Oczywiście mam na myśli survival cywilny – hobbystyczny. Teraz mam porównanie i wyobrażenie tego, jak może wyglądać podróż lądem a jak morzem. Choć każde z tych opcji ma swoje plusy i minusy, to zdecydowanie korzystniej wypada podróż lądem. Myślę, że podróż morzem jest nieco bardziej ekscytująca, ale i wymagająca. No i niebezpieczna. Tam, na środku morza, byłbym całkiem sam. Nie ma do kogo się odezwać, nie ma kto pomóc. Trzeba poradzić sobie samemu. Ze wszystkim. No i ta samotność. Z jednej strony to ból, że nie ma z kim pogadać przez kilka tygodni, ale z drugiej, to możliwość zostać ze sobą sam na sam, sam ze swoimi myślami, umysł niezmącony przez żadne informacje "z zewnątrz". Jest powiedzenie, że ludzie inteligentni nie nudzą się sami ze sobą. Może właśnie dlatego, że czas samotności poświęcają na rozmyślanie, na poznawanie siebie. Ciekawe jak to jest być samemu przez tyle czasu. I ciekawe czy np. więźniowie w karcerach też odbierają to w ten sam sposób :-). W końcu inaczej jest, jak się jest samemu z przymusu, a inaczej z wyboru. Na morzu ma się również styczność z dwoma potężnymi żywiołami. Nie ma gdzie się schronić. Nikt nie przyjdzie na ratunek. Są co prawda systemy pomocy międzynarodowej, ale nie ma co się oszukiwać. Zanim ktokolwiek by doleciał do mnie na środek Pacyfiku, to minęłyby pewnie ze 2-3 dni co najmniej. Na morzu nie mogę też powiedzieć: "mam dość, wracam do domu". Nie da się przerwać wyprawy w każdej chwili. To jest właśnie wielka zaleta podróży lądem. Kiedy tylko będzie potrzeba, mogę powiedzieć "wracam", albo "dzisiaj nie robię zupełnie nic". Na łodzi praca jest ciągle. Trzeba praktycznie uważać przez całą dobę. A na lądzie? Kiedy mam ochotę mogę iść spać, mogę iść pozwiedzać, mogę się poopalać. Gdy przyjdą jakieś ciężkie chwile, mogę po prostu zrobić sobie przerwę na zebranie sił. W większych skupiskach ludzi można uzyskać pomoc w miarę szybko. Jest z kim porozmawiać. Jest kogo poprosić o pomoc. Choć paradoksalnie inni ludzie mogą być również źródłem problemów, ale tego się nie przewidzi. Trzeba po prostu
uważać. Różnorodność jedzenia też jest większa. To w sumie ważne, bo przy założeniu, że na łodzi nie miałbym żadnego prowiantu (powiedzmy, że straciłem podczas sztormu), jedyne co bym miał do pożywienia to ryby. Lubię ryby, ale jak miałbym je jeść codziennie przez parę tygodni, to chyba przestałbym je lubić :-). A na lądzie mogę sobie upolować jakiegoś króliczka czy kurkę :-), znaleźć jakieś ziemniaczki u kogoś w ogródku :-), czy po prostu kupić w sklepie czekoladę, można cokolwiek wymyślić, a na morzu nic. Mając łódź, byłbym też trochę do niej przywiązany. Praktycznie oprócz miejscowości nadmorskich, nie mógłbym się zapuścić nigdzie w głąb żadnego kraju. Zostawilibyście łódź np. za 200 tyś. zł w jakiejś Tajlandii czy w Chinach? Nawet ubezpieczoną, to ryzyko jest zbyt duże. A przecież chciałoby się zobaczyć klasztor Shaolin. Albo Machu Picchu w Peru – również jest w głębi kraju. Kto popilnuje łodzi? Wiem, że można w marinie łódź zostawić, bo w końcu płaci się tam za miejsce, więc jest to trochę jak parking strzeżony dla aut, ale czy w każdym kraju można mieć zaufanie do ludzi tam? Nie sądzę. Szczególnie mam na myśli Azję (może to tylko stereotyp?). Cholera wie, czego po nich się spodziewać. Wracam z Shaolin, a tu łodzi nie ma :-). No i zacząłby się survival :-)))). Jest jeszcze kwestia kasy przeznaczonej na podróż. W przypadku łodzi (załóżmy, że sobie kupię swoją) byłby duży wydatek na początku (ewentualnie raty), za to nie płaciłbym za nocleg (jedyny koszt to opłaty portowe i paliwo). Podróżując lądem, koszt początkowy byłby znacznie mniejszy, ale tak naprawdę przecież nie rozbiję w środku Szanghaju namiotu w jakimś parku. Musiałbym znaleźć hotel. Jedzenie również musiałbym kupić. Polować można poza miastem (nawiasem mówiąc ciekawe, jaka jest skuteczność polowania, przecież nie mam pewności, że cokolwiek złapię). Pytanie też czy w takich Chinach, gdzie miliard chińczyków ma tylko garść ryżu na dzień, to gdzie ja tam znajdę jakiegoś królika? Pewnie wszystkie dawno zjedzone ;-p. Z resztą nawet nie wiem czy tam polowanie jest dozwolone. Nie chciałbym, żeby potem zaczęli polować na mnie :-)))). Znając życie to pewnie skończy się na tym, że część drogi przebędę lądem, a od wybrzeży Chin postaram się zdobyć pracę na jakiejś łodzi i w stronę Indonezji ruszę w taki sposób. To w sumie zminimalizuje koszty i da mi największą niezależność. Dlatego jedno jest pewne, że muszę dokończyć kurs na sternika jachtowego, żeby mieć odpowiednie kwalifikacje do zaoferowania. A kurs mam nadzieję, że już we wrześniu :-) Nie mogę się doczekać… :-).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz