piątek, 21 maja 2010

Mała zmiana planów

19-20 maja 2010

Wczoraj nic nie pisałem, bo w sumie nie było o czym. Standardowy dzień podróżnika. Dobę w motelu miałem do 12, więc ten czas wykorzystałem na spacer nad Dunajem. Potężna rzeka. Jest z 3 razy szersza od Wisły i na pewno głęboka, bo pływają tu statki pełnomorskie. Szybko coś zjadłem i ruszyłem dalej w drogę. Najpierw wydostanie się z miasta. Na mapie wyglądało na małe miasto… 3 godziny marszu później byłem już na wylocie :-). Pierwsze auto, do jakiego machnąłem, podjechało i ruszyliśmy. Daleko mnie niestety nie zawiózł, więc dalej musiałem sobie radzić sam. Szedłem więc i szedłem, patrzę, taksówki stoją. Hmm, wioska zabita dechami, na co tu taksówki? Szedłem z 2-3 km (przy okazji się pochwalę, że już coraz rzadziej robię przystanki :-)), przeszedłem jakieś tory kolejowe, w sumie nie wiedziałem gdzie idę, po prostu kierowałem się kompasem. Słuchajcie, takiej wioski dawno nie widziałem. Rozpadające się garaże, mury, odpadające tynki… dopóki właśnie nie przeszedłem przez te tory :-). A tam 4 pasy w jedną stronę, 4 w drugą, w środku tramwaje, ruch jak w Rzymie. No nic, mam trochę sił jeszcze, więc przejdę jeszcze kawałek, potem złapię jakiś autobus, bo na drugą stronę miasta nie dam rady przejść o własnych siłach. Tym bardziej, że powoli trzeba się rozglądać za noclegiem. Szedłem i szedłem i szedłem :-), plecy już mi odmawiały posłuszeństwa, łydki tak bolały… ale przecież, co? Ja nie dam rady? Ja? Jak nie ja, to kto? Szedłem więc, aż w końcu zauważyłem przystanek odpowiedni dla mnie :-). Podjechał autobus z tabliczką z napisem Viziru (tak się nazywało kolejne miasteczko na mojej drodze), więc wsiadłem. Ludzie w lekkim szoku… skąd w lokalnym autobusie turysta. Kierowca też był lekko zdekoncentrowany, bo ja się go ciągle pytałem, ile mam zapłacić za bilet do tego Viziru. Aż w końcu mi powiedział po paru minutach jeżdżenia, że to jest Viziru… ulica Viziru :-). No tak, cały ja, wsiadłem nie w ten autobus, co trzeba :-). Kierowca machnął ręką na kasę za bilet i pokazał mi miejsce gdzie jest przystanek dla autobusów dalekobieżnych, w tym do miasta Viziru. Jakaś starsza Cyganka mnie zagadała, coś tam mówiła, że duży bagaż, coś pokazywała, w sumie nic nie zrozumiałem, ale że ona też do Viziru, więc się jej trzymałem. Na szczęście kierowca znał angielski, i był w Polsce :-) ("golonka and strong Beer - super" :-)) i wysadził mnie dokładnie tam, gdzie chciałem, na wylocie do kolejnego miasta. To już była naprawdę wioska i całe szczęście, bo o 18 to już trzeba szykować nocleg. Oczywiście mieszkańcy wioski powychodzili z chałup, coś tam do mnie gadali, ale "in inglezja" nikt :-). Już ledwo żyłem, a tu ciągnie się to pole, jacyś pasterze, krowy, dookoła ani kawałka drzewka. Przeszedłem tak chyba ze 3 km, aż wreszcie dotarłem do jakiś krzaczków. Zaszyłem się w nich jak najlepiej… i chyba mi się to udało całkiem nieźle :-), bo nawet auto, które się zatrzymało dosłownie z 10 metrów ode mnie, na załatwienie swoich potrzeb, nie zauważyli mnie :-).

Rano nastawiłem sobie zegarek na 8. Przeciągam się na moim wygodnym posłaniu (wreszcie się wyspałem w moim namiociku, a nie w tych niewygodnych hotelowych łóżkach :-)), i nagle słyszę… jakieś łopaty czy coś takiego. Co jest grane? Wyglądam z namiotu, a tu przy drodze jakaś ekipa remontowa czy sprzątająca :-). Oczywiście zdążyłem sobie spokojne zjeść, zrobić wszystko koło siebie i dopiero, gdy się zacząłem pakować, to mnie zobaczyli :-). Byli ode mnie z 20 metrów i nikt mnie nie widział :-). Przydał się ten kurs kamuflażu na szkole przetrwania :-). Dopiero wtedy zaczęli do mnie machać na powitanie :-). A ja najzwyczajniej w świecie ruszyłem dalej w moją drogę. Podjechał jakiś koń z przyczepką i coś nawija facet do mnie po rumuńsku, że taki duży plecak, żeby wrzucić na przyczepę. Tyle, że ten koń szedł wolniej niż ja :-). Puściłem go przodem, poczekam na stopa :-). 2 minutki i już siedziałem u kolejnego miłego pana, chyba jakiś dyrektor włoskiej firmy, ale on też pracował trochę w Polsce i w Niemcach. Gadał do mnie po włosku, rumuńsku, francusku i niemiecku, ale angielski nie w ząb (te 4 języki używał w jednym zdaniu :-)). A potem się okazało, że zna jedno słowo łacińskie, które w Polsce tak często jest używane :-). Nie wiem, o co chodziło, bo śmiał się z własnych wspomnień i tylko powtarzał "k***a Italiano, k***a Italiano" :-). Ważne, że jedziemy do przodu, a on niech sobie gada :-). Oby jak najdalej. Ostatnio mi to jakoś powoli jednak idzie :-), bo po kilkudziesięciu kilometrach, musiał wrócić do fabryki, bo coś się zepsuło. Plecak na bary i dreptałem dalej. Wreszcie zatrzymał się TIR. Pierwszy raz! :-) Jechał super koleś, uśmiałem się z nim równo. Oczywiście narzekanie na drogi, na politykę, na zarobki, pokazywanie zdjęć swoich żon, no i jaki to ja jestem odważny i wariat, że sobie tak jeżdżę :-). Zapytał, gdzie jadę, to mu powiedziałem, że przez jakieś wioski do Varny. Mówi do mnie "chłopie, tam nie złapiesz stopa, bo mało aut, poza tym zaraz będzie autostrada i jedzie prosto do Constance, a tam jest super". Spojrzałem na mapę… w sumie, czemu nie, mogę dzisiaj pojechać do Constance :-). To największa chyba miejscowość turystyczna w Rumuni, można wpaść, skoro to tylko 80 km. Poza tym znając życie, na mojej pierwotnej drodze, pewnie znowu by mnie nie puścili przez granicę bez auta, a jak pojadę po wybrzeżu, to tam siłą rzeczy musi być przejście dla turystów. Przeszedłem na drugą stronę autostrady, zamachałem, zatrzymał się jakiś bus. "In english only little", ale skoro do Constance, to jedziemy. Włączył muzykę, żeby nie było męczącej ciszy i jazda. Godzinkę później wjechaliśmy do miasta. Wysadził mnie na początku i mówi, że 2 km dalej jest morze, skoro chcę na kamping. Ok., 2 km to nie daleko. Po 2 km, spytałem jakiegoś dziadka o drogę. "Tak, kamping tam, 2 km". Przeszedłem te 2 km i jeszcze 2 :-). Pytam kolejnego o drogę. "Tak, kemping w dobra strona, ale to daleko, jeszcze ze 3 km". Kurde, zaczyna mnie już wszystko boleć. Po 3 km, podszedłem do policjanta. Stwierdził, że to jeszcze z 5 km, ale najlepiej jak wezmę taxi. Tu już na dobre się miasto zaczynało i taksówki już były, więc pojechaliśmy. Dobre 10 km dalej :-), wreszcie kamping :-))). Cena 10 zł. I powiem Wam, że tu to jest 5 razy lepiej niż w Odessie. Ogromne turystyczne miasto. Ceny niestety dużo wyższe niż na Ukrainie, ale i standard dużo wyższy. Infrastruktura zrobiona, masa hoteli, klubów, czyściutko, woda w morzu przeźroczysta, zostaję tu na 2 dni :-). Aaa, no i jest tu raj dla zbieraczek muszelek :-). Nie wiem, co Wy dzisiaj wieczorem robiliście, ja akurat spacerowałem nad Morzem Czarnym po rozgrzanym piasku, no a w zasadzie po tych muszelkach :-). Pas muszelek miał od 3 do 5 metrów szerokości, część rozdeptana oczywiście przez turystów, ale przez 1 km plaży można zebrać więcej muszelek niż na wszystkich plażach w Bałtyku. Dawno nie widziałem takich ilości muszli. Tak się teraz tylko zastanawiam… bo Wy pewnie jutro rano będziecie pracować przy swoich komputerkach, prawda? No to nie będę Wam mówił, że rano będę brał kąpiel w kryształowej wodzie morskiej, przy wschodzącym słońcu, przy skrzeczących mewach…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz