Wczoraj miałem plan dostać się do Damaszku, niestety utknąłem w miejscowości Antakya, jeszcze w Turcji. Ostatni autobus odjechał o 12.30, a ja tu dojechałem o 15.00, więc nie pozostało mi nic innego, jak znaleźć dla siebie tu jakiś pokoik. Jeden ze sprzedawców biletów autobusowych mi dopomógł, powiedział gdzie dojechać i za 30 zł mam jedno łóżko dla siebie. Oprócz łóżka nic więcej tu nie ma, ale lepszy rydz niż nic. Może to i lepiej, że tak akurat wyszło. W Damaszku byłbym późnym wieczorem, mógłbym mieć problem ze znalezieniem noclegu, a tutaj miałem na to sporo czasu. Może to jest dla niektórych dziwne, ale odnaleźć się w obcym mieście nie jest wcale takie proste, a często bardzo czasochłonne. Bezpieczeństwo też jest ważne, lepiej nie spacerować wieczorami z wielkim plecakiem. Dzisiaj więc nocujemy jeszcze w Turcji.
…a następnego dnia…
Rano szybciutko na autobus, 15 lirów i jazda. Krajobraz całkiem ładny… do tureckiej granicy :-). W momencie przekroczenia jej zaczął się prawdziwy arabski Bliski Wschód. Ziemia spalona słońcem, trawa wysuszona, pojedyncze małe sosenki, co jakiś czas sady drzewek oliwnych. Dookoła same skały przykryte kurzem żółtego piasku. Mam nadzieję zobaczyć tu jednak coś ciekawego za te 28 dolarów zapłaconych za kolejną wizę. Nie zniechęcam się wielkim śmietnikiem na poboczach drogi ciągnącym się przez 300 km do samego Damaszku. Ale tu wreszcie zaczynam spotykać innych podróżników i zaczynam powoli odczuwać więź łączącą mnie z tą grupą ludzi. Poznałem w autokarze przemiłą Japonkę i jej przyjaciela z Korei, którego też poznała w podróży parę dni wcześniej. Zmierzają do jakiegoś klasztoru, gdzie dostaną za darmo nocleg i jedzenie. Ja nie jestem aż tak oszczędny i postanawiam znaleźć tani nocleg w Damaszku. Stacja autobusowa jest na uboczu miasta. Słońce pali niemiłosiernie. Dookoła tylko napisy w formie szlaczków, nie rozumiem z nich zupełnie nic. Ale mam nazwę hotelu dla turystów, do którego wiezie mnie za 1,5 dolara taxi wraz z nowo poznanymi podróżniczkami z USA i z UK. Ona jadą do tego samego hotelu… widać, że znany jest w gronie podróżników :-) (zwie się Al-Haramain). Ja niestety nie zrobiłem rezerwacji, więc brak wolnych miejsc zmusił mnie do pójścia 20 metrów obok do kolejnego hotelu :-). Tym razem Al-Rabie. "Tak jest wolne miejsce"… na dachu :-), za 9 dolarów :-). I tak oto będę pierwszy raz nocował na dachu :-))). Nie spodziewałem się tylko, że to nie jest normalny dach, a coś w rodzaju dormitorium dla kilkunastu osób :-), tyle, że na świeżym powietrzu :-). I całe szczęście, bo w pokojach jest bardzo gorąco. Na razie pokój (znaczy dach) pusty, wszyscy zwiedzają miasto, ja więc też rzuciłem plecak i ruszyłem do centrum. TO JEST TO! Coś niesamowitego, klimat po prostu… taki prawdziwie arabski, a nie turecki. Pewnie zapytacie jak to jest przejść się po Damaszku? Powiem krótko: jest zajebiście!!! Szkoda, że nie mogliście zobaczyć radości na mojej twarzy :-). Uśmiech od ucha do ucha! Szedłem z miną, jakbym się najarał zioła i do wszystkich mówiłem "Hello" :-). Dojechałem aż tutaj! Rzeczywistość przekroczyła moje najśmielsze oczekiwania. Co za miasto, co za klimat! Wszystko po arabsku, nie można zrozumieć ani jednego napisu na ulicy. Baa, rozmieniłem walutę, a tam numery też po arabsku :-))). Same szlaczki, masakra :-). Dopiero sprzedawca w sklepie mi wytłumaczył, jaką wartość ma jaka moneta. Mają tu np. 2 różne monety o wartości "10" ichnich pieniędzy – obydwie mają tą samą wartość, a są różne z wyglądu :-). Do tego mają takie dziwadło, jak monetę o wartości "25" :-). Fajnie :-) i dokładnie tyle kosztuje falafel, którego pochłaniam wygłodniały. Po przeliczeniu okazało się, że falafel kosztuje 0,5 dolara, czyli całe 1,5 zł :-). Już mi się tu podoba :-). Jest też bardzo dużo sklepów, ale handlarze jeszcze nie są tak nachalni, jak w Turcji. Można sobie spokojnie podejść i pooglądać, bez tego uczucia, że jest się chodzącym bankomatem. W informacji turystycznej dorwałem mapę i wróciłem do pokoju. Jakież było moje zdziwienie, gdy usłyszałem wreszcie, pierwszy raz od 2 tygodni, język polski :-))). Magda i Marcin, też dopiero co się poznali w tym hotelu, więc skoro jest grupa polaków, i jesteśmy w prawie całkowicie muzułmańskim kraju, gdzie nie można spożywać alkoholu, pierwsze co zrobiliśmy, to poszliśmy szukać piwa :-). Przez piękne stare miasto, dostaliśmy się do dzielnicy bardziej chrześcijańskiej, gdzie po godzinie szukania udało nam się zlokalizować sklep z piwem :-). Ufff, co za ulga. A stare miasto jest piękne! Dziesiątki wąskich uliczek z setkami sklepików… ponad godzinę błądziliśmy, żeby znaleźć stamtąd wyjście :-))). Wieczorem padłem na łóżko skonany po całym dniu chodzenia. Obudziłem się… w grupie prawie 20 obcych mi osób… każda z innego kraju… każda z nich będąca prawdziwym podróżnikiem… podróżnikiem nie po kurortach, ale z plecakiem i po najodleglejszych i najmniej uczęszczanych turystycznych szlakach. Tak zaczął się mój kontakt z grupą zwaną backpackersami…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz