31 maja 2010
No dobrze, wystarczy tych spacerów po Damaszku. A jest gdzie chodzić. 4 razy się zgubiłem na samym targu, tak jest duży. Opiłem się przepysznych soków owocowych, które przygotowują na oczach klientów, duży kubek kosztuje około 1,5 zł. Spróbowałem też przepysznych syryjskich słodkości, ale nie dorównują tym tureckim (tak samo z resztą jak jedzenie). Za to klimat miasta, brak nachalności sprzedawców, przyjacielskość ludzi jest niesamowite i czyni to miejsce naprawdę wyjątkowym, wartym odwiedzenia. Trochę rozczarowało mnie Muzeum Narodowe Archeologii – mało eksponatów i nudne i do tego nie można robić zdjęć, więc tego nie polecam. Nie wiem też, jak z zabytkami poza Damaszkiem, jakoś za bardzo mnie to nie interesuje, ale jak ktoś będzie chciał pozwiedzać kraj porządnie, nastawiając się szczególnie na oglądanie zabytkowych budowli, to na pewno znajdzie coś dla siebie.
Dzisiaj odciążyłem sobie trochę plecak, prawie 2 kg zbędnych już rzeczy wysłałem do domu. Myślałem tylko, że mnie krew zaleje, gdy musiałem za paczkę zapłacić prawie 25 dolarów. Wrrr, ale przynajmniej mam lżejszy plecak.
No to w drogę. Na stacji autobusowej oczywiście 15 gości wykrzykujących coś, żeby to właśnie ich wybrać, że zawiozą mnie taksówką do Jordanii, nawet pokazywali paszporty, że tam mieszkają :-). Znalazłem więc na nich taki sposób, że głośno powiedziałem do wszystkich, że chcę jechać autobusem do tego Ammanu. Odezwał się tylko jeden :-). Poszedłem z nim, 10 dolarów za bilet i jakiś czas później już siedziałem w klimatyzowanym autobusie. Dodam jeszcze, że w tych turecko-arabskich autobusach jest naprawdę wysoki poziom, jeśli chodzi o usługi. W samym tylko Istambule było 170 przewoźników, więc wręcz prześcigają się w tym, by świadczyć usługi na najwyższym poziomie. W każdym mieście po drodze też jest dużo konkurujących ze sobą firm transportowych. Częstują darmową kawą, colą, ciastkami, soczkami, wodą w takich śmiesznych przeźroczystych pojemniczkach, w jakich u nas są jogurty. Jest naprawdę nieźle.
Kolejna granica i niemiła niespodzianka. Przy wyjeździe z Syrii trzeba zapłacić kolejny raz kasę. 500 funtów syryjskich (równowartość 12 dolarów). Za nic. Zwyczajne złodziejstwo. Dla innych podróżników podpowiem, że to musi być 500 funtów, a nie w dolarach. Na granicy jordańskiej kolejne 10 dolarów :-). Masakra, aż mnie serce boli. Do tego przetrzepali trochę bagaże. Zeszło się ze 2 godziny na załatwianiu tych wszystkich formalności. A podobno amerykanów potrafią trzymać przez 10-12 godzin nawet (w ramach odwetu za to, że amerykanie robią to samo z ich obywatelami).
Powoli zmienia się krajobraz. Pamiętacie jak pisałem że w Syrii jest już tylko sucha trawa? W Jordanii ciężko jakąkolwiek trawę znaleźć, choćby suchą. Ale nie ma jeszcze typowej pustyni, jakiej się tutaj spodziewałem. Są tylko kamienie, skały, góry… i 38 stopni. Nie ma też za dużo palm. Myślałem że tu nic oprócz palm nie rośnie, a jednak znacznie więcej jest drzewek iglastych.
Jakieś 90 km od granicy wjeżdżamy do Ammanu. Podobno mieszka tu ponad 2 miliony ludzi. Miasto brzydkie, jak mało które. Całe takie… szare, ciemnożółte, bure, po prostu brzydkie, do tego dość mocno zaśmiecone. Jest tu też więcej osób czarnoskórych, w Damaszku to była rzadkość. Niestety ale to powoduje, że nie czuję się tutaj najpewniej. Nie ma z ich strony żadnej agresji, ale tak bezpiecznie jak w Damaszku, to nie czułem się nawet w Polsce.
Dojechaliśmy dopiero koło 20, więc już dużo nie zobaczymy. Ale z drugiej strony, za bardzo nie ma tu czego oglądać. Przeszliśmy się po okolicy… przeszliśmy :-), piszę w liczbie mnogiej, bo szedłem razem z nowo poznanym znajomym Brandon'em z Irlandii. Jechaliśmy akurat z tego samego hotelu, tym samym autobusem i do tego samego hotelu w Jordanii :-). I dobrze, że poszliśmy obejrzeć okolice, bo trafiliśmy na sklepik, który przygotowywał sok z trzciny cukrowej. Ależ to jest pyszne :-). Potem jeszcze szybka kolacja jakiś miejscowych specjalności, niestety nazwy nie pamiętam.
W hotelu chciałem dopytać się, jak jutro się dostać nad Morze Martwe. I niestety nieciekawa informacja :-(. Bezpośrednio nie jeździ tam żaden bus. Można dojechać kawałek, a potem trzeba płacić za taksówkę. Oczywiście ceny podają, jak z Houston. Np. taxi z Ammanu do Morza Martwego (niecałe 50 km), 40 dolarów! A paliwo mają tu po 1,5 zł. Ale to nie jest najgorsza informacja. Wszystkie plaże wokół Morza Martwego są prywatne, wejście kosztuje podobno 20 dolarów! To jest już trochę przegięcie. To jedyne momenty, gdy podróż nie jest tak przyjemna, jakbym chciał. Rozumiem, że trzeba płacić za wejście do muzeum, bo ktoś się natrudził, żeby zebrać eksponaty, żeby to konserwować itd., ale gdy zrobiła coś natura, to jest nie w porządku, że ludzie muszą płacić za zobaczenie tego. No trudno :-(. Skoro już tu jestem, głupio byłoby nie pojechać. Poza tym, człowiek zwykle żałuje, że czegoś nie zrobił, a nie tego, że zrobił.
W najbliższych dniach mogę mieć spory problem z dostępem do netu. Już pomijam fakt, że na Bliskim Wschodzie Internet działa, jak u nas w 1992 roku, ale będę jechał tranzytem przez Arabię, więc może mnie zupełnie nie być przez kilka dni. Nie piszcie od razu wszyscy maili, gdzie jestem, że nie ma wpisów na blogu :-).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz