10-11 czerwiec 2010
Salim okazał się być bardzo odpowiedzialną osobą i to właśnie dzięki niemu mogę się odprężyć, oczyścić umysł i o nic się nie martwić, tylko skupić na podróżowaniu. Nie tylko załatwił mi rezerwacje i transport, ale również odbiór np. ze stacji do hotelu, autobusy, osobę w każdym miejscu, która będzie mi pomagać w razie potrzeby, bilet lotniczy na Maledivy (gdy sam szukałem to ceny zaczynały się od 380$, Salim załatwił mi bilet za 250$). Oczywiście, że za to zapłaciłem, ale przecież i tak bym musiał za to zapłacić, poza tym sprawdziłem każde jego słowo i wiem, że gdybym to wszystko sam zorganizował, to zapłaciłbym dwa razy więcej i stracił masę czasu. On cały miesiąc zaplanował i zorganizował mi w 2 dni. Jestem w ciężkim szoku, bo od samego początku bardzo sceptycznie się do niego nastawiłem, a okazał się tak niesamowicie pomocny, że teraz nie wiem jak mu dziękować.
Jak na razie Indie odbieram jako ciężki teren dla mnie. W Europie i na Bliskim Wschodzie nie miałem takich problemów, tutaj jakoś ciężko mi się na razie odnaleźć.
Koło południa Salim zjawił się z taksówkarzem i odwieźli mnie na stację Mumbay Central. Nie było korków na ulicach, a jechaliśmy prawie 2 godziny. Tak wielkie molochy jak Mumbaj są jak na razie największym problemem dla takiego podróżnika, jak ja. Cokolwiek tu znaleźć, gdziekolwiek trafić jest sprawą szalenie czasochłonną. Człowiek, który zna miasto, jechał na stację 2 godziny. Gdybym sam próbował się tam dostać, zajęłoby mi to cały dzień. Krajobraz miasta na początku drogi niewiele się zmieniał. Przybywało tylko bezdomnych. Naszła mnie taka myśl dziwna… że oni do tego miejsca pasują. Indie bez bezdomnych ludzi wyglądałyby, jak Paryż bez wieży Eiffla. Są ich tutaj setki tysięcy. Mieszkają na ulicy. Na ulicy robią wszystko. Na ulicy śpią, na jakiś szmatach. Na ulicy załatwiają swoje potrzeby. Na ulicy się myją (oczywiście nie nago, ale polewają się wiaderkiem z wodą). Na ulicy jedzą, niektórzy pracują, wytwarzając co tylko potrafią. Wielu z nich leży bez ruchu jeden obok drugiego, po kilkanaście osób i nie robią nic. Po prostu leżą. Widać tylko te przerażająco wystające kości. Nie fajny widok. Nie ma tu też praktycznie żadnych supermarketów (podobnie jak na Bliskim Wschodzie), za to są tysiące małych sklepików. Takich, które mają po 1-2 metry kwadratowe i nieco większe 5-10 metrów. Nie widziałem tu większych. I mają w nich wszystko. Każdy sprzedaje to, na czym się zna. Jeden śrubki, obok opony (tak już zdarte, że nie wiem kto to kupuje), obok ktoś robi sok z trzciny, ktoś sprzedaje jakieś ichnie używki, stare poczerniałe banany, co tylko można sobie wyobrazić, to tu znajdziecie. Jednak najgorszy dla mnie do zniesienia jest ten wszechogarniający brud. Powiem szczerze, że "brud" to zbyt słabe słowo, by oddać atmosferę tego miejsca, ale jakoś nic innego nie przychodzi mi do głowy. Nie cierpię brudu. Gdy wychodzę na ulicę, to mam wrażenie, że cały syf i śmietnik tego miejsca zaraz na mnie wlezie i już nigdy się nie domyję :-). Wiecie o czym mówię? To jest podobne wrażenie, jak z komarami – ugryzie jeden, a masz po chwili wrażenie, że atakuje cię cała chmara, bo wszędzie zaczyna swędzieć. Tu tak samo. myjesz dłonie, wychodzisz na ulicę i po minucie masz wrażenie, że jesteś totalnie ubabrany, że wszystkie zarazki tego miejsca są już na Twoich dłoniach i tylko czekają byś przetarł oko, albo usta. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że jestem ciągle niedomyty. Zużyłem tu więcej mydła antybakteryjnego z alkoholem przez 2 dni, niż przez całą dotychczasową podróż. Do tego tak ciężko mi tu znaleźć dla siebie coś do jedzenia… bo widzicie… tutaj nikt nie myje rąk po wyjściu z toalety, w zasadzie nawet za bardzo nie ma gdzie ich umyć, wraca do swojego sklepiku i tymi brudnymi łapskami przyrządza posiłek, który podaje klientom. Boshe… aż mnie brzuch boli na samą myśl. Cały dzień wczoraj nic nie jadłem, dopiero dzisiaj rano znalazłem jakiś gotowy posiłek w plastikowym worku, który sobie ugotowałem sam. Musze się trochę przestawić na tą ich kulturę, bo umrę tu z głodu :-).
Największym na razie pozytywem są niesamowicie kolorowe stroje kobiet. Jasno-zielone, błękitne, żółte, pomarańczowe, z pięknymi haftami, do tego takie chusty, które idą z jednego ramienia na brzuch i z powrotem na drugie ramię (nie wiem jak takie coś się nazywa), w każdym razie to jest super. No może tylko te czerwone kropki nieco mnie dezorientują, bo mam wrażenie jakby miały na czole włączony "RECORD" i... mnie cały czas nagrywały... :-). Niektóre z pań mają też tatuaże na dłoniach i stopach, jakieś kwiatuszki, kółeczka, wzorki…
Po tej biednej dzielnicy wjechaliśmy w nieco bogatszą część miasta. Jest tu więcej banków, znanych sklepów i lepszych samochodów. Nie widać za bardzo bezdomnych, za to więcej jest handlarzy. Weszliśmy na stację, Salim pomógł mi odnaleźć moją miejscówkę w pociągu i poszedł. Pociąg nie jest tak, jak u nas Inter-City, umeblowanie wewnątrz jest dość proste i skromne. Ale za to można poczuć się tu niemal jak w domu. Ruszyliśmy punktualnie, każdy ma swoją leżankę, nie minęło 15 minut przynieśli poduszki, prześcieradła, koce, ręczniki, gazety, wodę, poczęstunek (na szczęście czyściutki :-) – pyszna pajda chleba, jakieś dziwne słodkie ciastko z zielona pikantną papką w środku, absolutnie rewelacyjne ciastko kokosowe, soczek, jakieś cukierki, chusteczki i kawę). Jeszcze tylko Internetu tu brakuje :-). Nie minęła godzina podali kolejną przekąskę, nie wiem jaką ma nazwę, ale przypomina chrupiący chlebek w kształcie pałeczek, który macza się w masełku i wcina do herbatki. Nie minęła kolejna godzina przynieśli obiad :-). Kurczak w pikantnym sosie z ryżem na słodko (nawet z rodzynkami), po prostu miód w gębie :-). Ja się tak zastanawiam, może taniej mnie wyjdzie jak codziennie będę gdzieś jechał pociągiem zamiast spać w hotelu :-))). Wyszedłbym każdego dnia w innym miejscu, najedzony, wyspany :-).
Rano obudziłem się, gdy podawali przekąskę śniadaniową, ciasteczka z herbatką. Przypomniał mi się jeszcze drugi pozytyw z mojego pobytu w Indiach. Czasem o tym zapominam w natłoku codziennych zmian otoczenia. Przecież ja właśnie spełniam swoje marzenie, podróż dookoła świata! Największym pozytywem jest to, że mogę w ogóle Indie zobaczyć! Może jak na razie nie jest tu tak pięknie jak się spodziewałem, ale przecież sam fakt, że mogę sam się o tym przekonać na własne oczy, już jest czymś wyjątkowym, prawda? No :-). Jakby nie patrzeć, dzisiaj też jest mój szczęśliwy dzień :-))). No dobrze, to jeszcze szybkie śniadanko i już jestem w New Delhi. Na stacji jest taki ścisk i tłok, na ziemi jest porozkładana masa oczekujących podróżnych i gdzieś wśród nich wszystkich mam wypatrzeć człowieka z kartką z moim nazwiskiem. Po kilkunastu minutach szukania, jakiś koleś zaprowadził mnie do informacji, a tam strażnik zadzwonił do chłopaka, który ma mnie odebrać i tak znalazłem się w hotelu :-). O karaluchach na razie mówić nie będę :-). Dzisiaj sobie tu pochodzę, bo jutro rano jadę do Agry – typowo turystycznego miejsca, do New Deli wrócę za parę dni i wtedy zobaczę miasto nieco dokładniej, jeśli w ogóle jest tu co oglądać :-).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz