22 maja 2010
Dzisiaj w nocy obudzili mnie jacyś dyskotekowicze. Ach Ci turyści :-). Miałem wstać o 6 rano i oczywiście zaspałem. Drugi budzik o 7 jakoś też nie miał wystarczającej siły przekonywania :-). Zanim się wykaraskałem, spakowałem i dojechałem do miasta, była już prawie 10. Mam jeszcze trochę słabość do Internetu, więc pierwszy napotkany McDonalds też zabrał mi godzinkę. No, ale tego mi chyba nikt nie będzie miał za złe, bo inaczej nie moglibyście nic ode mnie czytać.
No i nadeszła pora na ruszenie dalej. Wiecie, gdy jestem w obcym mieście, to właściwie nie wiem ani gdzie jestem ani dokąd iść. W Polsce zawsze radziłem sobie sam, a tu musiałem nauczyć się prosić ludzi o pomoc. I niezwykła rzecz mnie spotyka za każdym razem. Ludzie naprawdę chcą mi pomóc. Widzę to, jak bardzo się starają i angażują i bardzo to doceniam. Najprostsze pytania i prośby otwierają ich serca, a mi pozwalają trwać na swojej drodze. W zamian, kiedy tylko mogę, staram się zaszczepić im wiarę w możliwość spełniania swoich marzeń. I tak powolutku przedostałem się do kolejnego miasteczka. Nauczyłem się też, że trzeba mnożyć minimum x2 liczby, które ludzie podają. I dobrze, że zaczekałem godzinę na autobus, bo z zapowiadanych 7 km do granicy, zrobiło się 15 km. Z resztą ostatni kilometr i tak musiałem iść na piechotę, bo autobus tam nie dojeżdżał. Granica jest otwarta dla UE, więc poszło gładko. Jakiś miły pan podwiózł mnie parę kilometrów do najbliższego miasteczka. I tu zaczęły się schody. Autobusów nie ma. Samochodów prawie też nie. Raz na 10 minut jechało coś z granicy, ale zwykle z całą rodziną, więc bez miejsca dla takiego małego żuczka, jak ja. Oj te górki tutaj dały mi niezły wycisk. Pleców nie czuję, nie wiem jak usiąść, żeby mnie nie bolały (daleko jeszcze do tego tajskiego masażu? :-)). Minąłem po drodze piękne jezioro z wysepką na środku, a na wysepce domek. Po prostu bajeczny widok. Jakieś 4 km za jeziorem było już widać morze. To było też pierwsze miejsce, gdzie mógłbym bezpiecznie rozpalić moje pierwsze ognisko (dookoła żywej duszy). Do tej pory było to trochę ryzykowne. Ale co mi po ognisku, skoro nie miałem nic do jedzenia (rozjechany jeż nie wyglądał zbyt apetycznie), pół małej butelki wody, a najbliższe miasteczko ze 20 km dalej. Już po 16, trochę zaczęło mnie to martwić. Myślałem, że z autostopem pójdzie dzisiaj łatwiej, a tu nic. Pewnie myślicie, że przezornie powinienem się zabezpieczyć, ale tutaj to wygląda inaczej. Owszem mam żelazny zapas musli, ale wielu rzeczy kupić nie mogę (np. żeby się nie rozciapciały w plecaku, albo żeby się nie zepsuły), po drugie nie mam gdzie tego trzymać w plecaku. Ręce też mam zajęte – jedna trzyma wodę, druga macha na stopa :-), albo drapie się po głowie zastanawiając się gdzie jest :-). Także jest każdego dnia plan dojazdu do jakiejś miejscowości i tam możliwość zaopatrzenia się w jedzenie. Jak plan nie wypali, to albo jestem bez kolacji, albo bez śniadania :-). Co prawda nie jestem tu zbyt głodny, ale wiem, że po takim wysiłku, muszę uzupełniać paliwo.
Na szczęście dzisiaj było mi pisane coś jeszcze zjeść :-). Zatrzymał się wreszcie, po kilku kilometrach mojego człapania, jakiś bus. Kierowca to było pomieszanie tzw. złotej rączki z wielbicielem trójkołowców, bałaganu i havy metalu. Gość ze 40 lat, bus był chyba jego domem, bo spośród sterty śmieci wyłaniało się coś na kształt łóżka i kuchenki gazowej. Wszędzie pełno było kabli, śrubek, szpargałów. Miał nawet uschnięte kwiatki w kubku :-), tuż obok lornetki :-). Aaa, i paznokcie, a w zasadzie pazury, dłuższe niż tipsy mojej żony, po prostu wizualny koszmar :-). Ależ jakie było moje szczęście, że to właśnie on jeden mi się zatrzymał, że zabrał mnie do najbliższego miasteczka (a tym samym do sklepu z jedzeniem :-)). Jak widać spotykam przeróżnych ludzi. Również takich, których za bardzo nie chcę oglądać :-). Jednak pomoc, którą od nich otrzymuję rekompensuje wszystko.
Jednak dzień mój jeszcze się nie skończył. Właśnie czekam na autobus do Varny. Niestety przyjedzie dopiero o 21.30. To niby tylko 80 km, ale co będzie potem, to nie wiem. W nocy ciężko będzie mi znaleźć jakiś nocleg. Może się okazać, że dzisiaj nie pośpię zbyt wygodnie. Chyba, że plaża będzie blisko, to może tam coś znajdę. Zobaczcie, jakie to dziwne. Kładziecie się dzisiaj spać w swoich łóżkach. To takie normalne. A ja jeszcze o 22 nie będę wiedział, czy będę miał gdzie dzisiaj spać. Tak to właśnie niespodziankowo u mnie wygląda. Do zaplanowania mam tylko jeden dzień. I nigdy nie wiem czy coś z tego mojego planu w ogóle wyjdzie :-).
Hmm… nocleg na plaży… brzmi ciekawie :-).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz