To była ciężka noc. Jak pamiętacie, zdecydowałem się na przejazd autobusem do Varny o 21.30. Dotarliśmy po 23 na miejsce. Tak sobie pomyślałem, że skoro już i tak tej nocy nie prześpię, to może uda się przejechać jeszcze kawałek. Popytałem i okazało się, że za chwilę coś odjeżdża. Tyle, że trzeba za bilet dać 15 lei, a ja miałem już tylko 11. Co tu zrobić? Do bankomatu za daleko, facet za moment odjeżdża, upuścić nie chciał ani centa. No to zagaduję go tak nieśmiało, że mogę zapłacić w dolarach. W poprzednich krajach nie chcieli przyjmować zapłaty w tej walucie. A kierowca do mnie "no problem" :-). Za 12 dolarów przejechałem kolejne 100 km. Wylądowałem na dworcu przed 3 w nocy. Co tu robić o tej porze? Chyba pozostaje mi spacer na plażę. Walnąłem sobie spacerek z 2 km na najbliższa plażę, po drodze mijając kilka fajnych klubów. Zabawa trwała w nich w najlepsze, a ja biedny musiałem z tym plecakiem poszukać jakiejś bezpiecznej miejscóweczki dla siebie. Nie chciało mi się rozkładać tego wszystkiego na 2-3 godziny. Tym bardziej, że było tak ciemno, że nie wiedziałem, w jakim miejscu jestem. Znalazłem więc ławeczkę nad samą plażą i sobie siedziałem. Przyznam, że trochę zmarzłem. Do tego byłem zbyt zmęczony, by czuwać, ale jeszcze na tyle ostrożny, że co chwila się przebudzałem z drzemki. Na szczęście w pobliżu nie było żywej duszy i przetrwałem kolejną noc. Trochę się czułem jak bezdomny :-), no ale tak akurat wyszło, w sumie z mojej własnej decyzji. Nie cierpię takiego oczekiwania na coś, tego czasu, gdy nic nie można zrobić i tylko się bezczynnie siedzi. A w zasadzie trząsłem się z zimna i przysypiałem :-). Nagle otwieram oczy, budzę się, patrzę i gdzie jestem? Tak! Na plaży w Burgas. Promyczki wschodzącego słońca zaczynały ogrzewać moją twarz i całe zmęczenie nieprzespanej nocy zaczęło ustępować.
Jeszcze przyrządziłem sobie Gorący kubek i dwie kawy na tej właśnie ławeczce, jak na podróżnika przystało :-), nie zwracając zupełnie uwagi na coraz więcej pojawiających się osób z psami czy uprawiających jogging. Powoli dochodziłem do siebie. Wracały do mnie pozytywne emocje po długiej i mało przyjemnej nocy. Chyba więcej tak nie zrobię. Jednak nocleg w ciepłym, ciasnym, ale własnym domku, jest bardzo ważny. Fakt, że nawet w namiocie, praktycznie utraciłem wszelkie wygody, ale jakoś nie specjalnie mi to przeszkadza. To zadziwiające, jak szybko można się przystosować do tak skrajnych warunków. Zupełnie nie brakuje mi newsów z Onetu, które codziennie czytałem, ani wiadomości z telewizji, ani kawałów z Basha. Zupełnie nie odczuwam braku tego, z czego kiedyś codziennie korzystałem. Ale brak noclegu to już trochę dołujące było :-).
Z ciekawości ciągle też obserwuję ilość wydawanych pieniędzy. Pewnie co niektórych zaskoczę, ale przez 10 dni wydałem dopiero 100 dolarów. Przypuszczam, że wielu z Was wydało w tym samym czasie 2-3 razy więcej na normalne życie. To tylko pokazuje, że do takiej wycieczki, niekoniecznie dookoła świata, ale choćby po Europie czy Skandynawii, wcale nie potrzeba ogromnych pieniędzy. Dlatego zdecydowanie mówię NIE wszystkim mającym nadzieję na wygraną w lotto. Nadzieja jest dla mięczaków. Trzeba brać życie w swoje ręce i działać. I kto mi powie, że czegoś się nie da zrobić? Wszystko się da. A to, że ktoś wygra w totka wcale nie znaczy, że zacznie spełniać marzenia. Jeśli ktoś ich nie spełnia już teraz, to nie spełni mając górę pieniędzy.
No ale wracamy do Bułgarii. Powiem Wam, że ciężko tu z autostopem. Nikt co prawda nie chciał pieniędzy, ale liczba zatrzymujących się aut jest jakaś skromniejsza niż w Rumuni. Sama Bułgaria to w ogóle jest coś pomiędzy Rumunia a Ukrainą. Turystycznie bardzo rozwinięte, w wielu miastach jest już nawet Internet na ulicy (sponsorowany przez miasto), ale np., znajomość angielskiego jest dramatycznie niska. Na szczęście na wielu znakach miejscowości są napisane w dwóch językach, ale menu w restauracjach czy napisy na sklepach to ciągle niezrozumiałe dla mnie krzaczki.
Pewnie dziwi Was, że przeleciałem przez Bułgarię tak szybko. Tak, to celowo, bo kiedyś już tu byłem i zwiedziłem wtedy to, co chciałem, dlatego nie chciałem tracić na nią czasu. Przede mną Istambuł i tam zatrzymam się na parę dni. Jestem już 10 km od granicy z Turcją. Dojechałem tu autostopem, ale niestety dalej muszę i tak zaczekać na bus, bo do granicy jest 10 km pod górkę, a potem 50 km do najbliższego miasteczka. Z dwa tygodnie bym tego nie przeszedł :-). Tym razem również pozwolę sobie na wycieczkę autobusem :-).
Wieczorem…
Mój plan szlag trafił :-). Guzik, ani jeden cholerny kierowca, ani nawet autobus się nie zatrzymał. Co z nimi nie tak, że przy granicy nie można nic złapać. Cholera, straciłem przez to parę godzin. Tak się wkurzyłem, że poszedłem na piechotę. Ale to było normalnie "highway to hell" :-). Przeszedłem 5 km pod taka górę, że mało nie wyzionąłem ducha.
Na szczęście zatrzymała się taksówka, musiałem zapłacić 5 dolców za podwózkę pozostałych 5 kilometrów. Ale chyba nie dałbym rady tego przejść dzisiaj. Na granicy uszczknęli mi jeszcze 20 dolców na wizę… czyli po prostu za nalepkę w paszporcie. Pieczątka od celnika i już byłem po drugiej stronie granicy. A tu normalnie, jak u nas wyjazd ze Zgorzelca do Niemiec. Pięknie zrobiona droga, pobocza, naprawdę na wstępie robiło niezłe wrażenie. Stanąłem za szlabanem kilka metrów dalej, zdeterminowany, żeby coś jednak złapać – za szlabanem powinno być łatwiej. Pierwszy podszedł mój kierowca taksówki :-), jednak cena była zdecydowanie przegięciem. I tak planowałem tam spać, więc nie wierzę, że przez 2 dni nikt by mnie nie wziął. Na moje szczęście, nie czekałem nawet 10 minut :-))). Wracał akurat jakiś chłopak z Bułgarii z pracy. Na szczęście się zlitował. Podjechaliśmy prawie 50 km do najbliższego miasta. Jednak jakoś nie czułem się tu na wstępie zbyt bezpiecznie. Ten mi najpierw naopowiadał o jakiejś mafii u nich i drobnych przestępcach, żebym uważał na zaczepki, potem wysadził mnie koło jakiegoś baru w zagrodzie, żebym tam zapytał, czy nie ma miejsca na namiot. Odmowa była kategoryczna i stanowcza. Byłem aż zdziwiony taką reakcją, bo koleś nie był nawet odrobinę ciekawy, co tu robi facet z takim plecakiem. No nic, trudno, spróbowałem. Miasto (nazwa jakaś pokręcona nie do wymówienia) było na uboczu od głównej drogi, więc pomyślałem, że skoro mam wodę i musli :-), to nie mam po co tam wchodzić. Już 17 godzina, co ja tam teraz znajdę w takim dużym mieście. Odszedłem więc od zabudowań ze 2 km, zszedłem za jakąś skarpę, no, myślę sobie, "tutaj nikt mnie nie wypatrzy". Pół godziny później przeszło obok największe stado owiec w okolicy :-). Wyszedłem, żeby się przywitać z pasterzem, bo cholera wie, jak zareaguje na moją obecność tutaj. Niestety nie mam żadnego doświadczenia z tą nacją, nie wiem czego się spodziewać, więc chciałem od razu załagodzić sytuację, żeby nie wrócił tu z kolegami :-). Gość był w niezłym szoku, co ja tu w ogóle robię w czymś takim małym i zielonym :-). Coś tam paplał po swojemu, rozumiałem tylko słowa, które powtarzał po mnie "Bułgaria, autostop…". Po chwili zaczął mi wciskać swój patyk do ręki, żebym teraz ja pogonił jego stado :-). Owieczki zaszły już jednak dość daleko, a ja na bosaka, więc nie uśmiechało mi się opuszczać namiotu. Z resztą od ponad 2 dni nie ściągałem butów z nóg, nie myłem się, ani w ogóle nic, potrzebowałem odpoczynku BARDZO. Pomachał mi i poszedł. Pół godziny po nim, znowu słyszę dzwoneczki :-). Co to, tranzyt zwierząt? Tym razem stadko kóz :-). Pasterz pomachał mi z daleka, coś tam po swojemu pogadał i poszedł.
Tak to niespodziewanie toczą się moje przygody. Ląduję nie wiadomo gdzie. Poznaję ciekawych ludzi :-). Nawiasem mówiąc fajnie jest być pasterzem, co? :-) Taki biblijny zawód. Chodzą całymi dniami po polu i gwiżdżą. Ciekawe, co oni robią po pracy :-).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz