślę, że nawet można to nazwać sportem ekstremalnym. Nasze szczęście, że byliśmy w zasięgu działania komórek i mogliśmy wezwać pomoc i skończyło się dobrze. Co prawda emocje już powoli opadają i historia nawet dla nas, jest wręcz niewiarygodna, ale przeżyliśmy to. To na zawsze pozostanie naszą przygodą, która na szczęście tym razem skończyła się dobrze.

Resztę dnia spędziliśmy na odpoczynku, zakupach i zajęciach z meteorologii. Stwierdziliśmy też, że koniecznie musimy zrobić jeszcze zajęcia z ratownictwa :-).

Dzień 4

Dzisiaj już na spokojnie wróciliśmy sobie autkiem nad jezioro Dąbie w Szczecinie. Kilka godzin poćwiczyliśmy manewry na innym jachcie. Ogólnie spokój… znaczy po tym jak już zeszliśmy z mielizny, która się trafiła, gdy płynęliśmy na obiad :-).

Dzień 5

Dzisiaj też lajcik, wyspani, zaczęliśmy standardowo od lekcji teoretycznych, potem parę godzin żeglowania. Głównie ćwiczyliśmy podejście do człowieka za burtą. Potem szybki obiadek, sjesta i kolejne lekcje. Na to czekałem. Poprzednie lekcje były głównie powtórką z kursu na żeglarza. Przepisy, meteorologia, oznaczenia statków i oznaczenia na morzu. Za to dzisiaj wreszcie dowiedziałem się czegoś więcej o prądach i pływach. Zaskoczyło mnie tylko, ile matematyki trzeba do wyliczeń np. poziomu wody w danym miejscu o danej godzinie, w zależności od faz księżyca i położenia słońca. Sporo tego. Almanach zawierający tabele pływów i prądów morskich dla samej tylko Wielkiej Brytanii ma 1000 stron, także robi wrażenie. Może nigdy mi się to nie przyda, zwłaszcza, że teraz są programy do tego, ale lepiej wiedzieć, jak to ugryźć.

Dzień 6

Dzisiaj pojechaliśmy do centrum Szczecina pozałatwiać zaświadczenia od lekarza, porobić zdjęcia do patentu, i trochę pozwiedzaliśmy to miasto. Całkiem ładnie tu mają. W sumie nie mieliśmy zbyt dużo czasu, ale na pierwszy rzut oka interesujące miasto. Na 13.00 wróciliśmy do mariny i od razu na żagle. Wreszcie wiała porządna 5, to właśnie dla mnie jest żeglowanie. Liny wpijają się w dłonie, wiatr prawie zrywa czapki z głów, żagle napięte do granic możliwości, aż ciężko je utrzymać w dłoniach, łódź mocno przechylona, relingi coraz bardziej zbliżają się do wody… to jest to! Czuję, że żyję!

Potem już tylko mała powtórka z teorii, jeszcze trochę żeglowania i na wieczór zasłużone ognisko z kiełbaskami na patyku :-).

Dzień 7

Dzisiaj dzień egzaminu. Nie wiadomo, czego się spodziewać. Staramy się nie okazywać jakiegoś strachu, ale chyba każdy w środku przeżywa trochę tą sytuację. W końcu przed 10.00 przyszło dwóch sympatycznych kapitanów i atmosfera szybko się rozluźniła. Zebrali dokumenty, 300 zł za egzamin i ruszyliśmy na jezioro. 4 osoby na pokładzie robiły manewry, 1 osoba w kabinie zdawała teorię. Manewry w sumie były dość proste – trzeba było podejść do boi i potem do człowieka za burtą – w sumie prościej niż na egzaminie na żeglarza jachtowego. Z teorii parę pytań o światła statków, coś z meteorologii, nawigacja, pływy, w zasadzie nic specjalnie trudnego. Poszło prościej niż się wszyscy spodziewaliśmy. I tym sposobem zostałem sternikiem jachtowym. Kolejne 50 zł na patent i na tym się egzamin skończył.

Na koniec dnia jeszcze pojechałem zobaczyć Międzyzdroje, skoro już byłem w pobliżu. Całkiem ciekawe miasteczko, choć nie myślałem, że tak dużo ludzi tu mieszka na stałe. Spodziewałem się miejscowości turystycznej w stylu Dźwirzyna czy Władysławowa, a tu się okazało, że jest sporo normalnych bloków mieszkalnych. W sklepikach oczywiście wszystko made in China w cenach jak z Houston :-). Za to jest ciekawsze molo niż w Sopocie. Najbardziej mnie jednak ciągnęło na plażę. To jest miejsce, gdzie uwielbiam się wyciszać. Szum fal, drobniutki nagrzany piasek, skrzeczące mewy, morska bryza… kiedyś, jak będę stary, kupię sobie na jakiejś wyspie domek, tuż przy samej plaży, będę kołysał się w bujanym fotelu na ganku, palił cygara, pił piwko i oglądał zachody słońca :-). Dzisiaj bardzo potrzebowałem posiedzieć nad morzem. To samo morze podczas żeglowania odbiera się zupełnie inaczej. Śmiałem się tylko do siebie, gdy w pewnym momencie zamiast rozkoszować się ciepłymi promieniami słońca, stwierdziłem, że jest wiatr wschodni, 3 stopnie w skali B., stan morza 2 i że są cirrusy na niebie, więc pogoda się z… zepsuje :-). I rzeczywiście 2 godziny później zaczął padać deszcz :-). Najfajniejsze jednak, że mogłem sobie wreszcie chwilkę pospacerować, poleżeć na plaży, odpocząć od tych wszystkich przygotowań i szepnąć do samego siebie: "no sterniku jachtowy, właśnie spełniłeś swoje kolejne marzenie…"

1 komentarz:

  1. Witaj
    Gratulacje,kolejny krok ku wielkiej podrózy zrobiony,Ty ostatnio tylko spełniasz swoje marzenia tak trzymaj.
    Pozdrawiam M.

    OdpowiedzUsuń