Powiem szczerze, że mam mieszane uczucia. Spodziewałem się po tym rejsie czegoś zupełnie innego. Myślałem, że stanę na dziobie, nabiorę w płuca morskiego powietrza i poczuję to "coś", magię chwili, czar miejsca. Owszem widoki były niezwykłe, niektóre zapierały dech w piersi, ale nic nadzwyczajnego nie poczułem niestety. Być może źle się nastawiłem, może zbyt wiele oczekiwałem, sam nie wiem. Wiem za to, że to nie były wakacje, tylko kawał ciężkiej roboty do zrobienia, w dodatku w miejscu, gdzie zrobienie czegokolwiek było znacznie utrudnione. Do tego wszystkiego, pierwsze dni czułem się, jakbym miał żołądek wywrócony na lewą stronę, a jak jeszcze nas trafił sztorm, to widziałem, jak ciężko było zapanować nad łodzią kilku osobom, a co dopiero, gdybym był sam. Na morzu żeglowanie to jest w zasadzie sport ekstremalny – próba ujarzmienia dwóch żywiołów. Każdy rejs może być już tym ostatnim...
To, co zaobserwowałem pozytywnego – nie było praktycznie momentu, w którym bym się bał. Na łodzi czułem się bezpiecznie. Może nawet bezpieczniej niż na małych żaglówkach śródlądowych. Z resztą to są dwie różne rzeczy. Pływanie po wodach śródlądowych jest jak jazda rowerem, a na morzu, jak jazda ciężarówką i to z przyczepą. Trzeba się nauczyć bardzo, bardzo dużo. Od nawigacji, przez meteorologię, locję, no i o statku trzeba wiedzieć wszystko, znać "każdą śrubkę". Co prawda tego można się nauczyć i zamierzam to zrobić, ale wiedza nie zastąpi doświadczenia, a to jest na morzu bardzo ważne. W sumie mój pierwszy rejs był pod tym względem bardzo bogaty, szczególnie, jeśli chodzi o sztorm :-). Ten rejs co prawda trochę podciął mi skrzydła i straciłem nieco pewność, co do tego, czy chcę tą podróż odbyć wodą (abstrahując od tego czy będę miał taką fizyczną możliwość).
Cóż, nie mam bladego pojęcia czy będę miał łódź, którą będę mógł popłynąć w swoją podróż czy nie. Jednak nie zamierzam rezygnować z dalszej nauki żeglowania. Wiecie dlaczego? Bo to mi się może przydać tak czy siak. Jeśli zdecyduję się na podróż lądem, to w pewnym momencie dojdę do brzegu, z którego na kolejny brzeg będę mógł się dostać tylko łodzią (samolot wykluczam). Jeśli będzie tak, że uzyskam odpowiednie umiejętności i wymagane certyfikaty, będę mógł chociażby zatrudnić się na jakimś jachcie czy statku w zamian za podwiezienie. Oznacza to, że bez względu na to, czy moja podróż będzie lądem czy wodą, sposób przygotowania do wyprawy nie zmieni się ani trochę. Zamierzam dalej realizować każdy punkt mojego przygotowania. Czas pokaże, co mi się w podróży przyda, a co nie. Jednak wychodzę z założenia, że lepiej umieć jak najwięcej niż za mało.
Czesc Pawełku, czytam to wszystko, zarówno przemyślenia po odbytym rejsie, jak i Twój "dziennik pokładowy", który spisywałeś każdego dnia i przyznam się szczerze, że czytam to chwilami z wielką przyjemnością, a chwilami z przerażeniem...mam wrażenie, że czytam Robinsona Crusoe...a przecież to Twoje "ja"...wiesz - PODZIWIAM CIEBIE!
OdpowiedzUsuńNo cóż,następnym razem, kiedy staniesz na dziobie, poczujesz to "coś"...
"(...)Z wiatrem będzie mu posyłać pocałunki, wierząc, że wiatr muśnie jego twarz i szepnie mu do ucha, że ona ciągle żyje i..."