25 – 29 lipca 2009
Dzień 1
Godzina 9, Częstochowa. Pochmurno, chwilę wcześniej padało, ale na szczęście przeszło szybko. Nie wiedziałem, czego się spodziewać, co będziemy robić i gdzie. Podali nam tylko godzinę i miejsce spotkania. Byłem podekscytowany. Stawiłem się w umówionym miejscu, przed jakąś szkołą. Razem ze mną było 10 chłopaków. Większość z nich należy do ugrupowań strzeleckich (takie związki szkolno-wychowawcze dla młodzieży) lub hobbystycznie do jakiś klubów militarnych. Przygotowani w mundurach, odpowiedni ekwipunek, szczerze mówiąc wyglądałem przy nich jak amator :-). No ale mój cel bycia tutaj jest znacznie inny niż ich. W ogóle sam kurs, jak się potem okazało, był bardziej z naciskiem na survival militarny, niż cywilny. Na wstępie dostrzegłem również drobne błędy w moim spakowanym sprzęcie, ale wynikały trochę z niewiedzy, no i części rzeczy nie udało mi się skompletować z braku czasu (np. dratwa czy drut). Również szybko zauważyłem brak pewnych elementów, na marginesie bardzo ważnych, np. pałatki/poncho, która może służyć za nakrycie chroniące przed deszczem, jak i za namiot. Jak będzie padał deszcz, to będzie ciężko.
Po chwili wstępu, okazało się, że pierwszy dzień będziemy spali na sali gimnastycznej w tej szkole, więc troszkę mi ulżyło, bo spodziewałem się ciężkich warunków od samego początku. Tymczasem pierwszy dzień to głównie wykłady, filmy instruktażowe, trochę biegania. To bieganie było straszne :-). Nie pamiętam, kiedy ostatni raz biegałem. Siłownia - to owszem jest jakiś ruch fizyczny, ale nie ma w sumie nic wspólnego z wysiłkiem wytrzymałościowym. Po bieganiu byłem padnięty. Niby tylko 3 km, ale bez przygotowania to masakra.
Dzień 2
Godzina 7. Bieganie. Znowu :-). Jeszcze mnie nogi bolą po wczorajszym, a tu znowu. Dali nam godzinkę na odpoczynek i śniadanie. Następnie koło 8 kazali nam się przygotować do godzinnego marszu i kazali zabrać pierwszą linię przetrwania (puszka survivalowa i wszystko, co się zmieści do kieszeni) oraz jakieś jedzenie. Godzinny marsz był pod górkę, do tego padał deszcz i wiał dość mocny wiatr. Marsz był dość szybki, w dodatku po porannych biegach, więc nie był to przyjemny spacerek :-). Doszliśmy po godzinie, więc to było jakieś 6 km pewnie. Po około 30 minutach przyjechał instruktor. Większą część dnia spędziliśmy na uczeniu się budowania szałasu, praktycznej sztuce rozpalania ognia, zrobiliśmy wielki łuk, procę i co najważniejsze, była też nauka budowy wnyków (sideł). Około godziny 17 ruszyliśmy z powrotem. Nie czułem nóg. Robiły co prawda krok za krokiem do przodu, ale to chyba było z rozbiegu, bo ja nie miałem siły nimi ruszać. Dotarliśmy do szkoły o 18.10. Czemu podaję minuty? Bo rozwój sytuacji od tego momentu bardzo przyśpieszył. Kilkanaście minut leżeliśmy na materacach, żeby dojść do siebie, nikt nawet nie miał siły ruszyć się pod prysznic, a o 18.30 przyszedł dowódca i kazał się spakować w 10 minut. Pierwsza linia przy sobie, drugą linię dostaniemy później (broń, kamizelki) oraz trzecia linia (plecak). Myślałem, że już ruszamy, ale nie. O 18.40 rozpoczął się wykład o flarach i krótkofalówkach. Jednak ciągle kazali nam utrzymywać gotowość bojową.
Godzina 22. Powiedzieli, że nasz kraj został zaatakowany i nasza grupa zostanie wysłana na zwiad. "Plecaki zostawcie tutaj, przywieziemy je wam samochodami, wy się pakujecie w pontony i macie spłynąć Wartą w dół na spotkanie z łącznikiem" – powiedzieli. Kazali nam się kontaktować z bazą za pomocą radia codziennie o 20:16. Dali nam AK-47 (oczywiście nie prawdziwe, ale jednak dźwiganie 3 k więcej robi swoje), światła chemiczne, wsadzili nas na pontony i ruszyliśmy Wartą (na szczęście z prądem). Płynęliśmy powoli, około 0,5-1 węzła, prawie w całkowitej ciemności i ciszy. Cudownie wyglądało niebo, tyle gwiazd... można było bez problemu określić kierunek północy... tylko po kilkunastu minutach zaczęliśmy nabierać wody :-), cholera jeszcze tego brakowało, wiedziałem, że nam nie ułatwią nic a nic. Jak już woda była ponad kostki, to zatrzymaliśmy się, żeby ją wylać. Chwila odpoczynku i dalej. Mijały już jakieś 2-3 godziny od startu, powoli zbliżaliśmy się do celu... jeszcze tylko mały wodospad do pokonania :-). Miał jakiś 1 metr spadu, może to nie dużo, ale wystarczyło, żeby dodatkowo zmoczyło nas do pasa. Pozostał już tylko kilometr. Pod jakimś wiaduktem wysiedliśmy, kolejny raz mocząc sobie buty. Czekał tam na nas "francuski łącznik". Sęk w tym, że koleś naprawdę nawijał do nas po francusku i nikt go nie rozumiał :-). Po chwili jednak dogadaliśmy się z nim po angielsku. Obstawiliśmy teren i po cichutku zaczęliśmy przenosić prowiant, który dostaliśmy oraz sprzęt w inne miejsce. Uczucie niezwykłe... szliśmy powolutku przez pole, do połowy mokrzy, dookoła zarośla po pas, trawa wilgotna od rosy, klimat po prostu jak w filmach o Wietnamie :-). Idziemy, idziemy, nagle bach, oślepiające światło, ktoś puścił flarę i zaczął się ostrzał. Francuz nas wystawił. To było miejsce spotkania, na które miały być dostarczone nasze plecaki! Oczywiście w takiej sytuacji, gdy miejsce jest spalone, to i plecaków nikt nie przywiezie. Najszybciej jak się dało, zaczęliśmy biec z tymi bagażami, z wodą, z puszkami, wielkie walizy ze sprzętem, w tych mokrych butach, mięśnie nóg bolały jeszcze po porannym bieganiu... Po kilometrze zaczailiśmy się w lesie i część grupy poszła szukać miejsca na obóz. Jest mniej więcej 2 w nocy. Zaszyliśmy się w gęstwinie ciemnego lasu, co chwila zmienialiśmy wartę, wykopaliśmy mały dołek na ognisko, żeby nie było widoczne, ktoś rozpalił ogień. Wreszcie było troszkę cieplej. Przemarznięci, przemoczeni, zmęczeni, ułożyliśmy się na gołej, zimnej ziemi, przytuleni do siebie plecami i próbowaliśmy zasnąć.
Dzień 3
Godzina 4 rano. Tak, 4 rano. Spaliśmy, a w zasadzie leżeliśmy, tylko 2 godziny. Ziemia była tak twarda i tak cholernie zimna, że nie dało się oka zmrużyć. Zaczynało już świtać, więc mogliśmy spokojnie rozpalić większe ognisko wiedząc, że "wróg" go nie zobaczy. Ze 2 godziny jeszcze się dosuszaliśmy i ogrzewaliśmy. Potem rozejrzeliśmy się po okolicy, żeby wybrać najlepsze miejsce na obóz. I w sumie to miejsce, w którym wylądowaliśmy pierwotnie, okazało się być tym najlepszym. Było bardzo gęsto zalesione, dobrze zasłaniało przez deszczem i wiatrem. Zaczęliśmy ścinać grubsze gałęzie, które posłużyły za główną podporę poprzeczną, na nią kładliśmy nieco węższe gałęzie i przeplataliśmy na przemian jeszcze cieńszymi witkami. W tak uzyskaną kratkę przeplataliśmy gałęzie z liśćmi. Nawiasem mówiąc lepsze są iglaste – dłużej się trzymają i nie usychają od dymu ogniska. Tam jednak były tylko liście, więc nie było innego wyjścia. Z resztą to było w końcu tylko na 2-3 dni. Na budowę szałasu zeszło się nam parę godzin. W między czasie opróżniliśmy jedną z puszek. Wypadały nam tylko 2 dziennie na 7 facetów, więc dość skromnie. Musieliśmy oszczędzać, bo nie wiadomo, kiedy będzie coś innego do jedzenia. Trochę czasu również poświęciliśmy na szukanie wody, zrobienie lodówki (czyli po prostu wykopanie rękoma dołu – dłoni potem przez 2 dni nie mogłem domyć :-)), latryny, założenie pułapek. Resztę dnia dochodziliśmy do siebie. Trochę leniuchowania, opalania, spacerowania po lesie...
Wieczorkiem poszła kolejna puszka. Dodam, że jedliśmy ją łyżką, którą sobie wystrugaliśmy z patyka :-). Jedna puszka, jedna łyżka, 7 facetów :-). O dziwo wcale nie byliśmy zbyt głodni, może dlatego, że nie spaliliśmy w ten dzień za dużo kalorii. Życie nam uratowało jeszcze kilka sztuk ziemniaczków, które ktoś "znalazł" w czyimś ogródku koło lasu :-).
O 20:16 skontaktowaliśmy się z bazą. Kazali nam o godzinie 23 wystrzelić flarę "żeby mogli nas zlokalizować i ewakuować". Dodatkowo kazali trzymać gotowość bojową, "bo wróg również próbuje nas znaleźć". No i cholera znowu trzeba było siedzieć w tych kamizelkach, w pełnym rynsztunku, z butelką wody przyklejoną do pleców… gotowi do ewakuacji. Co chwila zmienialiśmy warty, a o 23 poszliśmy odpalić flarę. 4 osoby (m.in. ja), w tym jeden odpalający :-). No i ten odpalający, gdy już odpalał to mu się ręka omsknęła i przekręcił flarę nieco w bok przy wystrzale. Pech chciał, że przeleciała na drugą stronę Warty i trafiła komuś centralnie na werandę :-). Światło było tak silne, że wyglądało jakby zaczęło się palić (ta flara podczas spalania ma 3000 stopni Celsjusza podobno), wyobrażam sobie, w jakim szoku byli mieszkańcy tego domku :-)))). Wracając do obozu, spodziewaliśmy się, że chwilę po wystrzale zostaniemy zaatakowani, więc czym prędzej wynieśliśmy się z miejsca wystrzału. Wróciliśmy do obozu okrężną drogą dla bezpieczeństwa.
Jeszcze z godzinkę czuwaliśmy, czy nikt nas nie najdzie i potem, jak mogliśmy, tak się ułożyliśmy do snu... na gołej ziemi, z tą butelką wody na plecach :-). Liście pode mną praktycznie niczego nie zmieniały. Każdy pchał się jak najbliżej ogniska… dopóki ktoś nie dorzucił znowu "do pieca". Wtedy ogień aż parzył, więc przemieszczaliśmy się raz bliżej, raz dalej od ognia. W ogóle spanie szło nam średnio. Co chwila ktoś wstawał, żeby dorzucić do ognia, łamał patyki… z daleka słychać było szczekanie i wycie psów... z pomiędzy liści widać było gwiazdy...
Dzień 4 (osoby wrażliwe lepiej niech ten dzień ominą :-))
Przyszło jedzonko :-). Znaczy złapało się w nasze wnyki. Oczywiście nie dzikie, tylko kupione przez organizatorów, ale to w sumie nie miało większego znaczenia, ponieważ chodziło głównie o naukę oprawiania zwierząt. Były to 2 króliki i kura. Pewnie nie wszystkim spodoba się, co z nimi zrobiliśmy, ale co tu dużo mówić. Taki jest łańcuch pokarmowy, większy zjada mniejszego. Poza tym w prawdziwej survivalowej rzeczywistości wybór jest taki, że albo zwierzę zjemy, albo będziemy głodować. Ewentualnie jakieś zwierzę zje nas :-).
Najpierw kolega zabił jednego królika uderzeniem pałki w głowę. Następnie skalpelem zaczął rozkrajać skórę, a potem wyciągać wnętrzności. Myślałem, że to będzie bardziej nieprzyjemny widok, ale nie było tak źle. Trzeba pamiętać, żeby robić to z dala od obozu i najlepiej to zakopać, żeby nie przyciągało much czy dzikich zwierząt. Zabicie kury spadło na mnie. Sposób: "gołymi rękoma" :-). Złapałem kurę za nogi i zacząłem powoli machać nią do góry nogami jak wahadłem. To ją po chwili na tyle zahipnotyzowało, że dała się spokojnie położyć na ziemi. Położyłem na szyi grubszy patyk, stanąłem na nim nogami a następnie pociągnąłem kurę za nogi do góry. Głowa została na dole :-). No dobra, jej mrugające oczy nie były najpiękniejszym widokiem, ale innego wyjścia nie było. Patroszenie kury na szczęście zrobił kto inny. Ale za to fajnym sposobem kolega obrał ją z piór. Po prostu rozciął skórę i ściągnął ją razem z piórami :-). Tymczasem ja wziąłem skórę królika do przygotowania. Niestety zupełnie mi to nie wyszło, bo nie miałem bladego pojęcia, jak to zrobić. Była nieco ubabrana we krwi i warstwa tłuszczu na niej zupełnie nijak nie dawała się z tego ściągnąć. A może jej się nie ściąga? Sam nie wiem. Muszę gdzieś poszukać info, jak to się poprawnie robi. Jak wróciłem do obozu, to na rożnie już się obracał nasz króliczek, a kurka, zapakowana w liście (powinna być jeszcze sól, ale nikt z nas nie miał), trafiła do naszej polowej lodówki. Królik piekł się dość długo, nie miałem zegarka, ale myślę, że ponad godzinę, mięso (pewnie z braku przypraw) było nieco gumowe, ale całkiem smaczne. I o dziwo 7 facetów najadło się tym jednym królikiem, a wyglądał tak niepozornie...
Popołudnie spędziliśmy na nicnierobieniu... jak to powiedział nasz dowódca, survival jest długi i nudny :-). W sumie oprócz spaceru, kąpieli słonecznych i odganianiu się od komarów, to niewiele więcej było do robienia.
Koło godziny 19 stwierdziliśmy, że trzeba zabić drugiego królika i zjeść go razem z kurą, bo spodziewaliśmy się, że w nocy będziemy musieli stąd uciekać. To była przecież ostatnia noc, więc prawdopodobieństwo wzrosło do 99% w porównaniu do poprzednich nocy.
Zgłosiłem się na ochotnika do zabicia królika. To jedna z najważniejszych lekcji dla mnie na tym obozie. Rozpalania ognia można się nauczyć z filmów, ale poradzenie sobie ze zwierzęciem jest już nieco bardziej skomplikowane i trudne pod względem emocjonalnym. Złapałem go za nogi i mocno uderzyłem krawędzią dłoni w potylicę. Zaczął się trząść a po chwili całkowicie przestał się ruszać. Nożem przebiłem szyję, żeby krew z niego spłynęła, a potem odciąłem głowę. Zawiesiłem go na drzewie i zacząłem rozkrajać nożem skórę na brzuchu. Była jednak cholernie ciężka do przekrojenia, spróbowałem więc żyletką i też lipa. Dopiero skalpel pozwolił to zrobić szybko i łatwo. Niesamowite, że tak miękka skóra, jest tak ciężka do przecięcia. Ściągnąłem skórę z niego, a drugą częścią "operacji" zajął się kolega. Rozkroił brzuch i pozbył się wnętrzności. I tym sposobem mieliśmy kolację... choć królikowi raczej się to nie podobało :-).
Po 20, podczas codziennego kontaktu z "bazą", dostaliśmy informację, że wróg odkrył naszą lokalizacją podczas puszczania wczorajszej flary i będzie nas szukała kompania wraz z psami i że mamy natychmiast się ewakuować, schronić się w lesie, tak żeby nas nie znaleźli a nad ranem przedostać się przez rzekę na drugą stronę, gdzie byli "nasi". Dzięki temu, że ciągle byliśmy w pogotowiu, w ciągu 20 sekund zniszczyliśmy ślady bytności w tym miejscu i rozdzielając się na 3 małe grupy, uciekliśmy w stronę lasu. Przeszliśmy kilkaset metrów, znaleźliśmy gęste krzaki, pod którymi się położyliśmy, przykryliśmy się tak, żeby żadne świecące rzeczy nie były widoczne i leżeliśmy. Ziemia była chłodna, wilgotna, komary cięły niemiłosiernie. Robiło się coraz ciemniej. Z daleka dało się słyszeć ujadanie psów, pękające gałęzie pod czyimiś butami, a my leżeliśmy bez ruchu. Zasnęliśmy, ale czujnym snem.
Dzień 5
Po paru godzinach zbudziło mnie szturchanie (taa... bardzo czujnie spałem :-)). "Słyszałeś kroki?" – zapytał. "Właśnie przeszło koło nas 2 facetów". Ustaliliśmy, że jak się oddalą to spróbujemy przedostać się przez rzekę. Robiło się już widno. Wydostaliśmy się z lasu i cicho, ostrożnie zaczęliśmy zbliżać się do rzeki. "Cholera" – pomyślałem. "Karabin zostawiłem w lesie". Zakopał się gdzieś w liściach, zupełnie o nim zapomniałem. Wróciliśmy z powrotem, ale w lesie nadal było tak ciemno, że nic nie znaleźliśmy. Trudno, będę musiał wrócić po niego rano. Udaliśmy się z powrotem nad rzekę. Przez kilkadziesiąt metrów przed nią szliśmy przez podmokłe łąki. Mokre od rosy, wysokie do pasa... klimat jak w Laosie. Myślałem, że przed rzeką zdejmiemy z siebie ubranie, żeby nie zamokło, ale dookoła było tyle pokrzyw, że nie był to dobry pomysł. Prąd był silny, woda nawet nie była zbyt zimna, ale gdy w ciągu sekundy wpadłem po pachy do tej rwącej rzeki, to aż mnie ciarki przeszły. I znowu wszystko mokre :-). Trzymaliśmy się za ręce, żeby nas prąd nie porwał. Znowu podmokłe łąki, ale to już nie miało znaczenia, bardziej przecież nie zmokniemy. Dotarliśmy do lasu. To nasze miejsce spotkania. To, co się działo od tego momentu, było dla mnie niesamowite. Dopiero teraz tak naprawdę mogliśmy wykazać się tym, czego się nauczyliśmy. W ciągu kilku minut był gotowy chrust, rozpałka i śniadanie (zgarnęliśmy ostatnią puszkę z obozu :-)). Wziąłem korę brzozy (podobno zawsze jest sucha), rozpaliła się natychmiast, a chwilę potem płonęło już spore ognisko, a my się suszyliśmy i wcinaliśmy gołąbki z puszki :-). A potem jeszcze się okazało, że w walizce z radiem była kawa, więc w ogóle byliśmy happy :-). Miałem ogromną satysfakcję z tego, że dotarliśmy jako pierwsi i wszystko nam się fajnie udało zrobić. Po paru godzinach doszła druga grupa, a potem trzecia. Mnie jeszcze czekał niemiły obowiązek wrócenia po "kałacha", więc kolejny raz byłem mokry :-). Dobrze, że materiał munduru był szybkoschnący (tzw. rip-stop). 2 osoby z grupy pojechały chwilę później do domu, mieli tylko jeden pociąg, więc zostało nas 5.
O 9.30 poszliśmy na punkt spotkania z dowódcą. Przyjechał o 10. "Wreszcie koniec" – pomyślałem. Wierzyłem w to, że zabierze nas stąd jakieś auto i koniec. Jak bardzo się myliłem okazało się chwilę później. Dowódca do nas podszedł, wskazał na mnie i powiedział "Kładź się na ziemię". "Co?". "Na ziemię!". No cóż, skoro dowódca każe...". "Ten człowiek właśnie złamał nogę w piszczelu, macie zrobić natychmiast opatrunek, nosze i przenieść go 1,5 km dalej, tam będzie czekał na niego helikopter". Uśmiechnąłem się w duchu do siebie, że nic nie będę musiał robić. Jednak podczas transportu już nie było mi tak do śmiechu. Nie dość, że prowizoryczne kije z wystającymi konarami wbijały mi się w nogi, położyli na mnie 7 karabinów, po 3 kg każdy, do tego wielki, prawie pusty kanister na wodę i ogromną walizę, w której było radio. No i już wiedziałem, dlaczego dowódca wybrał mnie, a nie któregoś z chudych kolegów. Ważyłem chyba najwięcej z nich wszystkich, a razem z dodatkowym sprzętem myślę, że chłopaki nieśli ponad 100 kg. Pierwsze kilkadziesiąt metrów było ze śmiechem i częstymi przerwami. Jednak informacja "helikopter odleci za 30 minut" mocno przyśpieszyła tempo. Z minuty na minutę widziałem jak robię się dla nich coraz cięższy. Do tego zostało nam już tylko 1,5 litra wody na 5 osób. Zrezygnowałem ze swojej porcji, bo głupio by mi nawet było. W ogóle było mi głupio, że to nie ja – w miarę silny facet - nie mogłem nieść "rannego", tylko mnie nieśli i to takie chuderlaki. Dotarliśmy na miejsce na styk. "Niestety helikopter nie mógł przylecieć, trzeba przenieść rannego 2 km dalej, tam czeka samochód" – usłyszeliśmy. Widziałem, że chłopaki mieli już nietęgą minę, chciałem nawet się z którymś zamienić, ale dowódca się nie zgodził. Ruszyliśmy, mobilizowałem ich jak mogłem, przerwy robili co 100 metrów, ale bardzo krótkie, bo ilość komarów nie pozwalała stać spokojnie w miejscu nawet przez kilka sekund. Koledzy powoli zaczynali robić się zieloni z wyczerpania, serio nie wyglądali dobrze. 100 kg przez prawie 4 km, to nie byle co, ale dali radę. Oczywiście żadnego auta tam nie było, ale już więcej nieść mnie nie musieli :-). Wziąłem najcięższą skrzynię, żeby chłopaki odpoczęli i przeszliśmy jeszcze 2 km, aż w końcu dotarliśmy do szkoły. Wreszcie prysznic :-)))). Oddali nam plecaki :-). Dostaliśmy dyplomy i tym sposobem szkolenie dobiegło końca i spełniło się jedno z moich najbardziej oczekiwanych marzeń. Było super, bardzo się cieszę, że mogłem to przeżyć.