piątek, 25 grudnia 2009

Mapy GPS na cały świat

Jeden z największych problemów technicznych podróżników. Przynajmniej tak mi się wydaje, bo nigdzie nie znalazłem rozwiązania tego problemu. Jako, że postanowiłem opisywać również moje przygotowania, ten wpis będzie poświęcony technicznemu sposobowi poradzenia sobie z tym problemem.

Wiem, wiem, póki jeździ się po Europie to problemu nie ma. Nikt o tym nie myśli, bo jakiekolwiek urządzenie zawieszone na szybie naszego samochodu, kupione za kilkaset zł w markecie, często ma już mapę całej Europy. No właśnie… tylko Europy. Słyszał ktoś o mapie GPS Tajlandii czy Wenezueli? Nawet jeśli coś takiego istnieje, to skąd to wziąć? I co zrobić, żeby pasowało do naszego odbiornika GPS? Niejeden zwolennik tradycyjnych rozwiązań powie, że przecież można skorzystać ze zwykłych map książkowych. Taaa, no niby jakieś wyjście to jest, ale wyobrażacie sobie nieść mapy 50 krajów? Nie dość, że ciężkie, to i nieporęczne. Atlasy świata odpadają całkowicie, bo zawierają tak mało danych (tylko główne rzeki i drogi), że są mało przydatne w podróży. Jest oczywiście jeszcze opcja z kupowaniem map danego kraju na jego granicy. Hmm, tylko jaką mam pewność, że coś takiego znajdę na granicy Laosu czy Kambodży? No i właśnie, rozwiązania niby jakieś są, ale mało praktyczne i nie wszędzie się sprawdzają. Jak więc sobie z tym poradzić?

Ja jakiś pomysł na to znalazłem :-). Jak wiadomo, jestem wygodny, więc rozwiązania, które wybieram muszą być proste i sprytne. Czego nam potrzeba? Netbook, GPS i programy Google Earth oraz Earth Bridge. Przez chwile przyda się nam również Internet.

Rozwiązanie polega na wykorzystaniu funkcjonalności Google Earth do pracy w trybie off-line, czyli bez dostępu do Internetu. W opcjach programu można w łatwy sposób ustawić maksymalne wielkości pamięci podręcznej (max to 2000 MB). Dzięki temu będziemy mieć pewność, że program szybko nie skasuje historii przeglądanych miejsc. Już rozumiecie o co chodzi? Tak! Wystarczy mając podłączenie do netu, prześledzić drogę, która nas interesuje, którą zamierzamy iść. Wszystko co przeglądniemy zostanie w pamięci programu. Oczywiście nie ma sensu przeglądać w ten sposób całego świata, ale załóżmy, że dany kraj w którym będziemy, albo trasę z jednego celu do drugiego (w końcu w wielu miejscach są kafejki internetowe i w miarę przesuwania się do przodu, można te dane uzupełniać). To rozwiązanie da nam dostęp do dość dokładnych map całego świata.

Jednak co, jeśli się zgubimy? Przecież to, że mamy mapę danego kraju, nie powie nam gdzie w danym momencie jesteśmy. Co dalej? Tu nam przychodzi z pomocą program Earth Bridge. Bowiem wadą Google Earth jest to, że współpracuje tylko z odbiornikami GPS firm Garmin i Magellan. To dość skromny wybór. Przy tak dużym wyborze odbiorników GPS, jest mało prawdopodobne, że mamy któryś z nich. Dlatego Earth Bridge posłuży nam do odczytu danych z naszego odbiornika GPS i wyświetlanie ich w czasie rzeczywistym na mapach Google Earth. Czyż to nie jest banalnie proste rozwiązanie? Wystarczy odpalić notebooka, jeden program i kliknąć Connect with GPS. Ot cała filozofia :-). Jedyna praca jaka jest wymagana, to prześledzenie mapy zanim ruszymy, żeby Google Earth miał wcześniej mapy wczytane do pamięci. Prosto i sprytnie :-)

piątek, 20 listopada 2009

„Nie boisz się?”

:-). To pytanie zwykle słyszę, jako pierwsze, gdy rozmawiam z kimś na temat podróży. Czy się boję? Tak. Nie ma co się oszukiwać, w takiej podróży wszystko może się zdarzyć. Czego boję się najbardziej? Innych ludzi. Raczej nie będę zapuszczał się w rejony głębokiej dżungli, w której może mnie zabić mała kolorowa żaba. Oczywiście są obawy czy np. nie nadepnę niechcący jakiegoś węża. Przypuszczam, że spotkanie z tygrysem jest mało prawdopodobne. A nawet jeśli, to pewnie nie wykaraskam się z tego, więc o tym nie myślę. Większe obawy budzą zwierzęta małe. A im mniejsze, tym gorzej :-). Skorpiony, pająki, moskity. No i wirusy. Niby będę na wiele chorób zaszczepiony, ale tego cholerstwa się nie widzi i nawet nie wiadomo, kiedy i jakie, a może rozłożyć już na amen. No, ale wracając do ludzi – jeśli skrzywdzi Cię zwierze, to albo jest głodne, albo w samoobronie. A człowiek po prostu to planuje. Pół biedy, gdy tylko okradnie. Nie jestem emocjonalnie przywiązany do sprzętu, jaki wezmę. Kasa też nie ma dla mnie większej wartości. Dzisiaj mam, jutro mogę nie mieć. W sumie to najcenniejsze są dane, zdjęcia, pamiątki itp. Gorzej, jak komuś nie wystarczy tylko kradzież. Oczywiście w ramach moich możliwości jestem przygotowany najlepiej jak mogę. Zarówno pod względem samoobrony, jak i przetrwania. Jednak w sytuacji, gdy już nic nie będzie zależeć ode mnie, to wszystko może się zdarzyć. Tego się boję. Utrata kontroli nad sytuacją (brrrr, jak ja tego nie lubię), skazuje mnie na czyjeś widzimisię, a to może się skończyć różnie. No nic, zobaczymy jak będzie. Nie jestem w stanie przewidzieć wszystkich sytuacji, jakie mogą mi się przytrafić. Może to być przecież równie dobrze sztorm, burza, wybuch wulkanu, trzęsienie ziemi, tornado, po prostu siły natury, z którymi nikt nie ma szans wygrać. Zagrożenie może przyjść z wielu stron. Jednak jest we mnie tak silna potrzeba ruszenia w tą podróż, że gdybym nie spróbował, to wyrzucałbym to sobie do końca życia, a może nawet oszalałbym… dlatego nie nastawiam się źle na ewentualne problemy, jakie napotkam. Równie dobrze mogą mi się przytrafić takie w Polsce. Będę improwizował i jakoś sobie poradzę. Staram się nie myśleć o tym, co złego może mnie spotkać, ale zdaję sobie z tego sprawę. Jednak, kto da radę, jak nie ja? :-) W końcu do odważnych świat należy!

Wiecie, co jeszcze? Chyba tylko głupi by się nie bał. Gdy jest strach, to jest też ostrożność, przewidywanie i pokora. A z tym jest łatwiej unikać zagrożenia i przetrwać…

wtorek, 17 listopada 2009

Dwa słowa o odczuciach

Pisałem już o tym, co myśli człowiek, który wyjeżdża w taką podróż. Pisałem też o tym, jak postrzega rzeczywistość. Nie pisałem jeszcze o tym, co się czuję. Pewnie dlatego, że tak naprawdę dopiero dzisiaj to sobie zdefiniowałem :-). Może to nie jest szczególnie interesujące, ale chcę to zapisać choćby dla samego siebie, żeby tego nie zapomnieć. Pomyślałem, że warto to zachować.

Dzisiaj rano, jak co dzień, poszedłem na spacer z psem. Krok za krokiem, bez celu do przodu, dookoła budynki z cegły, kościół, szare chmury, ponura atmosfera jesiennej chlapy. I ja. Mój wzrok patrzył na to… z obojętnością! Ale nie z taką negatywną w stylu "już wszystko mi wisi". Po prostu poczułem, że w zasadzie nic już nie ma znaczenia. Nie ma znaczenia, co gadają politycy, co się będzie dzisiejszego dnia działo, o czym będą pisać dzienniki. Już niedługo mnie tu nie będzie i nijak nie będzie mnie to dotyczyć. Wszystko jest takie, jakby było równoległym światem, który nie wpływa na mnie, ani ja na niego. Jest obok. I jest zupełnie bez znaczenia. Większość swojej energii i czasu poświęcam na przygotowania. Tylko to się w tej chwili liczy. Jak olimpiada dla sportowców – jest cel do osiągnięcia i trzeba się na nim skupić. Ogólnie to fajne uczucie. Daje spokój ducha. Bo czym mam się niby przejmować? Ooo, mam dobry przykład, właśnie wpadł mi do głowy, choć trochę makabryczny :-). Wyobraźcie sobie, że ktoś jest chory na nieuleczalną chorobę, pozostało mu kilka miesięcy życia. To jest właśnie taki stan, ale w emocjonalnym świecie. Próbuje się pozamykać wszystkie najważniejsze sprawy, zrobić to, co od dawna zrobić należało, nie zwraca się uwagi na problemy życia codziennego. I ten błogi spokój… nigdy wcześniej czegoś takiego nie czułem. Jeżdżę sobie codziennie do pracy, spokojnie, zadowolony i odprężony, podziwiam wschody słońca, nie denerwuję się niczym. Błogi stan oczekiwania na to, co ma nieuniknienie przyjść. Niesamowite uczucie, podoba mi się :-).

środa, 4 listopada 2009

Zmarła moja Babcia… mój największy autorytet :-(

[*][*][*][*][*][*][*][*][*][*][*][*][*][*][*][*][*][*][*][*][*][*][*][*][*][*][*][*][*][*][*][*][*][*][*]

… :-(

W pierwszym poście na tym blogu, napisałem o tym, jakie czynniki wpłynęły na podjęcie decyzji o wyjeździe. Nie wspomniałem tylko o jednym z nich. Był dla mnie szczególnie intymny i chciałem go zachować tylko dla siebie. 2-3 lata temu pojechałem do mojej ukochanej Babci, najwspanialszej osoby na świecie, jaką miałem możliwość poznać. Poszliśmy razem na spacer na cmentarz, na grób jej syna, mojego wujka. Zapytałem Babci, co wg niej jest sensem życia. Szczerze mówiąc, spodziewałem się odpowiedzi w stylu: "dzieci". Ale usłyszałem coś zupełnie innego. Nachyliła się lekko i szepnęła półgłosem: "Paweł, Twoje życie, to Twój czas." To jedno zdanie powaliło mnie na kolana. Nie tego się spodziewałem. Po chwili dodała jeszcze: "wykorzystaj życie tak, żeby na koniec móc powiedzieć, że niczego nie żałujesz i zrobiłeś wszystko, o czym marzyłeś". Niby takie to wszystko oczywiste, ale jak trudne do wykonania!!!!!! Tamta chwila wiele zmieniła w moim życiu. Wtedy dotarło do mnie, jak ważna jest każda chwila mojego życia, jak niesamowicie istotne jest, by wykorzystać każdą możliwość na spełnianie marzeń… Tydzień temu zadzwoniłem do Babci, przypomniałem tą rozmowę i powiedziałem Babci, że dzięki temu co powiedziała, mam natchnienie, by spełnić swoje największe marzenie. Bardzo chciałem powiedzieć Babci osobiście, co to takiego jest. Niestety nie zdążyłem :-( Wczoraj nie odbierała telefonu. Dzisiaj dowiedziałem się, że już nie ma Jej wśród nas :-(. Nawet nie wiecie jak bardzo się cieszę, że w ostatniej rozmowie powiedziałem Babci, jak mocno ją kocham i jak wdzięczny Babci jestem za to jedno zdanie z przed 2 lat!

Babcia… miała na imię Wiktoria, była niesamowitą osobą. Była nakręcona niezwykle pozytywnie. Zawsze razem graliśmy w remika. Robiła najlepszą pizzę na świecie. Kiedyś pojechałem do Babci na wakacje i przez 2 miesiące zjadłem 60 pizzy! I tylko dlatego tak mało, że nie chciała mi więcej zrobić :-). Była bardzo żywotna. Sama dawała sobie radę z działką, szydełkowała, cerowała, sprzedawała na targu, miała masę kwiatów w mieszkaniu, rozwiązywała setki krzyżówek, znała wszystkie seriale… Nigdy w życiu nie poznałem osoby, która choć trochę byłaby zbliżona do tej pozytywnej energii, jaka biła od mojej Babci. Miałem wielkie szczęście, mogąc Ją poznać. 22 grudnia skończyłaby 87 lat…

Babciu? Tą podróż dedykuję Tobie! To m.in. dzięki Tobie ona się odbędzie… i dla Ciebie… nigdy Cię nie zapomnę!


[*][*][*][*][*][*][*][*][*][*][*][*][*][*][*][*][*][*][*][*][*][*][*][*][*][*][*][*][*][*][*][*][*][*][*]

poniedziałek, 2 listopada 2009

Garść spostrzeżeń

 Jestem jednym z tych gości, którzy w "białym kołnierzyku" codziennie rano pomykają 50 km do pracy służbowym autem… Hmm, jakie to niezwykłe… być może minąłeś mnie po drodze, albo ja Ciebie, być może pomyślałeś, że niczego się nie dorobiłem, skoro jeżdżę służbowym autem, a może pomyślałeś, że mam szczęście, bo służbowe autko jest najlepsze… a może zupełnie mnie nie zauważyłeś, pochłonięty swoimi myślami. Ale czy wpadło Ci kiedyś do głowy, że ten handlowiec za kółkiem może za kilka miesięcy wyjechać w podróż dookoła świata? Ja czasem zastanawiam się, kim może być człowiek, którego mijam. Czasem stanę sobie w jakimś zatłoczonym miejscu i przyglądam się ludziom, którzy dokądś zmierzają. Wszyscy się gdzieś śpieszą. Każdy ma jakiś plan na dzisiaj. Może kolacja przy świecach, może mecz w TV, może spotkanie w sprawie pracy. Jest jednak coś, czego inni prawdopodobnie nie czują… Mogę patrzeć na tych ludzi i czuć się jakbym frunął, jakbym patrzył na to z góry, zupełnie niedotknięty tym chaosem, problemami życia codziennego, obowiązkami. Po prostu patrzę i wiem, że mam do zrobienia coś innego, coś większego niż umycie naczyń, odkurzenie mieszkania czy zrobienie zakupów. To niezwykłe uczucie, kiedy nagle przestaje mieć znaczenie, co mówią politycy, czego wymaga się w pracy, co leci w TV. Ciężko opisać to słowami, ale ma się wrażenie takie, jakby umysł był niczym nieskażony, jak niezmącona woda...

Świat też wygląda inaczej. Nagle patrzy się na świat jak na globus. Znikają granice i wszystko staje się dostępne i osiągalne. Przestają istnieć bariery, których nie dałoby się pokonać. Kwestia tylko znaleźć na nie sposób. Nie wiem czy mi się uda okrążyć ziemię, bo to ogromne przedsięwzięcie, ale wiem, że cała masa codziennych problemów przestała mieć znaczenie. Zmienia się myślenie. Zmieniają się priorytety. Wreszcie rzeczy istotne w życiu, lądują na pierwszym miejscu. To daje takie uczucie spełnienia, wrażenie, że czas nie ucieka przez palce, że nie tracę go na bzdury...

W ogóle czuję się jakoś wyjątkowo, inaczej, nie potrafię tego zdefiniować, ale to coś takiego, gdy czuje się dumę z siebie i z tego, dokąd człowiek doszedł. Nie mylcie tego z zarozumiałością. To nie uczucie wobec innych, ale wobec samego siebie. Podobne do tego, gdy dobrze wykona się jakąś pracę. Warto żyć dla tych odczuć…

Brzmi to pozytywnie, co? Ale niestety są też negatywne aspekty, które ostatnio zauważam. Wzmaga się stres, napięcie, nerwowość, niepokój. Każdego ranka boli mnie brzuch, jakbym zjadł coś szkodliwego (a odżywiam się bardzo zdrowo, więc to mało możliwe). Mam wrażenie, że nie mogę wziąć głębokiego oddechu. Do tego bolą mnie mięśnie karku, szyi. Czuję lekki strach przed tym, co będzie, co mnie spotka w podróży. Najgorsza jest ta niewiedza. Co będzie? Ciężko się uporać z tym wszystkim. Zwłaszcza, że muszę sobie z tym radzić sam. Niewiele osób chce o tym ze mną rozmawiać… niektórym jest przykro, że jadę, inni są zazdrośni, niektórzy źli, że muszą tyrać w tym kieracie. Najdziwniejsze, że jak pytam kogoś o marzenia, to każdy wspomina o podróży dookoła świata. Jednak realne jest to dla nich tylko, jak wygrają w lotto. A to nie prawda! Jeśli nie spełniasz marzeń dzisiaj, to nie spełnisz ich również, gdy wygrasz w lotto. Dlatego, że jedno z drugim ma niewiele wspólnego! I moja podróż to udowodni. To, że da się to zrobić bez wygrywania w lotto. Wiem, że nie będzie lekko, ale za to radość będzie większa.

Poza tym jest coś, co szczególnie dodaje mi sił. To widok słońca. Postrzegam je teraz w zupełnie inny sposób. Gdy rano jadę pod słońce, gdy widzę je jak wstaje, mam wrażenie, że jestem już w drodze, że właśnie wstałem, ubrałem buty, zarzuciłem plecak i ruszam w dalszą drogę przez trawę pełną rosy… Gdy słońce zachodzi - widzę je takie codziennie, gdy wracam z pracy - mam wrażenie, że kolejny dzień mojej podróży upłynął, że czas zdjąć już plecak i odpocząć. Śmieszne to wszystko, co? Jednak tak właśnie jest. Wszystko mi się wizualizuje w umyśle. To tworzy niesamowite uczucie, jakbym już był w tej podróży, jakbym już ruszył…

niedziela, 4 października 2009

Szczegółowa trasa

Do tej pory moja trasa była głównie linią między krajami narysowaną markerem na globusie, na mapie ściennej, czy zaznaczona na Google Earth… W wielu miejscach linie rozdzielały się tworząc jakby opcje do wyboru, kilka z nich zależało od sposobu podróżowania, inne z kolei od początku były tylko pobożnym życzeniem. Pewnie niektórzy pomyślą "pobożne życzenie? Przecież nic nie stoi na przeszkodzie, żeby i w takie miejsca pojechać, skoro ktoś podejmuje się tak wielkiej wyprawy". Niestety to wszystko wcale nie jest takie proste. Mnie też obowiązują jakieś ramy, choćby czasowe czy finansowe. Nie jestem w stanie nawet w takiej podróży zwiedzić wszystkich krajów świata… choć bardzo bym chciał. No ale w końcu nigdy nie wiadomo co przyniesie przyszłość. Może ta podróż wcale nie będzie ostatnią :-). Dlatego właśnie nadszedł najwyższy czas na dokonanie wyborów.

Od kilkunastu dni plan mojej trasy jest już linią między konkretnymi miastami. Musiałem spojrzeć realnie na dużo różnych opcji i niestety wiele, wiele miejsc po prostu "odpadło" :-(. Najbardziej ubolewam nad Hawajami i Meksykiem czy Wyspami Salomona. Oczywiście jestem na tyle elastyczny, że będę dopuszczał jakieś drobne zmiany, a być może po porostu będę musiał improwizować i zmieniać coś choćby ze względu na nieotrzymanie wizy na jakiejś granicy, czy gdy będę zależny od kogoś na jego łodzi. Jednak na trasie nie mogę mieć różnych dróg do wyboru, muszę trzymać się jakiegoś celu. Poza tym zmiana drogi w jednym miejscu powoduje komplikację na dalszych odcinkach. No dobra… Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że lubię być dobrze przygotowany :-). Może to mało spontaniczne, ale jakoś myśl, że coś może mnie niemiło zaskoczyć, czy że nie przewidziałem czegoś banalnego po prostu mnie wkurza :-). Lubię kontrolować sytuację. I tym sposobem linia narysowana markerem zamieniła się w konkretną trasę.

czwartek, 17 września 2009

Kurs samoobrony

Właśnie zapisałem się na treningi Krav Maga. Co prawda to jest rozbudowany system walki wręcz, ale ja podchodzę do tych treningów wyłącznie pod kątem samoobrony. Obym nigdy nie musiał używać tego, czego się tu nauczę, ale poważnie podchodzę do tej wyprawy i skoro będę musiał w niej liczyć tylko na siebie, to dobrze też, gdy będę umiał się obronić. Pierwszy trening zdziwił mnie nieco. Nie spodziewałem się tak szybkiego przejścia do bezpośredniego kontaktu z innymi osobami. Gdy wspominam z dzieciństwa jakieś kursy taekwondo, to polegały one głównie (na początku) na ćwiczeniu samemu odpowiednich ruchów i kroków. A tutaj, po krótkiej rozgrzewce, starliśmy się w bojowych uściskach :-). Ciekawe doświadczenie, zwłaszcza po tym, do czego jestem przyzwyczajony, że na siłowni nikt nikogo nie dotyka, a tu nagle z ludźmi, których pierwszy raz widziałem na oczy mocowaliśmy się, przepychaliśmy i próbowaliśmy zakładać przeróżne chwyty na przeciwnika. I zmiana osoby, i nowe chwyty i kolejna zmiana osoby. Było tam ze 30 osób i w ciągu godziny "wyściskałem" prawie wszystkich :-). W ogóle to po 10 minutach od rozpoczęcia wszyscy byli mokrzy, akcja była błyskawiczna i intensywna. Wyszedłem z bólem łydek (od pozycji bojowej) plus oczywiście siniaki i obtarcia na rękach. Jestem jednak strasznie zadowolony, to super sprawa, kiedy człowiek może na żywo przećwiczyć, jak powinien się zachować w momentach zagrożenia. To, że wie jak złapać i gdzie, daje mu ogromną przewagę, bo już ma w głowie ułożony plan, co trzeba robić, a to na pewno zaskoczy większość potencjalnych przeciwników. Polecam wszystkim, fajna sprawa.

Muszę jeszcze wspomnieć o moim nowym nabytku na podróż. Chcę o tym powiedzieć, bo często w opowieściach podróżników brakuje opisanych fajnych patentów, a przecież być może czytelnik, który tu zajrzy jest kimś, kto się przygotowuje do podobnej podróży. Po co ma tracić czas na szukanie, skoro ja mogę przekazać to, co znalazłem :-). Kupiłem właśnie hamak. Wcześniej nad spaniem się nie zastanawiałem, automatycznie myśląc, że najlepszym rozwiązaniem będzie namiot. Dopóki nie sprawdziłem ile to waży i ile zajmuje miejsca. Natychmiast skreśliłem go z listy. Mam już matę samo-pompującą, ale to dość skromne rozwiązanie. Nie chroni dość dobrze przed wilgocią i zimnem od ziemi. Do tego trzeba wziąć namiar na insekty. I tak się narodził pomysł hamaku. Jest mały i lekki, mieści się w kieszeni spodni. Chroni od zimna i wilgoci ziemi i (!) dzięki super patentowi chroni też przed owadami :-). Znalazłem jeden taki model produkowany w Bazylii, który posiada doszytą moskitierę. Fantastyczny pomysł, na pewno sprawdzi się w obszarach pasa równikowego, gdzie ogromna wilgotność sprzyja rozprzestrzenianiu malarii przez moskity. Moja decyzja padła na hamak Moskito-Traveller firmy Amazonas.

Aaa, jeszcze odnośnie psa. No niestety pomysł padł :-(. Na pewno nie wahałbym się, gdybym podróżował tylko po Europie. Nie da się przecenić zalet, jakie daje taki przyjaciel u boku. Jednak w podróży tak dalekiej i trudnej, więcej przeważa minusów niż plusów takiego rozwiązania. Także niestety piesku, innym razem.

sobota, 12 września 2009

Przygotowanie wiedzy o krajach


Od kilkunastu dni przygotowuję sobie szczegółowe informacje o każdym kraju, przez jaki będę przejeżdżał. Do tej pory jeździłem palcem po mapie, po globusie, ustalałem punkty w Google Earth, które odwiedzę i tyle. Poza listą krajów, niewiele więcej o nich wiedziałem. A ma być ich ponad 50! Czas najwyższy zająć się konkretami. Korzystając ze stron Ministerstwa Spraw Zagranicznych, portali podróżniczych i wspomnień z wypraw innych osób, przygotowuję takie rzeczy jak informacje o wizach, przepisach prawnych i celnych, o klimacie, religii, obyczajach, o bezpieczeństwie, co zwiedzić, gdzie spać, gdzie są placówki dyplomatyczne, jakie są przydatne zwroty, itp. Jest tego ogrom. Dlaczego to robię? Dlatego, że niemal każde z państw jest tak skrajnie różne od Polski, że bez tej wiedzy mógłbym wpaść w poważne tarapaty. Przykładowo w Jordanii jest zakaz posiadania noża z dłuższym ostrzem niż środkowy palec. Gdybym miał w paszporcie pieczątki z Izraela, nie wpuściliby mnie do Arabii Saudyjskiej. Jest masa zakazanych obszarów wojskowych i religijnych. Restrykcje muzułmańskie, szczerze mówiąc, to w ogóle koszmar dla przeciętnego europejczyka. Gdy o tym czytam, to aż ciężko mi uwierzyć w niektóre rzeczy. Z krajów chrześcijańskich trafię do muzułmańskich, potem prosto do hinduistycznych Indii, potem w obszary buddyjskie, taoistyczne itd. Co kraj to obyczaj, jak to mówią. Także bez tej wiedzy, to nawet nie zamierzam ruszać się z domu, bo mogę w ogóle nie wrócić :-).

piątek, 11 września 2009

Ciekawe jak to będzie…


Czasami myślę sobie jak to będzie, gdy będę ruszał… Jaki będzie ten dzień? A w zasadzie poranek. Ostatnia gorąca kawa, ostatni gorący prysznic, ciepłe tosty, koniecznie z ketchupem :-). Ciekawe czy będzie padać deszcz czy będzie słońce. Ruszę około 6 rano, więc pewnie będzie jeszcze chłodno. Ciekawe, jakie to uczucie, gdy się opuszcza dom, wiedząc, że opuszcza się go na bardzo długo…

poniedziałek, 31 sierpnia 2009

A może pies?


Wszystko wskazuje na to, że w moją podróż udam się sam. Nie spotkałem jak dotąd nikogo, kto byłby gotów rzucić wszystko i jechać. Nie sądzę też, żebym jeszcze kogoś odpowiedniego spotkał. Nie tylko dlatego, że zostało już niewiele czasu na przygotowanie się, ale również ja muszę mieć czas taką osobę poznać, by móc jej zaufać. Jednak ostatnio wpadł mi taki trochę zwariowany pomysł do głowy, że mógłbym mieć psa. Pies to przyjaciel bezinteresowny, nie będzie narzekał, zawsze będzie radosny. Jak trzeba będzie to popilnowałby plecaka i czuwałby w nocy (ja mam z czuwaniem mały problem :-)). Mógłby być np. jakiś labrador czy amstaf albo owczarek. Coś inteligentnego i dużego. Tylko oczywiście nigdy nie może być "z górki". W jednym kraju uznają mojego psa za nieczystego, a w innym będą chcieli go zjeść :-). I jeszcze jak przyjdzie mi go zabrać gdzieś na łódź, to kto mnie tam z nim wpuści? No i nie wiem czy przypadkiem na niektóre wyspy nie trzeba będzie poddać zwierzęcia kwarantannie przy wjeździe. Hmm, ale jednak fajnie by było, gdyby się tak udało…

czwartek, 27 sierpnia 2009

Myślę… i myślę… i myślę…


Przeczytałem kilka blogów/opowieści z przeróżnych wypraw i to, czego mi w nich brakowało to opisu przygotowań. Praktycznie wszystkie rozpoczynały się od dnia, kiedy autor wyruszył. Tylko czy ktokolwiek z Was wierzy, że ktoś ruszył w tak długą podróż zupełnie bez żadnego przygotowania? Byłby głupcem moim zdaniem, ponieważ ilość rzeczy, które trzeba sprawdzić czy przemyśleć jest tak ogromna, że musiałem zaopatrzyć się w profesjonalny program do tworzenia notatek (polecam Microsoft OneNote), żeby się nie pogubić w tym wszystkim (Excel nie dawał już rady). Od paru tygodni moja głowa to istne centrum analizy informacji! Zaprezentuję Wam tu mały wycinek, żebyście wiedzieli jak ogromne jest to przedsięwzięcie. W życiu codziennym nikt o tym nie myśli, bo nie ma takiej potrzeby, ale w mojej głowie jest po prostu kocioł:
"Jaką drogę wybrać? Przez Rosję czy przez Turcję/Iran? Jeśli pójdę przez Rosję, będę miał prawdopodobnie większe możliwości zdobycia po drodze wody i pożywienia, ale za to będzie tam zimniej, więc dojdzie dodatkowe obciążenie w postaci ciepłych ubrań. Nie znam zupełnie rosyjskiego, jak się dogadam? Normalni ludzie mogą być przyjaźni, ale policjanci już nie koniecznie. Jeśli będę szedł w kierunku Syberii, to wyląduję w Mongolii, a to oznacza, że stracę możliwość obejrzenia dużej części Azji, albo będę musiał spory kawałek wrócić wstecz. Jeśli skieruję się w stronę Indii, to ominie mnie Shaolin, jeśli pójdę w stronę Hong-Kongu, to minie mnie zwiedzanie Indii, Tajlandii i tamtych obszarów. Czy można sobie tak zwyczajnie przejść przez Chiny? Jakie zagrożenie czeka mnie ze strony komunistycznych chińczyków? Może lepiej ominąć ten kraj i wstąpić tam tylko do paru największych miast? Jakie mam inne drogi? Jeśli ruszę w stronę Turkmenistanu, to trafię prosto na Afganistan/Pakistan, stamtąd mogę się już nie wydostać. Ta droga odpada ze względu na zagrożenie. Szczerze mówiąc, jak się dobrze zastanowić, to wszędzie poza Europą jest cholernie niebezpiecznie, jak nie ze strony dziwnych chorób, to z powodu biedy a przez to większej przestępczości, z powodu skorumpowanych funkcjonariuszy policji, z powodu ekstremistów religijnych, z powodu groźnych zwierząt (i nie mam tu na myśli tygrysów, tylko np. węże, trujące żaby, moskity, pająki, skorpiony…), z powodu trujących roślin… Jaka inna droga? Między morzem Czarnym a Kaspijskim można by było przejść, ale tam jest Gruzja. Dzisiaj już jest tam spokojnie, ale skąd mam wiedzieć, że jutro znowu nie wjadą tam rosyjskie czołgi? Odpada ze względu na zagrożenie. Pozostaje więc droga dookoła morza Czarnego, w stronę Turcji. Będąc w tych okolicach fajnie byłoby wstąpić do Dubaju, zobaczyć, co tam szejkowie stworzyli. Droga przez Irak odpada z wiadomych względów, Droga przez Iran też będzie średnio bezpieczna, a potem i tak trzeba by przeprawiać się morzem. Pozostaje droga przez Syrię, Jordanię i Arabię Saudyjską prosto do Emiratów. W dodatku arabski jeszcze mniej zrozumiem niż rosyjski. No i skąd ja wezmę na tej pustyni jedzenie? Przecież nie wezmę ze sobą zapasów do plecaka. Można by kupić jakieś auto ewentualnie, albo poszukać autobusu. Ale to też nie zmienia zbyt wiele. Jak dotrę do Bahrajnu to stamtąd brzegiem morza będzie już prościej. Tylko właśnie… jak dotrę. Biorąc pod uwagę ekstremizm Muzułmanów, może się okazać, że to nie będzie takie proste. Sam fakt, że jestem z Europy może być dla nich powodem do agresji. Ale co mam z tego powodu kupić sobie Koran i wciskać wszystkim po drodze, że jestem Muzułmanem? Bez sensu. Trzeba sprawdzić, jak to myślenie ma się do rzeczywistości. Tu trudnością będzie zdobycie pożywienia, za to nie będę musiał dźwigać zbyt dużo ciężkich ciuchów. Za to na niewiele zda mi się tutaj hamak, bo pewnie nie znajdę po drodze żadnych drzew, trzeba będzie więc wziąć matę samo-pompującą. Ok., tylko jak się potem wydostanę z Dubaju? Jak przepłynę na drugą stronę morza, to trafię do Iranu i Pakistanu – średnio fajnie. Lepiej byłoby przeprawić się łodzią prosto do Bombaju. Stamtąd mam otwartą drogę do Kalkuty, albo na około przez Malediwy i Sri Lankę. Z Kalkuty jest dość blisko do Nepalu, tylko czy tam można się dostać, gdy Chiny tam próbują zaprowadzić własny porządek? W sumie dobrze byłoby iść przez Nepal, bo mógłbym ominąć Bangladesz – tam też jest, zdaje się, jakaś napięta sytuacja, w dodatku wizę można zdobyć tylko w Berlinie. Kolejny kraj to Birma, liczę na to, że brzegiem morza da się tamtędy przejść w miarę łatwo, żeby trafić do Bangkoku. Stamtąd mam drogę otwartą w kilka stron. Kurcze tylko znowu Shaolin ominę :-(. Trudno. W wielu punktach będę stykał się z jeziorami i morzami, przydałoby się to wykorzystać, tylko gdzie ja wcisnę w plecaku wędkę? Będzie mi przeszkadzać. Lepszą opcją będzie sieć. Tylko skąd mam wziąć małą sieć rybacką? I jak się tego w ogóle używa? Trzeba sprawdzić, jakie ryby nadają się do jedzenia. Czy jest jakiś prosty sposób na odsalanie wody morskiej? Jeśli nie, to jak ją będę nieść? Przydałby się cammelbak w plecaku – pamiętać sprawdzić na aukcjach. Dopisać jeszcze do sprawdzania ceny telefonów satelitarnych, czy są wodoodporne, czy da się nimi uzyskać połączenie internetowe, czy płaci się abonament czy za przesył danych. Trzeba jeszcze w jakiś sposób zasilać notebooka. W tym klimacie, gdzie słońca raczej mi nie zabraknie, świetnie może się sprawdzić bateria słoneczna. Jaką trzeba wybrać żeby zasilało notebooka? Pewnie ze 30 W. Może lepiej połączyć 2 po 15 W? W ogóle da się tak zrobić? Sprawdzić to. Hmm… trzeba pomyśleć o zabraniu witamin, tylko jak? Przecież nie wezmę zapasu na cały rok. Aaaa, trzeba sprawdzić ceny w każdym kraju po drodze, sprawdzić używaną walutę, sprawdzić możliwość używania kart kredytowych i czeków podróżnych. Jaki bank w Polsce realizuje czeki? Trzeba sprawdzić. Przy okazji notebooka – pamiętać o przemyśleniu sposobu wykonywania kopii zapasowej. Jak ktoś go po drodze ukradnie, to przynajmniej zdjęcia zostaną na pendrive. Trzeba zobaczyć na portalach turystycznych, co warto zobaczyć w tych krajach. Trzeba zapoznać się z obyczajami w każdym kraju, głupi błąd może kosztować mnie sporo kłopotów. Muszę pamiętać o zanotowaniu adresów wszystkich placówek dyplomatycznych. A przy okazji trzeba sprawdzić, które wizy mogę wyrobić już teraz, a które są ważne np. tylko przez parę miesięcy i czy ewentualnie można ja uzyskać na granicy. Pogoda – to też trzeba sprawdzić. Tylko gdzie? Może agencje turystyczne – tam często podają średnie temperatur. Dopisać to do notatek. Trzeba pamiętać o rzuceniu okiem na przepisy lokalne każdego kraju, co wolno, a czego nie – może to będzie na stronach MSZ. Cholercia, przydałby się GPS, przecież nie będę targał ze sobą atlasów…"
Noo, to tak w skrócie przedstawiłem cykl przygotowań, który odbywa się w mojej głowie każdego dnia. Milion pytań – połowa bez odpowiedzi, kolejna połowa do sprawdzenia…

czwartek, 13 sierpnia 2009

Żeglarstwo vs. survival


Oczywiście mam na myśli survival cywilny – hobbystyczny. Teraz mam porównanie i wyobrażenie tego, jak może wyglądać podróż lądem a jak morzem. Choć każde z tych opcji ma swoje plusy i minusy, to zdecydowanie korzystniej wypada podróż lądem. Myślę, że podróż morzem jest nieco bardziej ekscytująca, ale i wymagająca. No i niebezpieczna. Tam, na środku morza, byłbym całkiem sam. Nie ma do kogo się odezwać, nie ma kto pomóc. Trzeba poradzić sobie samemu. Ze wszystkim. No i ta samotność. Z jednej strony to ból, że nie ma z kim pogadać przez kilka tygodni, ale z drugiej, to możliwość zostać ze sobą sam na sam, sam ze swoimi myślami, umysł niezmącony przez żadne informacje "z zewnątrz". Jest powiedzenie, że ludzie inteligentni nie nudzą się sami ze sobą. Może właśnie dlatego, że czas samotności poświęcają na rozmyślanie, na poznawanie siebie. Ciekawe jak to jest być samemu przez tyle czasu. I ciekawe czy np. więźniowie w karcerach też odbierają to w ten sam sposób :-). W końcu inaczej jest, jak się jest samemu z przymusu, a inaczej z wyboru. Na morzu ma się również styczność z dwoma potężnymi żywiołami. Nie ma gdzie się schronić. Nikt nie przyjdzie na ratunek. Są co prawda systemy pomocy międzynarodowej, ale nie ma co się oszukiwać. Zanim ktokolwiek by doleciał do mnie na środek Pacyfiku, to minęłyby pewnie ze 2-3 dni co najmniej. Na morzu nie mogę też powiedzieć: "mam dość, wracam do domu". Nie da się przerwać wyprawy w każdej chwili. To jest właśnie wielka zaleta podróży lądem. Kiedy tylko będzie potrzeba, mogę powiedzieć "wracam", albo "dzisiaj nie robię zupełnie nic". Na łodzi praca jest ciągle. Trzeba praktycznie uważać przez całą dobę. A na lądzie? Kiedy mam ochotę mogę iść spać, mogę iść pozwiedzać, mogę się poopalać. Gdy przyjdą jakieś ciężkie chwile, mogę po prostu zrobić sobie przerwę na zebranie sił. W większych skupiskach ludzi można uzyskać pomoc w miarę szybko. Jest z kim porozmawiać. Jest kogo poprosić o pomoc. Choć paradoksalnie inni ludzie mogą być również źródłem problemów, ale tego się nie przewidzi. Trzeba po prostu uważać. Różnorodność jedzenia też jest większa. To w sumie ważne, bo przy założeniu, że na łodzi nie miałbym żadnego prowiantu (powiedzmy, że straciłem podczas sztormu), jedyne co bym miał do pożywienia to ryby. Lubię ryby, ale jak miałbym je jeść codziennie przez parę tygodni, to chyba przestałbym je lubić :-). A na lądzie mogę sobie upolować jakiegoś króliczka czy kurkę :-), znaleźć jakieś ziemniaczki u kogoś w ogródku :-), czy po prostu kupić w sklepie czekoladę, można cokolwiek wymyślić, a na morzu nic. Mając łódź, byłbym też trochę do niej przywiązany. Praktycznie oprócz miejscowości nadmorskich, nie mógłbym się zapuścić nigdzie w głąb żadnego kraju. Zostawilibyście łódź np. za 200 tyś. zł w jakiejś Tajlandii czy w Chinach? Nawet ubezpieczoną, to ryzyko jest zbyt duże. A przecież chciałoby się zobaczyć klasztor Shaolin. Albo Machu Picchu w Peru – również jest w głębi kraju. Kto popilnuje łodzi? Wiem, że można w marinie łódź zostawić, bo w końcu płaci się tam za miejsce, więc jest to trochę jak parking strzeżony dla aut, ale czy w każdym kraju można mieć zaufanie do ludzi tam? Nie sądzę. Szczególnie mam na myśli Azję (może to tylko stereotyp?). Cholera wie, czego po nich się spodziewać. Wracam z Shaolin, a tu łodzi nie ma :-). No i zacząłby się survival :-)))). Jest jeszcze kwestia kasy przeznaczonej na podróż. W przypadku łodzi (załóżmy, że sobie kupię swoją) byłby duży wydatek na początku (ewentualnie raty), za to nie płaciłbym za nocleg (jedyny koszt to opłaty portowe i paliwo). Podróżując lądem, koszt początkowy byłby znacznie mniejszy, ale tak naprawdę przecież nie rozbiję w środku Szanghaju namiotu w jakimś parku. Musiałbym znaleźć hotel. Jedzenie również musiałbym kupić. Polować można poza miastem (nawiasem mówiąc ciekawe, jaka jest skuteczność polowania, przecież nie mam pewności, że cokolwiek złapię). Pytanie też czy w takich Chinach, gdzie miliard chińczyków ma tylko garść ryżu na dzień, to gdzie ja tam znajdę jakiegoś królika? Pewnie wszystkie dawno zjedzone ;-p. Z resztą nawet nie wiem czy tam polowanie jest dozwolone. Nie chciałbym, żeby potem zaczęli polować na mnie :-)))). Znając życie to pewnie skończy się na tym, że część drogi przebędę lądem, a od wybrzeży Chin postaram się zdobyć pracę na jakiejś łodzi i w stronę Indonezji ruszę w taki sposób. To w sumie zminimalizuje koszty i da mi największą niezależność. Dlatego jedno jest pewne, że muszę dokończyć kurs na sternika jachtowego, żeby mieć odpowiednie kwalifikacje do zaoferowania. A kurs mam nadzieję, że już we wrześniu :-) Nie mogę się doczekać… :-).

poniedziałek, 10 sierpnia 2009

Trochę survivalowej wiedzy

W necie jest wiele survivalowych poradników i setki filmów instruktażowych, jednak wielu informacji, których dowiedziałem się na szkoleniu, nigdzie wcześniej nie znalazłem. Dlatego pomyślałem, że może komuś jeszcze się przyda, a i dla mnie to będzie pouczające wspomnienie.

Mottem idei przetrwania jest: "spodziewaj się niespodziewanego". Chodzi po prostu o bycie przygotowanym. To dzięki temu jedni, gdy się zgubią np. w Tatrach, przeżywają, a inni nie. To dzięki temu przeżycie ciężkiej sytuacji jest prostsze. Oczywiście kluczem do przetrwania, nie jest ekwipunek, tylko silna wola. Gdy masz silną wolę, to będziesz w stanie przeżyć więcej, niż ktoś, kto ma super sprzęt, ale brak mu wiary w swoje umiejętności. Także kluczem do przetrwania jest najpierw silna wola, następnie wiedza, a dopiero na końcu sprzęt.

Chcę jeszcze opowiedzieć coś o survivalu. Większości osób kojarzy się to z facetem, który wylądował w środku lasu i nie ma nic oprócz noża i usiłuje sobie radzić. Jednak tak naprawdę pod survival możemy podciągnąć znacznie więcej. Dla matki z dwojgiem płaczących dzieci na tylnym siedzeniu, survivalem będzie sytuacja, gdy przebije jej się opona samochodu w szczerym polu. To już będzie dla niej survival. Dla komandosa, będzie to zupełnie co innego. Także survival postrzegam jako sztukę radzenia sobie w ciężkich sytuacjach, a to rozumiem jako sztukę improwizacji.

Militarne grupy specjalne opracowały sobie następujący schemat działania:

P – Protekcja – zabezpieczenie miejsca oraz siebie

L – Lokalizacja – decyzje o tym, czy w danym miejscu pozostać

A – Akwizycja – zdobycie pożywienia i wody

N – Nawigacja – próba kontaktu ze światem

A teraz trochę informacji szczegółowych:

WODA

Wiadomo, że jest to najważniejszy element przetrwania. Dlatego oszczędzanie wody jest istotnym składnikiem strategii. Jak to zrobić? Poradniki podają takie metody jak ssanie otoczaka, noszenie ubrania z długimi rękawami i chustki w celu zminimalizowania parowania. Trzeba również gromadzić nadmiar wody nawet, jeśli w danej chwili jeszcze jest. W zimie lepszą wodą jest woda z lodu niż ze śniegu, zwłaszcza sople, które są najczystsze. Jeśli jednak jest tylko śnieg, to najlepiej topić go małymi partiami, albo np. przefiltrować wodę przez skarpetkę powieszoną nad garnkiem nad ogniskiem. Jeśli mamy wybór to lepiej brać wodę z deszczówki, ewentualnie z wartkich strumieni czy z rosy (np. namoczyć ręcznik i wykręcać) niż z jakiś sadzawek. Jeśli mamy do dyspozycji tylko podejrzane sadzawki, to najpierw filtrujemy wodę (np. do przeciętej butelki wsypujemy węgiel drzewny, na to piasek, żwir i suchą trawę), następnie dodajemy kryształek nadmanganianu potasu, żeby woda nabrała lekko różowego koloru (woda o mocniejszym kolorze - fioletowym, nadaje się do odkażania ran), a na koniec gotujemy ją (przynajmniej z 10 minut). Fajnym rozwiązaniem jest słomka z węglem aktywnym (koszt koło 40 zł). Może też przydać się worek na śmieci, w celu założenia na liście i skroplenia odparowywanej wody. Wodę można jeszcze uzyskać kopiąc dół w podmokłym terenie. Zrobienie kilku dziur w ściankach takiego dołu spowoduje spłynięcie do niego wody. Z takich ciekawostek warto wiedzieć, że wodę można zagotować np. wrzucając do niej rozpalone kamienie (gdy nie mamy menażki). Jeśli mamy wodę destylowaną np. z apteczki, trzeba dodać do niej sól, by nadawała się do picia. Z obserwacji wynika, że woda ciepła lepiej gasi pragnienie, niż zimna. Jeśli wody mamy małą ilość, to najlepiej przed połknięciem wody, przepłukać nią usta.

Jeśli chodzi o oznaki odwodnienia, to po kolei stan pogarsza się w następujący sposób:

  • pragnienie
  • złe samopoczucie
  • utrata łaknienia (bardzo mylące!)
  • nudności
  • ból głowy
  • zawroty
  • zaburzenia mowy
  • trudności w oddychaniu
  • trudności w poruszaniu się
  • utrata czucia
  • niezdolność przełykania
  • zgon

Odwodnienie można wykryć również po kolorze moczu. Gdy jest koloru słomkowego – jest ok. Kolor ciemny oznacza, że jest w nim dużo toksyn i organizm nie daje rady z braku wody pozbyć się ich z ciała. Zauważcie np. po imprezach suto zakrapianych alkoholem, kolor moczu jest zwykle ciemny. To właśnie zbyt duża ilość toksyn w organizmie. Tak naprawdę, co jest ciekawe, odwodnienie jest zabójcze nie z braku wody, lecz braku możliwości pozbycia się toksyn z organizmu.

CZYSTOŚĆ

W sytuacjach krytycznych raczej nikt nie będzie miał przy sobie mydła czy żelu pod prysznic. Z resztą ich użycie, przy braku wody, też byłoby trudne. Jednak, gdy wydłuża się czas pobytu w danym miejscu, trzeba jakoś dbać o czystość. Co nam proponują instruktorzy survivalu? Można zagotować popiół z wodą, odcedzić go i zmieszać z zagotowanym tłuszczem (np. ze złapanego zwierzęcia) w proporcji 2 : 1. Jeśli nie ma tłuszczu, to wytarcie rąk samym popiołem jest również skuteczne, gdyż tłuszcz naturalny przecież mamy na rękach. Sprawdziłem to osobiście i działa. Inną metodą jest woda z piaskiem. Pewnie każdy, kto szedł brzegiem plaży spostrzegł potem, jak czyste były stopy po takim spacerze. W przypadku braku powyższych środków, podobno pomocna jest kąpiel słoneczna, gdyż promienie UVA/UVB zabiją część bakterii na naszej skórze.

UCIECZKA PRZED PSEM

Co prawda nie jest typowa survivalowa sytuacja, gdy goni nas policjant z psem, ale z tej racji, że obóz był militarny, zasugerowali możliwość np. ucieczki z obozu jenieckiego, a wtedy taka sytuacja, jest prawdopodobna. Wbrew krążącym opiniom, na psy nie działa pieprz :-). Za to działa benzyna. I to skutecznie. Wszelkie rozpuszczalniki, powodują, że pies nie może tego miejsca powąchać. Spróbowałem ze swoim psem i rzeczywiście reakcja była interesująca :-), bo zaczął uciekać po powąchaniu wacika ze zmywaczem do paznokci. Trzeba pamiętać również, że pies jest tak szybki jak pan, z którym idzie. Bowiem puszczenie psa następuje dopiero wtedy, gdy jego pan dostrzeże uciekającego. W warunkach leśnych, myślę, że są to okolice 50 metrów. To oznacza, że jeśli będziecie co jakiś czas biegać wokół mijanych drzew, nieco poplączecie pościgowi smycz :-))). Oczywiście, jeśli w pobliżu jest rzeczka, to jest najlepsze miejsce, w którym można ukryć przed psem swoje ślady. A jeśli to nie pomoże i widzicie, jak pies biegnie centralnie na nas, mam tylko jedną radę :-). Przybierzcie pozycję embrionalną na klęcząco, żeby uchronić jak najwięcej wrażliwych miejsc przed pogryzieniem.

Noo, to są najważniejsze sprawy, o których nam mówili, a których nie znalazłem w żadnych poradnikach. Oczywiście temat jest znacznie szerszy, ale jest już opisany w tylu miejscach, że nie ma sensu się powtarzać. Najważniejsza jest na pewno silna wola. Jeśli jest wola przetrwania, to cała reszta już nie będzie taka trudna.

piątek, 7 sierpnia 2009

Obóz przetrwania

25 – 29 lipca 2009

Dzień 1

Godzina 9, Częstochowa. Pochmurno, chwilę wcześniej padało, ale na szczęście przeszło szybko. Nie wiedziałem, czego się spodziewać, co będziemy robić i gdzie. Podali nam tylko godzinę i miejsce spotkania. Byłem podekscytowany. Stawiłem się w umówionym miejscu, przed jakąś szkołą. Razem ze mną było 10 chłopaków. Większość z nich należy do ugrupowań strzeleckich (takie związki szkolno-wychowawcze dla młodzieży) lub hobbystycznie do jakiś klubów militarnych. Przygotowani w mundurach, odpowiedni ekwipunek, szczerze mówiąc wyglądałem przy nich jak amator :-). No ale mój cel bycia tutaj jest znacznie inny niż ich. W ogóle sam kurs, jak się potem okazało, był bardziej z naciskiem na survival militarny, niż cywilny. Na wstępie dostrzegłem również drobne błędy w moim spakowanym sprzęcie, ale wynikały trochę z niewiedzy, no i części rzeczy nie udało mi się skompletować z braku czasu (np. dratwa czy drut). Również szybko zauważyłem brak pewnych elementów, na marginesie bardzo ważnych, np. pałatki/poncho, która może służyć za nakrycie chroniące przed deszczem, jak i za namiot. Jak będzie padał deszcz, to będzie ciężko.

Po chwili wstępu, okazało się, że pierwszy dzień będziemy spali na sali gimnastycznej w tej szkole, więc troszkę mi ulżyło, bo spodziewałem się ciężkich warunków od samego początku. Tymczasem pierwszy dzień to głównie wykłady, filmy instruktażowe, trochę biegania. To bieganie było straszne :-). Nie pamiętam, kiedy ostatni raz biegałem. Siłownia - to owszem jest jakiś ruch fizyczny, ale nie ma w sumie nic wspólnego z wysiłkiem wytrzymałościowym. Po bieganiu byłem padnięty. Niby tylko 3 km, ale bez przygotowania to masakra.

Dzień 2

Godzina 7. Bieganie. Znowu :-). Jeszcze mnie nogi bolą po wczorajszym, a tu znowu. Dali nam godzinkę na odpoczynek i śniadanie. Następnie koło 8 kazali nam się przygotować do godzinnego marszu i kazali zabrać pierwszą linię przetrwania (puszka survivalowa i wszystko, co się zmieści do kieszeni) oraz jakieś jedzenie. Godzinny marsz był pod górkę, do tego padał deszcz i wiał dość mocny wiatr. Marsz był dość szybki, w dodatku po porannych biegach, więc nie był to przyjemny spacerek :-). Doszliśmy po godzinie, więc to było jakieś 6 km pewnie. Po około 30 minutach przyjechał instruktor. Większą część dnia spędziliśmy na uczeniu się budowania szałasu, praktycznej sztuce rozpalania ognia, zrobiliśmy wielki łuk, procę i co najważniejsze, była też nauka budowy wnyków (sideł). Około godziny 17 ruszyliśmy z powrotem. Nie czułem nóg. Robiły co prawda krok za krokiem do przodu, ale to chyba było z rozbiegu, bo ja nie miałem siły nimi ruszać. Dotarliśmy do szkoły o 18.10. Czemu podaję minuty? Bo rozwój sytuacji od tego momentu bardzo przyśpieszył. Kilkanaście minut leżeliśmy na materacach, żeby dojść do siebie, nikt nawet nie miał siły ruszyć się pod prysznic, a o 18.30 przyszedł dowódca i kazał się spakować w 10 minut. Pierwsza linia przy sobie, drugą linię dostaniemy później (broń, kamizelki) oraz trzecia linia (plecak). Myślałem, że już ruszamy, ale nie. O 18.40 rozpoczął się wykład o flarach i krótkofalówkach. Jednak ciągle kazali nam utrzymywać gotowość bojową.

Godzina 22. Powiedzieli, że nasz kraj został zaatakowany i nasza grupa zostanie wysłana na zwiad. "Plecaki zostawcie tutaj, przywieziemy je wam samochodami, wy się pakujecie w pontony i macie spłynąć Wartą w dół na spotkanie z łącznikiem" – powiedzieli. Kazali nam się kontaktować z bazą za pomocą radia codziennie o 20:16. Dali nam AK-47 (oczywiście nie prawdziwe, ale jednak dźwiganie 3 k więcej robi swoje), światła chemiczne, wsadzili nas na pontony i ruszyliśmy Wartą (na szczęście z prądem). Płynęliśmy powoli, około 0,5-1 węzła, prawie w całkowitej ciemności i ciszy. Cudownie wyglądało niebo, tyle gwiazd... można było bez problemu określić kierunek północy... tylko po kilkunastu minutach zaczęliśmy nabierać wody :-), cholera jeszcze tego brakowało, wiedziałem, że nam nie ułatwią nic a nic. Jak już woda była ponad kostki, to zatrzymaliśmy się, żeby ją wylać. Chwila odpoczynku i dalej. Mijały już jakieś 2-3 godziny od startu, powoli zbliżaliśmy się do celu... jeszcze tylko mały wodospad do pokonania :-). Miał jakiś 1 metr spadu, może to nie dużo, ale wystarczyło, żeby dodatkowo zmoczyło nas do pasa. Pozostał już tylko kilometr. Pod jakimś wiaduktem wysiedliśmy, kolejny raz mocząc sobie buty. Czekał tam na nas "francuski łącznik". Sęk w tym, że koleś naprawdę nawijał do nas po francusku i nikt go nie rozumiał :-). Po chwili jednak dogadaliśmy się z nim po angielsku. Obstawiliśmy teren i po cichutku zaczęliśmy przenosić prowiant, który dostaliśmy oraz sprzęt w inne miejsce. Uczucie niezwykłe... szliśmy powolutku przez pole, do połowy mokrzy, dookoła zarośla po pas, trawa wilgotna od rosy, klimat po prostu jak w filmach o Wietnamie :-). Idziemy, idziemy, nagle bach, oślepiające światło, ktoś puścił flarę i zaczął się ostrzał. Francuz nas wystawił. To było miejsce spotkania, na które miały być dostarczone nasze plecaki! Oczywiście w takiej sytuacji, gdy miejsce jest spalone, to i plecaków nikt nie przywiezie. Najszybciej jak się dało, zaczęliśmy biec z tymi bagażami, z wodą, z puszkami, wielkie walizy ze sprzętem, w tych mokrych butach, mięśnie nóg bolały jeszcze po porannym bieganiu... Po kilometrze zaczailiśmy się w lesie i część grupy poszła szukać miejsca na obóz. Jest mniej więcej 2 w nocy. Zaszyliśmy się w gęstwinie ciemnego lasu, co chwila zmienialiśmy wartę, wykopaliśmy mały dołek na ognisko, żeby nie było widoczne, ktoś rozpalił ogień. Wreszcie było troszkę cieplej. Przemarznięci, przemoczeni, zmęczeni, ułożyliśmy się na gołej, zimnej ziemi, przytuleni do siebie plecami i próbowaliśmy zasnąć.

Dzień 3

Godzina 4 rano. Tak, 4 rano. Spaliśmy, a w zasadzie leżeliśmy, tylko 2 godziny. Ziemia była tak twarda i tak cholernie zimna, że nie dało się oka zmrużyć. Zaczynało już świtać, więc mogliśmy spokojnie rozpalić większe ognisko wiedząc, że "wróg" go nie zobaczy. Ze 2 godziny jeszcze się dosuszaliśmy i ogrzewaliśmy. Potem rozejrzeliśmy się po okolicy, żeby wybrać najlepsze miejsce na obóz. I w sumie to miejsce, w którym wylądowaliśmy pierwotnie, okazało się być tym najlepszym. Było bardzo gęsto zalesione, dobrze zasłaniało przez deszczem i wiatrem. Zaczęliśmy ścinać grubsze gałęzie, które posłużyły za główną podporę poprzeczną, na nią kładliśmy nieco węższe gałęzie i przeplataliśmy na przemian jeszcze cieńszymi witkami. W tak uzyskaną kratkę przeplataliśmy gałęzie z liśćmi. Nawiasem mówiąc lepsze są iglaste – dłużej się trzymają i nie usychają od dymu ogniska. Tam jednak były tylko liście, więc nie było innego wyjścia. Z resztą to było w końcu tylko na 2-3 dni. Na budowę szałasu zeszło się nam parę godzin. W między czasie opróżniliśmy jedną z puszek. Wypadały nam tylko 2 dziennie na 7 facetów, więc dość skromnie. Musieliśmy oszczędzać, bo nie wiadomo, kiedy będzie coś innego do jedzenia. Trochę czasu również poświęciliśmy na szukanie wody, zrobienie lodówki (czyli po prostu wykopanie rękoma dołu – dłoni potem przez 2 dni nie mogłem domyć :-)), latryny, założenie pułapek. Resztę dnia dochodziliśmy do siebie. Trochę leniuchowania, opalania, spacerowania po lesie...

Wieczorkiem poszła kolejna puszka. Dodam, że jedliśmy ją łyżką, którą sobie wystrugaliśmy z patyka :-). Jedna puszka, jedna łyżka, 7 facetów :-). O dziwo wcale nie byliśmy zbyt głodni, może dlatego, że nie spaliliśmy w ten dzień za dużo kalorii. Życie nam uratowało jeszcze kilka sztuk ziemniaczków, które ktoś "znalazł" w czyimś ogródku koło lasu :-).

O 20:16 skontaktowaliśmy się z bazą. Kazali nam o godzinie 23 wystrzelić flarę "żeby mogli nas zlokalizować i ewakuować". Dodatkowo kazali trzymać gotowość bojową, "bo wróg również próbuje nas znaleźć". No i cholera znowu trzeba było siedzieć w tych kamizelkach, w pełnym rynsztunku, z butelką wody przyklejoną do pleców… gotowi do ewakuacji. Co chwila zmienialiśmy warty, a o 23 poszliśmy odpalić flarę. 4 osoby (m.in. ja), w tym jeden odpalający :-). No i ten odpalający, gdy już odpalał to mu się ręka omsknęła i przekręcił flarę nieco w bok przy wystrzale. Pech chciał, że przeleciała na drugą stronę Warty i trafiła komuś centralnie na werandę :-). Światło było tak silne, że wyglądało jakby zaczęło się palić (ta flara podczas spalania ma 3000 stopni Celsjusza podobno), wyobrażam sobie, w jakim szoku byli mieszkańcy tego domku :-)))). Wracając do obozu, spodziewaliśmy się, że chwilę po wystrzale zostaniemy zaatakowani, więc czym prędzej wynieśliśmy się z miejsca wystrzału. Wróciliśmy do obozu okrężną drogą dla bezpieczeństwa.

Jeszcze z godzinkę czuwaliśmy, czy nikt nas nie najdzie i potem, jak mogliśmy, tak się ułożyliśmy do snu... na gołej ziemi, z tą butelką wody na plecach :-). Liście pode mną praktycznie niczego nie zmieniały. Każdy pchał się jak najbliżej ogniska… dopóki ktoś nie dorzucił znowu "do pieca". Wtedy ogień aż parzył, więc przemieszczaliśmy się raz bliżej, raz dalej od ognia. W ogóle spanie szło nam średnio. Co chwila ktoś wstawał, żeby dorzucić do ognia, łamał patyki… z daleka słychać było szczekanie i wycie psów... z pomiędzy liści widać było gwiazdy...

Dzień 4 (osoby wrażliwe lepiej niech ten dzień ominą :-))

Przyszło jedzonko :-). Znaczy złapało się w nasze wnyki. Oczywiście nie dzikie, tylko kupione przez organizatorów, ale to w sumie nie miało większego znaczenia, ponieważ chodziło głównie o naukę oprawiania zwierząt. Były to 2 króliki i kura. Pewnie nie wszystkim spodoba się, co z nimi zrobiliśmy, ale co tu dużo mówić. Taki jest łańcuch pokarmowy, większy zjada mniejszego. Poza tym w prawdziwej survivalowej rzeczywistości wybór jest taki, że albo zwierzę zjemy, albo będziemy głodować. Ewentualnie jakieś zwierzę zje nas :-).

Najpierw kolega zabił jednego królika uderzeniem pałki w głowę. Następnie skalpelem zaczął rozkrajać skórę, a potem wyciągać wnętrzności. Myślałem, że to będzie bardziej nieprzyjemny widok, ale nie było tak źle. Trzeba pamiętać, żeby robić to z dala od obozu i najlepiej to zakopać, żeby nie przyciągało much czy dzikich zwierząt. Zabicie kury spadło na mnie. Sposób: "gołymi rękoma" :-). Złapałem kurę za nogi i zacząłem powoli machać nią do góry nogami jak wahadłem. To ją po chwili na tyle zahipnotyzowało, że dała się spokojnie położyć na ziemi. Położyłem na szyi grubszy patyk, stanąłem na nim nogami a następnie pociągnąłem kurę za nogi do góry. Głowa została na dole :-). No dobra, jej mrugające oczy nie były najpiękniejszym widokiem, ale innego wyjścia nie było. Patroszenie kury na szczęście zrobił kto inny. Ale za to fajnym sposobem kolega obrał ją z piór. Po prostu rozciął skórę i ściągnął ją razem z piórami :-). Tymczasem ja wziąłem skórę królika do przygotowania. Niestety zupełnie mi to nie wyszło, bo nie miałem bladego pojęcia, jak to zrobić. Była nieco ubabrana we krwi i warstwa tłuszczu na niej zupełnie nijak nie dawała się z tego ściągnąć. A może jej się nie ściąga? Sam nie wiem. Muszę gdzieś poszukać info, jak to się poprawnie robi. Jak wróciłem do obozu, to na rożnie już się obracał nasz króliczek, a kurka, zapakowana w liście (powinna być jeszcze sól, ale nikt z nas nie miał), trafiła do naszej polowej lodówki. Królik piekł się dość długo, nie miałem zegarka, ale myślę, że ponad godzinę, mięso (pewnie z braku przypraw) było nieco gumowe, ale całkiem smaczne. I o dziwo 7 facetów najadło się tym jednym królikiem, a wyglądał tak niepozornie...

Popołudnie spędziliśmy na nicnierobieniu... jak to powiedział nasz dowódca, survival jest długi i nudny :-). W sumie oprócz spaceru, kąpieli słonecznych i odganianiu się od komarów, to niewiele więcej było do robienia.

Koło godziny 19 stwierdziliśmy, że trzeba zabić drugiego królika i zjeść go razem z kurą, bo spodziewaliśmy się, że w nocy będziemy musieli stąd uciekać. To była przecież ostatnia noc, więc prawdopodobieństwo wzrosło do 99% w porównaniu do poprzednich nocy.

Zgłosiłem się na ochotnika do zabicia królika. To jedna z najważniejszych lekcji dla mnie na tym obozie. Rozpalania ognia można się nauczyć z filmów, ale poradzenie sobie ze zwierzęciem jest już nieco bardziej skomplikowane i trudne pod względem emocjonalnym. Złapałem go za nogi i mocno uderzyłem krawędzią dłoni w potylicę. Zaczął się trząść a po chwili całkowicie przestał się ruszać. Nożem przebiłem szyję, żeby krew z niego spłynęła, a potem odciąłem głowę. Zawiesiłem go na drzewie i zacząłem rozkrajać nożem skórę na brzuchu. Była jednak cholernie ciężka do przekrojenia, spróbowałem więc żyletką i też lipa. Dopiero skalpel pozwolił to zrobić szybko i łatwo. Niesamowite, że tak miękka skóra, jest tak ciężka do przecięcia. Ściągnąłem skórę z niego, a drugą częścią "operacji" zajął się kolega. Rozkroił brzuch i pozbył się wnętrzności. I tym sposobem mieliśmy kolację... choć królikowi raczej się to nie podobało :-).

Po 20, podczas codziennego kontaktu z "bazą", dostaliśmy informację, że wróg odkrył naszą lokalizacją podczas puszczania wczorajszej flary i będzie nas szukała kompania wraz z psami i że mamy natychmiast się ewakuować, schronić się w lesie, tak żeby nas nie znaleźli a nad ranem przedostać się przez rzekę na drugą stronę, gdzie byli "nasi". Dzięki temu, że ciągle byliśmy w pogotowiu, w ciągu 20 sekund zniszczyliśmy ślady bytności w tym miejscu i rozdzielając się na 3 małe grupy, uciekliśmy w stronę lasu. Przeszliśmy kilkaset metrów, znaleźliśmy gęste krzaki, pod którymi się położyliśmy, przykryliśmy się tak, żeby żadne świecące rzeczy nie były widoczne i leżeliśmy. Ziemia była chłodna, wilgotna, komary cięły niemiłosiernie. Robiło się coraz ciemniej. Z daleka dało się słyszeć ujadanie psów, pękające gałęzie pod czyimiś butami, a my leżeliśmy bez ruchu. Zasnęliśmy, ale czujnym snem.

Dzień 5

Po paru godzinach zbudziło mnie szturchanie (taa... bardzo czujnie spałem :-)). "Słyszałeś kroki?" – zapytał. "Właśnie przeszło koło nas 2 facetów". Ustaliliśmy, że jak się oddalą to spróbujemy przedostać się przez rzekę. Robiło się już widno. Wydostaliśmy się z lasu i cicho, ostrożnie zaczęliśmy zbliżać się do rzeki. "Cholera" – pomyślałem. "Karabin zostawiłem w lesie". Zakopał się gdzieś w liściach, zupełnie o nim zapomniałem. Wróciliśmy z powrotem, ale w lesie nadal było tak ciemno, że nic nie znaleźliśmy. Trudno, będę musiał wrócić po niego rano. Udaliśmy się z powrotem nad rzekę. Przez kilkadziesiąt metrów przed nią szliśmy przez podmokłe łąki. Mokre od rosy, wysokie do pasa... klimat jak w Laosie. Myślałem, że przed rzeką zdejmiemy z siebie ubranie, żeby nie zamokło, ale dookoła było tyle pokrzyw, że nie był to dobry pomysł. Prąd był silny, woda nawet nie była zbyt zimna, ale gdy w ciągu sekundy wpadłem po pachy do tej rwącej rzeki, to aż mnie ciarki przeszły. I znowu wszystko mokre :-). Trzymaliśmy się za ręce, żeby nas prąd nie porwał. Znowu podmokłe łąki, ale to już nie miało znaczenia, bardziej przecież nie zmokniemy. Dotarliśmy do lasu. To nasze miejsce spotkania. To, co się działo od tego momentu, było dla mnie niesamowite. Dopiero teraz tak naprawdę mogliśmy wykazać się tym, czego się nauczyliśmy. W ciągu kilku minut był gotowy chrust, rozpałka i śniadanie (zgarnęliśmy ostatnią puszkę z obozu :-)). Wziąłem korę brzozy (podobno zawsze jest sucha), rozpaliła się natychmiast, a chwilę potem płonęło już spore ognisko, a my się suszyliśmy i wcinaliśmy gołąbki z puszki :-). A potem jeszcze się okazało, że w walizce z radiem była kawa, więc w ogóle byliśmy happy :-). Miałem ogromną satysfakcję z tego, że dotarliśmy jako pierwsi i wszystko nam się fajnie udało zrobić. Po paru godzinach doszła druga grupa, a potem trzecia. Mnie jeszcze czekał niemiły obowiązek wrócenia po "kałacha", więc kolejny raz byłem mokry :-). Dobrze, że materiał munduru był szybkoschnący (tzw. rip-stop). 2 osoby z grupy pojechały chwilę później do domu, mieli tylko jeden pociąg, więc zostało nas 5.

O 9.30 poszliśmy na punkt spotkania z dowódcą. Przyjechał o 10. "Wreszcie koniec" – pomyślałem. Wierzyłem w to, że zabierze nas stąd jakieś auto i koniec. Jak bardzo się myliłem okazało się chwilę później. Dowódca do nas podszedł, wskazał na mnie i powiedział "Kładź się na ziemię". "Co?". "Na ziemię!". No cóż, skoro dowódca każe...". "Ten człowiek właśnie złamał nogę w piszczelu, macie zrobić natychmiast opatrunek, nosze i przenieść go 1,5 km dalej, tam będzie czekał na niego helikopter". Uśmiechnąłem się w duchu do siebie, że nic nie będę musiał robić. Jednak podczas transportu już nie było mi tak do śmiechu. Nie dość, że prowizoryczne kije z wystającymi konarami wbijały mi się w nogi, położyli na mnie 7 karabinów, po 3 kg każdy, do tego wielki, prawie pusty kanister na wodę i ogromną walizę, w której było radio. No i już wiedziałem, dlaczego dowódca wybrał mnie, a nie któregoś z chudych kolegów. Ważyłem chyba najwięcej z nich wszystkich, a razem z dodatkowym sprzętem myślę, że chłopaki nieśli ponad 100 kg. Pierwsze kilkadziesiąt metrów było ze śmiechem i częstymi przerwami. Jednak informacja "helikopter odleci za 30 minut" mocno przyśpieszyła tempo. Z minuty na minutę widziałem jak robię się dla nich coraz cięższy. Do tego zostało nam już tylko 1,5 litra wody na 5 osób. Zrezygnowałem ze swojej porcji, bo głupio by mi nawet było. W ogóle było mi głupio, że to nie ja – w miarę silny facet - nie mogłem nieść "rannego", tylko mnie nieśli i to takie chuderlaki. Dotarliśmy na miejsce na styk. "Niestety helikopter nie mógł przylecieć, trzeba przenieść rannego 2 km dalej, tam czeka samochód" – usłyszeliśmy. Widziałem, że chłopaki mieli już nietęgą minę, chciałem nawet się z którymś zamienić, ale dowódca się nie zgodził. Ruszyliśmy, mobilizowałem ich jak mogłem, przerwy robili co 100 metrów, ale bardzo krótkie, bo ilość komarów nie pozwalała stać spokojnie w miejscu nawet przez kilka sekund. Koledzy powoli zaczynali robić się zieloni z wyczerpania, serio nie wyglądali dobrze. 100 kg przez prawie 4 km, to nie byle co, ale dali radę. Oczywiście żadnego auta tam nie było, ale już więcej nieść mnie nie musieli :-). Wziąłem najcięższą skrzynię, żeby chłopaki odpoczęli i przeszliśmy jeszcze 2 km, aż w końcu dotarliśmy do szkoły. Wreszcie prysznic :-)))). Oddali nam plecaki :-). Dostaliśmy dyplomy i tym sposobem szkolenie dobiegło końca i spełniło się jedno z moich najbardziej oczekiwanych marzeń. Było super, bardzo się cieszę, że mogłem to przeżyć.


 

środa, 22 lipca 2009

Pomysł

Do punktu "zero" zostało jeszcze trochę czasu, przygotowałem sobie zadania, które muszę wykonać, żeby się dobrze do podróży przygotować. Jednak ciągle miałem w głowie myśl, że o czymś zapomniałem. Poza tym przecież tak naprawdę do tego nie da się przygotować w 100%, bo nikt nie ma pojęcia co go jutro spotka, nie da się wszystkiego przewidzieć. Dlatego pomyślałem że najlepszą opcją będzie podróż próbna, taka na 2 tygodnie. W sumie w tym roku i tak nie mam żadnego pomysłu na wakacje :-). Mógłbym np. wyruszyć do Wiednia, stamtąd przez Budapeszt do Lwowa i do domu :-). Łącznie około 2000 km, więc całkiem sporo, duża różnorodność tych krajów jeśli chodzi np. o języki, kulturę, teren. Myślę, że to będzie dobry pomysł to sprawdzenia wiedzy w praktyce, do sprawdzenia czego mi brakuje, czego mi potrzeba, nad czym musze jeszcze popracować. Próba na żywo jest chyba najlepszą opcją, żeby to wszystko sprawdzić. Będę musiał o tym pomyśleć, gdy wrócę z obozu. Jeśli w ogóle stamtąd wrócę :-))).

Przygotowanie do obozu przetrwania


Nooo, wreszcie się doczekałem :-) To drugi i jeden z najważniejszych kroków w moich przygotowaniach. Za 3 dni jadę na szkołę przetrwania. Najlepszy kurs jaki znalazłem - najlepszy w sensie jakość do ceny, jest prowadzony przez Jednostkę Strzelecką 2028 z Częstochowy. Kurs trwa przez 5 dni i kosztuje niecałe 200 zł.
Program kursu jest znakomicie wybrany. W porównaniu do innych szkółek, nie zawiera zbędnych elementów w stylu jazda quadami czy paintball. Dzięki temu oszczędza się sporo czasu i energii. Jednak gdyby ktoś chciał coś bardziej rozbudowanego, to proponuję zajrzeć tu: Szkoła Przetrwania AS.
Program wygląda tak:
  • definicje i zasady sztuki przetrwania
  • odpowiedni dobór sprzętu
  • zbieranie wody, oczyszczanie i przygotowanie do spożycia
  • rozpalanie ogniska bez zapałek
  • budowa schronienia
  • higiena w terenie/pierwsza pomoc
  • zdobywanie pożywienia i jego przygotowanie/oprawa i przyrządzania zwierzyny
  • zajęcia na basenie -przetrwanie na wodzie
  • obrona przed psem
  • pokonywanie rzek, bagien i grzęzawisk (miedzy innymi budowa tratwy)
  • sygnalizacja - nauka o środkach sygnalizacyjnych oraz ich praktyczne użycie w terenie
Wg mnie idealnie :-), o to właśnie mi chodziło.
Jeśli chodzi o przygotowanie do tego obozu przetrwania to opracowałem taką listę:
  • mata, śpiwór
  • mundur, kurtka, czapka, na noc na pewno bielizna termo-aktywna
  • nóż składany, menażka, manierka, sztućce
  • latarka
  • notes, ołówek
  • saperka
  • lornetka
  • kompas, mapa
  • alfabet Morse'a
  • gwizdek
  • zegarek (oczywiście chodzi o wskazówkowy, pomocny przy wyznaczaniu północy)
  • "puszka" survivalowa (po prostu metalowe pudełko po cukierkach na drobiazgi):
    • lusterko (do dawania sygnałów świetlnych – przy metalowym pudełku może do tego posłużyć jedna z powierzchni)
    • agrafki
    • haczyki na ryby, żyłki
    • mały kompas, lupka
    • prezerwatywy (do przenoszenia wody, żeby nie było głupich skojarzeń :-))
    • krzesiwo
    • dratwa, miedziany drucik (na sidła)
    • zapałki, draska (główki umoczone w wosku, żeby nie zamokły)
    • świeca (podobno łojową można nawet zjeść w sytuacji nadzwyczajnej :-))
    • giętki brzeszczot
    • igły, nitki
    • tabletki do odkażania wody
    • apteczka:
      • 2 skalpele
      • leki przeciwbólowe
      • leki przeciwbiegunkowe
      • nadmanganian potasu
      • plastry (najlepiej wodoodporne)
      • bandaż lub chusta arafatka
    • upychamy wszystko watą/wacikami, żeby nie grzechotało (jednocześnie będzie dobre na rozpałkę)

Jak widzicie, tego wcale nie jest mało :-), no ale biorąc pod uwagę możliwość zaistnienia krytycznej sytuacji, w której znajdę się sam i będę mógł liczyć tylko na to, co mam i co umiem, to jest bardzo ważne, by się dobrze przygotować. Może jeszcze komuś się przyda ta lista.

Ech nie mogę się już doczekać, było opóźnienie z ogłoszeniem tego obozu chyba ponad miesiąc, więc naczekałem się długo. Z resztą przymierzałem się do tego już od marca. Strasznie się cieszę, strasznie :-).

czwartek, 25 czerwca 2009

Przemyślenia odnośnie odbytego rejsu


Powiem szczerze, że mam mieszane uczucia. Spodziewałem się po tym rejsie czegoś zupełnie innego. Myślałem, że stanę na dziobie, nabiorę w płuca morskiego powietrza i poczuję to "coś", magię chwili, czar miejsca. Owszem widoki były niezwykłe, niektóre zapierały dech w piersi, ale nic nadzwyczajnego nie poczułem niestety. Być może źle się nastawiłem, może zbyt wiele oczekiwałem, sam nie wiem. Wiem za to, że to nie były wakacje, tylko kawał ciężkiej roboty do zrobienia, w dodatku w miejscu, gdzie zrobienie czegokolwiek było znacznie utrudnione. Do tego wszystkiego, pierwsze dni czułem się, jakbym miał żołądek wywrócony na lewą stronę, a jak jeszcze nas trafił sztorm, to widziałem, jak ciężko było zapanować nad łodzią kilku osobom, a co dopiero, gdybym był sam. Na morzu żeglowanie to jest w zasadzie sport ekstremalny – próba ujarzmienia dwóch żywiołów. Każdy rejs może być już tym ostatnim...
To, co zaobserwowałem pozytywnego – nie było praktycznie momentu, w którym bym się bał. Na łodzi czułem się bezpiecznie. Może nawet bezpieczniej niż na małych żaglówkach śródlądowych. Z resztą to są dwie różne rzeczy. Pływanie po wodach śródlądowych jest jak jazda rowerem, a na morzu, jak jazda ciężarówką i to z przyczepą. Trzeba się nauczyć bardzo, bardzo dużo. Od nawigacji, przez meteorologię, locję, no i o statku trzeba wiedzieć wszystko, znać "każdą śrubkę". Co prawda tego można się nauczyć i zamierzam to zrobić, ale wiedza nie zastąpi doświadczenia, a to jest na morzu bardzo ważne. W sumie mój pierwszy rejs był pod tym względem bardzo bogaty, szczególnie, jeśli chodzi o sztorm :-). Ten rejs co prawda trochę podciął mi skrzydła i straciłem nieco pewność, co do tego, czy chcę tą podróż odbyć wodą (abstrahując od tego czy będę miał taką fizyczną możliwość).
Cóż, nie mam bladego pojęcia czy będę miał łódź, którą będę mógł popłynąć w swoją podróż czy nie. Jednak nie zamierzam rezygnować z dalszej nauki żeglowania. Wiecie dlaczego? Bo to mi się może przydać tak czy siak. Jeśli zdecyduję się na podróż lądem, to w pewnym momencie dojdę do brzegu, z którego na kolejny brzeg będę mógł się dostać tylko łodzią (samolot wykluczam). Jeśli będzie tak, że uzyskam odpowiednie umiejętności i wymagane certyfikaty, będę mógł chociażby zatrudnić się na jakimś jachcie czy statku w zamian za podwiezienie. Oznacza to, że bez względu na to, czy moja podróż będzie lądem czy wodą, sposób przygotowania do wyprawy nie zmieni się ani trochę. Zamierzam dalej realizować każdy punkt mojego przygotowania. Czas pokaże, co mi się w podróży przyda, a co nie. Jednak wychodzę z założenia, że lepiej umieć jak najwięcej niż za mało.

środa, 17 czerwca 2009

Mój pierwszy rejs

Dzień 1

Pociąg opóźnił się o 2 godziny i do tego wlókł się niemiłosiernie długo. Po przyjeździe zaczęliśmy klarować jacht i pojechaliśmy po zakupy. 1000 zł poszło na start na jedzenie dla całej załogi. Zjedliśmy obiad w pobliskiej restauracji. Chyba wszyscy chcieli wyruszyć jak najszybciej i myśleli, że tak będzie – pogoda ładna, więc na co czekać. Jednak ku naszemu zdziwieniu kapitan zadecydował inaczej, że ruszamy z samego rana, bo trzeba jeszcze porozkładać swoje rzeczy osobiste i ogólnie ogarnąć pokład. No trudno. Po sprzątaniu szybka kolacja i spać. Jednak jak się okazało to wcale nie jest takie proste. Koje są tak małe, że ledwo się tam zmieściłem, a obracanie się tam to sztuka. Jednak jak już się udało tam wcisnąć, to nie minęło 5 minut i odleciałem. Nieprzespana noc, całodzienne zmęczenie i delikatne kołysanie zrobiło swoje. Jutro wielki dzień – spełnia się jedno z moich marzeń.

Dzień 2

Pobudka o 5 rano. Piękna pogoda była już historią. Silny deszcz i wiatr zmusił do założenia sztormiaków. Szybka toaleta i ruszamy. Odpaliliśmy silnik, założyliśmy cumy na biegowo i zaczęliśmy cofać. Potem skierowaliśmy się w stronę morza. Dopiero tutaj zobaczyłem, jak czytelnie jest oznaczony szlak dla statków, fajnie to wygląda. Wyszliśmy za cypelek no i się zaczęło. Momentalnie fale zrobiły się większe, a bujanie przypominało jazdę na kolejkach roller coster w wesołych miasteczkach. Fajnie… przez pierwsze 5 minut, póki było jakieś zajęcie (akurat stawialiśmy żagle). Gdy nagle stanąłem bezczynnie... spojrzałem na morze... stało się najgorsze. Zaczęło mnie kręcić w brzuchu. Poszedłem do mesy po szelki bezpieczeństwa, bo naprawdę nieźle bujało i stało się jeszcze gorzej – zapach ropy całkowicie mnie zemdlił, jak najszybciej wyszedłem na pokład. Widok, jaki zobaczyłem na rufie, rozwalił mnie całkowicie :-). Dziewczyny z głowami za burtą, 2 kolegów leżało plackiem, jak nieprzytomni (mimo że zacinał deszcz). Uff, jaka ulga, że nie jestem jedyny :-). Jednak pomyślałem, że się nie poddam tak łatwo i walczyłem jeszcze chwilę sam ze sobą. Czułem jednak, że wizyta na rufie nie ominie i mnie. No i miałem rację, bo po 10 minutach, szukałem tam wolnego miejsca dla siebie. Godzina koszmaru. Bóle brzucha, wymioty, zawroty głowy, znowu wymioty, w między czasie leżałem jak nieżywy. W ten pierwszy dzień miałem mieć wachtę w kuchni, ale nie byłem w stanie się ruszać – śniadania nie było. Muszę też przyznać, że po wymiotach robiło się znacznie lepiej, jednak nie na długo. Po kilku kolejnych razach postanowiłem przenieść się na koję – dalsze leżenie na deszczu groziło wychłodzeniem organizmu. Oddychałem ustami, żeby nie czuć ropy. Pozycja pozioma jest najbardziej optymalna przy chorobie morskiej :-). Zasnąłem razem z resztą umarlaków.

Po 6 godzinach obudziły mnie jakieś hałasy. Podobno wpływaliśmy już do portu i trzeba było wyjść na pokład, żeby pomóc. Już mnie tak nie mdliło, ale bolał brzuch i głowa. Byliśmy we Władysławowie. Zeskoczyłem na keję przymocować cumy. Uff, wreszcie stały ląd, bez kołysania. Zabrałem się razem z koleżanką za robienie obiadu (znaczy ja głównie myłem naczynia :-)). Kurczak w sosie słodko kwaśnym na ryżu wyszedł znakomicie. Szybkie zmywanie po obiedzie i czas wolny.

Trzeba przyznać, że nie tego się spodziewałem po tej przygodzie. Chciałem stanąć na dziobie i poczuć magię tej chwili, tymczasem większość czasu przespałem chory. Zobaczymy jak będzie jutro. Ze śniadania chyba zrezygnuję, tak na wszelki wypadek.

Dzień 3

7.30 pobudka. Trzeba zrobić zakupy, zatankować, dolać słodkiej wody. Najważniejszym zakupem, jak się później okazało, były miętowe cukierki, które łagodziły sensacje żołądkowe. Zjadłem ich chyba z pół kilo przez tydzień :-). Dzisiaj moja wachta jest na zmywaku. Warunki spartańskie, woda zimna, w dodatku trzeba ją sobie pompować nogą. W ogóle jest bardzo mało miejsca.

Ruszamy o 11. Dzisiaj morze jest znacznie spokojniejsze, nie pada, no i płyniemy fordewindem – fale nas pchają, zamiast rozbijać się o dziób. Dzięki temu kołysanie jest delikatniejsze. Po kilkunastu milach kolor morza zmienił się z brudnozielonego na granatowy. Pogoda też co chwila się zmienia. Padał deszcz, świeciło słońce, a teraz słychać odgłosy burzy, mimo że nie widać nad nami żadnych chmur. Morze jednak ciągle jest spokojne. I oby jak najdłużej, bo szkoda byłoby obiadu. A wierzcie mi, że trzeba się trochę nagimnastykować, żeby go zjeść przy takim falowaniu.

Po obiadku znowu położyłem się spać. Obudziła mnie burza. Nie wiem skąd się wzięła, bo godzinę temu niebo było czyste. Trochę jeszcze poleżałem, zjedliśmy kolację i znowu spać.

Dzień 4

Obudziło mnie piękne słońce, które padało na mnie przez mały lufcik w suficie naszej mesy. Chwilę później usłyszałem dźwięk uruchamianego silnika. To oznaczało, że nie ma wiatru. Szybka toaleta. Naprawdę szybka – w sumie na statku sprowadza się to do mycia zębów, użycia dezodorantu i zmiany skarpetek. To i tak dużo w tych warunkach. Trzeba się do tego przyzwyczaić, że jest się trochę... zaniedbanym :-). Mężczyźni są coraz bardziej zarośnięci na twarzy, a kobiety… pod pachami :-). Śmiesznie to wygląda.

Zjedliśmy śniadanko. Dzisiaj mam wolny dzień, wiec wyległem na pokład na słoneczko, poczytałem gazetę. Niektórzy się opalali, inni grali w karty. Dzisiaj morze jest bardzo spokojne, lekko nas kołysze. Do celu pozostało nam około 60 mil. Jesteśmy w połowie drogi. Może nocna wachta zaplanowana dla mnie na jutro, zastanie mnie w porcie i tym samym mnie ominie :-). Po drodze minęliśmy inną żaglówkę a tak to pusto. Dookoła morze. Chmurki, które były bardzo daleko, wyglądały jak ląd – jednak lądu nie było widać. Wszędzie tylko woda, ogromne ilości. Myślałem, że ten ogrom wody wzbudzi we mnie strach, ale nie – na jachcie czuję się bezpiecznie. To oczywiście nie oznacza, że nie czuję pokory wobec morza.

Z daleka słychać grzmoty burzy, choć niebo jest czyste. Trzeba się pilnować, pogoda na morzu zmienia się bardzo szybko.

Aaa, jeszcze jedno chcę powiedzieć – o komendach. W porównaniu do śródlądzia, gdzie na kursie uczyli nas używać ich ciągle, na morzu prawie nie występują. Może to tylko taki styl naszego kapitana, ale jak na razie słyszałem może 2-3 komendy, reszta to po prostu rozmowa. Kapitan jest spokojnym człowiekiem, bardzo opanowanym.

W sumie jeszcze jedna rzecz mnie dziwi – nigdzie nie ma żadnych ptaków, szczególnie mam na myśli mewy. Nie widziałam jeszcze ani jednej.

Parę godzin później…

Zmieniły się warunki. Są coraz większe fale i silniejszy wiatr. Znowu kołysanie i znowu żołądek daje o sobie znać. Na szczęście nie tak mocno jak w pierwszy dzień. Zjadłem obiad i wskoczyłem do swojej koi. Strasznie buja. Po 2 godzinach postanowiłem wyjść na pokład. Fale mają około 3 metrów wysokości, wiatr 6 B; ależ nami rzucało, przerażający ogrom wody. Chciałem w sumie zobaczyć tylko, jakie są warunki, bo od północy miałem mieć wachtę. No i dali mi posterować :-). To mój pierwszy raz w życiu! Rewelacja, choć to wcale nie jest takie proste. Każda fala zbija statek z kursu, który sternik chce utrzymać i co chwilę trzeba kontrować odbicia dziobu. Do celu pozostało 25 mil, więc wygląda na to, że mnie nocka (tzw. psiak) ominie, bo płyniemy 6-7 węzłów (1 węzeł = 1 mila morska [1852 metry] na godzinę). Powiem Wam, że trzeba się nieźle nagimnastykować przy sterze w taką pogodę. Zrobiłem kilka mil i znowu poszedłem spać.

Bujanie jest nie do zniesienia. Coraz gorzej się czuję, dobrze, że już niedaleko do lądu. Kolację sobie odpuściłem, położyłem się z powrotem do koi. Po kilkunastu minutach kapitan wezwał wszystkich na pokład, bo zbliżaliśmy się do portu. Zostały 2 mile, jakoś wytrzymam. Z daleka witała nas duńska wysepka Christianso. Już prawie 22.00 godzina. Wyspa z jednej strony wygląda bardzo surowo, jest skalista, kiepsko oznaczona, z wody wystają skały zupełnie bez żadnych oznaczeń. Podobno jakieś wraki już tam leżą. Kawałek opłynęliśmy dookoła i ukazał się śliczny widok dwóch małych wysepek połączonych małym mostem. Zacumowaliśmy. Wreszcie stały ląd (który się nie buja :-)). Szybko obeszliśmy kawałek wysepki, wypiliśmy piwko i spać.

Dzień 5

Kolejny dzień na łodzi. Zupełnie nie wiadomo, jak tu czas mija, jest problem z określeniem, jaki dzisiaj dzień tygodnia. Ogólnie beztroska.

Wstaliśmy o 8 rano na śniadanie. Potem mieliśmy czas na zwiedzanie. Wszyscy strasznie długo się gramolili, więc wyszedłem sam. Wyspa jest bardzo czarująca i ma bogatą historię. Aktualnie mieszka tu zaledwie około 100 osób. Kiedyś była to fortyfikacja obronna, potem więzienie. Dookoła wyspy są poukładane z luźnych kamieni solidne mury obronne, a na niech ustawione zabytkowe armaty (1824 r.). Najstarszy domek, jaki znalazłem był z 1738 roku. Poszedłem kawałek dalej od zabudowań, ale to nie był dobry pomysł, bo trafiłem chyba na miejsca lęgowe mew. Zaczęły przeraźliwie skrzeczeć, a po chwili około 50 z nich latało tuż nad moją głową i co kilka sekund któraś nurkowała niżej i przelatywała mi pół metra nad głową. Wydaje mi się, że to były mewy srebrzyste, które mają rozpiętość skrzydeł nawet do 150 cm, więc nie było mi wtedy do śmiechu. Ewakuowałem się biegiem z powrotem :-). Na kolejną przechadzkę wybrałem się już z całą grupą. Obeszliśmy te 2 wysepki w niecałą godzinę. Bardzo romantyczne miejsce, a jednocześnie takie surowe – wszędzie głazy, kamienie, skały.

O 10.30 ruszyliśmy na Borholm. Morze jak na razie jest spokojne i jest słonecznie. Godzina na opalanie, no i wreszcie nadeszła moja wachta. Jak wziąłem ster w ręce, to najpierw wiatr spadł do zera, fale obróciły nas dookoła (brak sterowności przy zerowej prędkości), a potem jak dmuchnęło, to się rozpędziliśmy do 7 węzłów (na trzech żaglach). Sterowałem godzinkę i było niesamowicie, zwłaszcza przy dużej prędkości. Deszczowe chmury minęły za rufą, lekko skrapiając pokład. Do wyspy zostały jakieś 4 mile, ale musimy ją okrążyć, więc jeszcze nam się zejdzie. Podano obiad. Coraz bardziej buja, więc zjadłem tylko pół porcji i szybko wskoczyłem do swojego "sarkofagu".

Uwaga techniczna. Zdefiniowałem sobie różnicę między pływaniem na śródlądziu a po morzu. Na jeziorach wiadomo jakim kursem na wiatr będzie się płynąć. Po prostu robi się zwrot i płynie się tak jak się da, do następnego zwrotu, który w formie turystycznej nie prowadzi do żadnego konkretnego celu – po prostu się pływa. Na morzu podejście jest inne. Płynie się do konkretnego celu, więc najpierw wyznacza się kurs do miejsca docelowego, a dopiero potem ustawia się żagle w zależności od tego jak wiatr wieje. Aaa, i prawie wszystkie manewry wykonuje się na silniku (oprócz ruf i sztagów), przykładowo zmiana żagli.

Drogę mieliśmy pod wiatr, więc musieliśmy się halsować. Nie wiem jak to się stało, ale przebycie 20 mil zajęło nam prawie 7 godzin. Zawitaliśmy do miasteczka Nexo na wyspie Borholm. Trzeba przyznać, że mają swój klimat te duńskie miasteczka. Ludzie są pogodni. Chyba nie wiedzą, co to jest polska rzeczywistość, bo rowery stoją zupełnie niezabezpieczone, tak samo towar przed marketami. U nas by to wszystko znikło pewnie w kilka minut. Ogólnie jest czysto, a te wąskie uliczki dodają niepowtarzalnego uroku. Niestety jest też minus. Wszystko w tym małym "raju" jest cholernie drogie (z punktu widzenia polaków).

Miałem chwilę, żeby napawać się portową atmosferą. Porty to unikatowe miejsca. Albo raczej unikatowe są wrażenia w tych miejscach, przynajmniej dla tzw. mieszczuchów. Czuć morze, czuć ryby z przetwórni, słychać skrzekot mew, słychać niecichnący nigdy dźwięk fałów uderzających o maszty. Do tego dzisiaj wieczór jest taki romantycznie słoneczny. Niesamowita atmosfera, bardzo to lubię.

A zapomniałem o czymś jeszcze. Na Christianso spotkaliśmy polską jednostkę (to była chyba rodzinna wyprawa), a w Nexo również przywitali nas Polacy. Odebrali nam cumy. Tylko byli już nieźle nagrzani i średnio im szło wiązanie tych cum :-).

Ogólnie cała ta podróż to fajna przygoda. W miarę upływu czasu przyzwyczajałem się do bujania i ciasnego klimatu mesy. Ciekawe jak to jest, gdy pływa się samemu. Pewnie łódź jest trochę inna, bo po co byłoby samotnikowi 10 łóżek.

Jutro płyniemy do Świnoujścia.

Dzień 6

Standardowo około 8 rano śniadanko, potem trochę wolnego czasu na zwiedzanie. Mieliśmy ruszyć o 12, ale pojawiło się ostrzeżenie przed sztormem, więc wystartowaliśmy o 10.30, żeby przed nim zdążyć. Wiatr słaby jak na razie, więc wspomagaliśmy się silnikiem. Z mojej porannej wachty pozostało 1,5 godziny (wachty ustalono czterogodzinne; np. 8-12), co zleciało nam szybciutko. Ale krótko opowiem jeszcze, co widziałem w trakcie trwania wachty. To było niesamowite pod względem kolorystycznym. Początek drogi podczas wachty był całkiem zwyczajny, ale powoli coraz bardziej zbliżaliśmy się do deszczowych chmur. I powiem szczerze, że to był jeden z najpiękniejszych widoków, jaki miałem okazję w życiu oglądać. Na otwartej przestrzeni deszczowe chmury wyglądają zupełnie inaczej, a te w ogóle były szczególne. Miały kolor chabrowy. Niesamowicie czysty chabrowy kolor, z którego widać było smugi przepięknych błękitnych opadów. Z daleka wyglądało to niesamowicie. Z daleka… :-). Pod chmurą było już jednak mniej kolorowo i trochę za mokro :-). Przepłynęliśmy jednak pod nią dosyć szybko. I kawałek za chmurą znowu zobaczyłem coś niezwykłego, jednak nie było to już takie piękne. Czysta granatowa woda znowu zmieniła się w szaro-zieloną :-(. Kiepsko to wyglądało.

Zmieniły się wachty, wiatr coraz bardziej przybierał na sile. Z mili na milę fale robiły się coraz większe. Zbliżał się wieczór, niebo czarniało, a morze grzmiało coraz głośniej. Dzielnie spędzałem ten czas w swojej koi :-). Około 22.00 niestety skończyła się przyjemna część podróży. Trafiliśmy centralnie w sztorm i to w dodatku wiało od lądu. Fale były wielkości małych domków, ciśnienie spadło o kilkanaście hPa. Od Świnoujścia dzieliło nas może z 10 mil. Jednak nie było nam dane tam dopłynąć. 9 w skali Beauforta podarło nam żagle i do tego wszystkiego padł akumulator rozruchowy silnika. Wszystko na raz. Jedyne co mogliśmy robić to dryfować… czas dłużył się potwornie. Nie dało się spać, bo kołysanie było tak silne, że groziło to wypadnięciem z koi. Starałem się odpoczywać tak, jak to było możliwe w tych warunkach.

Dzień 7

O 8.00 zostałem obudzony na swoją wachtę. Warunki nadal były bardzo ciężkie. Dryfowaliśmy od dobrych 8 godzin. Jak się okazało jesteśmy niedaleko Kołobrzegu. Około 15 mil od lądu. Tak blisko, a tak daleko… Bez żagli, bez silnika, wiatr zelżał do 8 w skali B. Trzeba było czekać aż jeszcze przycichnie, żeby założyć inne stare żagle, które by nas doprowadziły do brzegu. Wachty skróciliśmy do dwu-godzinnych, gdyż wiatr był bardzo przenikliwy i mroźny, porywał w powietrze tysiące małych kropli z fal, które rozpędzał do 18 metrów na sekundę i uderzał prosto w nas. Do tego dziewczyny zupełnie się rozłożyły i udawały martwe :-). Pewnie nie chciało im się wychodzić na zewnątrz w takich warunkach. To w sumie dobrze. Co by było gdyby były same? My jakoś dawaliśmy radę, ale to nie było nic przyjemnego. Czas się dłużył, bo prawie nie posuwaliśmy się do przodu. Z daleka na wysokiej fali dało się raz na jakiś czas dostrzec zarysy zabudowań. Minęła jedna wachta, druga, trzecia… po piątej miałem już dość. Dryfujemy ponad 12 godzin, od wczoraj nikt nic nie jadł (nie dało się nic przyrządzić i do tego żołądek też był zamknięty na klucz). Jesteśmy w okolicach Kołobrzegu. Jestem padnięty. Wiatr powoli zaczął słabnąć. Wachty znowu wróciły do rozkładu czterogodzinnego. Położyłem się spać. Kątem ucha słyszałem, że zmierzamy do Władysławowa.

Dzień 8

W nocy wiatr zelżał na tyle, by móc założyć jakiś stary kliwer. Mimo tego że żagiel był bardzo mały, wiatr był jeszcze na tyle silny, by pchać nas z prędkością ponad 7 węzłów (taką samą prędkość robiliśmy na 3 żaglach parę dni temu). Do upragnionego lądu zostało już tylko kilkanaście mil. Przegryzłem jakieś śniadanie, które z resztą sam robiłem – dzisiaj była moja wachta w kuchni. W sumie wachta w kuchni jest nawet fajna, bo oprócz przyrządzenia jedzenia, nic więcej nie trzeba robić. Wylegiwałem się w koi z niecierpliwością wyczekując lądu. Kapitanowi udało się uruchomić silnik, na którym wchodziliśmy do mariny. Wszyscy wyszli na pokład, żeby pomóc w cumowaniu. Niebo trochę się rozchmurzyło, ale nadal mocno wiało i pojawił się komunikat o następnym sztormie. Ostatnia mila dłużyła się niemiłosiernie. 0,9… 0,8… 0,7… myślałem że się rzucę żeby dopłynąć do lądu wpław :-). Było około 14, przybiliśmy do brzegu, myślałem że go ucałuję :-). Chwila odpoczynku, zjedliśmy obiad i wzięliśmy się do sprzątania. Trzeba było przygotować jacht dla następnej ekipy, rozliczyć rachunki itp. Koszt paliwa, opłat portowych i jedzenia wyniósł 250 zł na osobę.

O 19 wsiedliśmy w pociąg i udaliśmy się do Gdańska na przesiadkę do Warszawy. Tak oto skończył się mój pierwszy rejs…


piątek, 5 czerwca 2009

Przygotowania do rejsu

No i stało się, nadszedł dzień, w którym wyruszę w mój dziewiczy rejs morski. Powiem Wam, że jestem przejęty. Parę razy pływałem promem godzinkę czy dwie, ale to zupełnie nie to samo. Tym razem to ja będę jednym z członków załogi. No zobaczymy jak to jest :-). Chciałbym ten wpis zadedykować troszkę nowicjuszom, którzy tak samo jak ja szukają wskazówek jak się przygotować do rejsu. Znalazłem w Internecie kilka poradników ale są bardzo ogólne i więcej w nich gadania niż treści. Napiszę więc o tym w jaki sposób ja się przygotowałem i jakie to mniej więcej koszty.

Najwięcej kosztuje odzież. Jest to dość spory wydatek na start, ale w sumie jednorazowy (mam nadzieję :-)).

  • Kurtka żeglarska – 400 zł to minimum za porządną kurtkę. Nieprzemakalność 5000 mm i oczywiście "oddychające" membrany. Oczywiście znajdziecie również kurtki za 100 czy 200 zł, ale one nadają się co najwyżej na pływanie rekreacyjne na Mazurach. Ja kurtkę kupiłem w sklepie Decathlon, bo w profesjonalnych sklepach żeglarskich ceny zaczynały się od 1000 zł i w przypadku profesjonalnych rozwiązań dochodziły nawet do 3000 zł. Pewnie zdziwi co niektórych fakt, że te kurtki są grubości kurtek ortalionowych :-), ale to ma jedno bardzo ważne uzasadnienie – szybko schną. W sumie sam myślałem czy nie lepsze były by ubrania dla wędkarzy, ale jak zobaczyłem jakie są grube, to pomyślałem że schną pewnie ze 3 dni. Kurtki żeglarskie są zupełnie nieprzemakalne, no i świetnie chronią przed wiatrem. Tak napisali na ulotce, miejmy nadzieję, że tak jest naprawdę :-).
  • Spodnie żeglarskie – chyba najlepszą opcją są ogrodniczki. Materiał ten sam co kurtka, zbliżone właściwości. Cena 220 zł.
  • Kalosze – na początku myślałem, że lepsze byłyby buty neoprenowe z gumową podeszwą, przez które woda po prostu by przepływała. Tylko po chwili jednak zdałem sobie sprawę z tego, że woda w Bałtyku o tej porze roku ma kilka stopni i nie byłoby fajnie mieć ciągle mokre nogi.
  • Bielizna termiczna – dwuczęściowa, koszt około 150 zł, fajny materiał przypominający polar, ale znacznie lepiej oddychający.
  • Ubranie drugiej warstwy
  • Okulary
  • Czapka
  • Rękawiczki
  • Kremy do rąk, twarzy, UV, czy co tam potrzebujecie.
  • Śpiwór

Myślę, że to najważniejsze podstawy. Reszta rzeczy jak aparat, klapki, czy kąpielówki, to chyba każdy wie i weźmie zgodnie z własnymi potrzebami.

Uff, mam nadzieję, że będzie fajnie i że mi się spodoba. Chciałbym też trochę, żeby zdarzył się jakiś sztorm, ciekawe jak to jest :-).

czwartek, 21 maja 2009

Żeglowania ciąg dalszy…

Właśnie trafiła mi się świetna oferta na 7-mio dniowy rejs po Bałtyku (6-13 czerwca 2009). Rejs w bardzo przystępnej cenie – 245 zł, organizuje Politechnika Warszawska. Jestem strasznie podekscytowany. To będzie mój pierwszy prawdziwy rejs po morzu. Parę razy wcześniej pływałem promami czy małymi statkami, ale zwykle to były kilkugodzinne "przejażdżki". Ten rejs będzie trwał aż 7 dni! Pewnie po drodze zawiniemy do jakiś portów, np. w Szwecji, ale to i tak będzie kawał czasu spędzony na morzu, no i nieocenione pierwsze doświadczenia. W sumie zdobycie stażu potrzebnego na patent sternika jachtowego planowałem dopiero na wrzesień, ale z takiej okazji aż grzech nie skorzystać. Hmm, nawet się nie spodziewałem, że znowu znajdę się na wodzie aż tak szybko. Najbliższe dni na pewno będę poświęcał na uczenie się nawigacji i w ogóle podstawowych umiejętności potrzebnych na jachcie morskim. Ten, którym będę płynął, ma 14 metrów długości, więc będzie ponad 2 razy dłuższy niż te, którymi pływałem do tej pory. Myślałem tylko, że start i zakończenie rejsu będzie w tym samym miejscu, ale okazuje się, że ruszamy z Gdańska, a lądujemy w Świnoujściu. W sumie, może to i dobrze, nigdy w Świnoujściu nie byłem, więc będę miał okazję zwiedzić wyspę Wolin i przy okazji Międzyzdroje. Nooo, oby tylko wiatry były pomyślne…

sobota, 16 maja 2009

wtorek, 12 maja 2009

Trzydzieści lat minęło jak jeden dzień…

Tak… właśnie dzisiaj mija 30 lat mojego życia. I wiecie co? Zły jestem trochę na siebie. Zły jestem za to, że nie dokonałem w życiu jeszcze niczego wielkiego. Obiecałem sobie jednak, że następne lata będą pod znakiem spełniania marzeń. Swoją "podróż" powinienem rozpocząć prawie 10 lat temu. Już wtedy pojawiła się możliwość wyjechać do USA (miałem wtedy 21 lat). I nie skorzystałem z tego. To było strasznie głupie z mojej strony. Szansa minęła bezpowrotnie. Jednak nie zamierzam zmarnować kolejnej możliwości. Obiecuję sobie, że zanim kolejny rok mojego życia się skończy, ruszę w moją podróż.
Jeśli czyta tego bloga jakiś nastolatek, który chciałby swoje marzenia zrealizować, powiem Ci jedno: nie czekaj ani chwili, bo będziesz żałował. Jeśli jednak jesteś dużo, dużo starszą osobą, też chcę Ci coś powiedzieć: nigdy nie jest za późno na realizację marzeń. Ja jestem przykładem tego, że się da, że można i że warto to robić.
Osobiście życzę sobie pomyślnych wiatrów w spełnianiu marzeń i stopy wody pod kilem, gdy już wyruszę. Oby los mi sprzyjał w realizacji marzeń. Życzę sobie, by nadal mieć w sobie odrobinę z dziecka, by nie bać się marzyć, by wierzyć w spełnienie marzeń, by iść przez życie na pełnych żaglach...

niedziela, 10 maja 2009

Szkiełko – żeglarz jachtowy

Noo, nareszcie. Właśnie wykonałem największy krok w kierunku przygotowania do podróży. W dniu wczorajszym zakończyłem kurs żeglarski i zdałem egzamin na żeglarza jachtowego. Jednocześnie spełniłem swoje małe marzenie, jakim było właśnie żeglowanie. Wszystkim, którzy chcieliby tego spróbować, gorąco polecam takie spędzanie czasu. Kurs jest bardzo pouczający i wart swojej ceny. To jednak nie tylko rekreacja i sposób na spędzanie czasu. To świetna przygoda. To możliwość poznania wartościowych ludzi. No i jeszcze jedno – niezwykłe uczucie wiatru na twarzy podczas kołysania na falach. Przede mną w tym roku jeszcze dwa duże kroki– szkoła przetrwania i jak się uda, to już we wrześniu, kurs na sternika jachtowego.

I wiecie co Wam jeszcze powiem? Czuję się szczęśliwy, bardzo. Spełniam marzenia, czuję się wolny. To niezwykłe uczucie, gdy akceptuje się swoje pragnienia i dąży do ich spełnienia. Wiem, że są ludzie, którzy tylko marzą i na tym poprzestają. Może nie chcą marzeń realizować, a może po prostu nie wierzą, że one są możliwe do wykonania. Ja należę do innej kategorii ludzi - do osób, które marzą i realizują marzenia. I jestem z tego bardzo dumny, jestem dumny z siebie - bo to często wymaga naprawdę dużo pracy, przygotowań czy poświęceń. Jednak warto. Warto tak przeżyć życie, żeby niczego nie żałować i zrobić to, czego zawsze bardzo się chciało. Wszystkim marzycielom, życzę powodzenia :-). Do usłyszenia niedługo.

Ech, to był piękny dzień…

P.S. Dla tych, którzy jeszcze nie wiedzą - "Szkiełko" to moja ksywka :-)