poniedziałek, 17 maja 2010

Koszmarny dzień

15.05.2010 – Dzień czwarty

Wczoraj w totalnej euforii, gdy tylko pomyślałem, ile ciekawych osób poznałem, a dzisiaj, gdy zdany byłem tylko na swoje siły, zrozumiałem, jak może być ciężko. O rany, ledwo żyję. Wiedziałem, że to będzie największy problem – wydostanie się z metropolii. Dzisiaj koło 10 zebrałem manatki i poszedłem na tramwaj. Skoro wiem gdzie jechać, to nie ma sensu spacerować z tymi tobołami. Tym bardziej, że bilet kosztuje tylko 1 hrywnę, czy koło 20 groszy. (W tramwaju jest konduktor, który podchodzi i zamienia 1 hrywnę na bilet, a w autobusach, wsiada się tylnimi drzwiami i przy wysiadaniu już przednimi płaci się 2 hrywny. Autobus w ogóle to działa jak autostop – zatrzymuje się, tam gdzie pomachasz ręką, albo powiesz kierowcy). Dojechałem do miejsca, w którym wczoraj mnie wysadzili i zacząłem kombinować, jak tu teraz wrócić na trasę. Oczywiście nikt zupełnie ni w ząb po angielsku, więc nie dogadałem się. A zrozumieć cokolwiek z mapy z tych ich literek, to niestety nie takie proste, przynajmniej dla mnie. Jak wielka była moja radość na widok loga McDonalds! Wreszcie prąd i wreszcie Internet! A w necie mogłem mniej więcej sprawdzić, w którą stronę się poruszać. No i się zaczęło błądzenie. Tramwaj, autobus, za daleko pojechałem, więc z powrotem, znowu zabłądziłem, skończyła się ukraińska kasa (wbrew obiegowym opiniom nikt tu w dolarach nie przyjmuje kasy), więc szukanie kantoru, skończyła się woda, znowu szukanie sklepiku, znowu pytanie o trasę, znowu błądzenie, jeżdżenie, jakiś obiad, znowu kasa się skończyła (dzisiaj jakoś mi się rozeszła nadzwyczaj szybko :-)), kantory już zamknięte, więc z buta na piechotę. Ło matko, przeszedłem chyba z 15 km. A w tym cholernym mieście nie ma ani jednej ławki, zaliczyłem więc wszystkie murki po drodze. Już mi się skończyło paliwo w nogach. Zachciało się wycieczek krajoznawczych! Następnym razem tylko taksówka. Gdybym wiedział, że tak to się skończy, to nawet bym się nie zastanawiał, ale w pewnej chwili, już nawet nie mogłem z nich skorzystać z braku hrywien. Co jakiś czas tylko otwierałem laptopa, żeby sprawdzić czy dobrze idę. Gdy w końcu dotarłem na drogę wylotową z Odessy, skonany po całym dniu maksymalnie, zostało mi jeszcze jakieś 7 km jeszcze do przejścia. To była prawdziwa walka ze sobą. Nie wyobrażacie sobie, jak można być zmęczonym po 6 godzinach dreptania z 30-sto kilogramowym plecakiem. Teraz wiem, że to kondycja (konkretnie siła i wytrzymałość) jest kluczem, żeby sobie w takiej podróży poradzić. Żadne inne szkolenia. Oczywiście zaraz po silnej woli :-). Szedłem więc dalej, byle do przodu, człapałem, małymi kroczkami, ale do przodu. Muszę zdążyć przed zmierzchem znaleźć miejsce na namiot, a tu ciągle zabudowania, ciągną się i ciągną. Sprawdziłem na laptopie jak jeszcze daleko. Boshe przeszedłem dopiero 2 km, myślałem, że już z 5, zaraz tu padnę trupem! Przeszedłem ostatkiem sił na drugą stronę ulicy i zamachałem na stopa. Nie miałem nic do stracenia, to nic, że ciągle jesteśmy w mieście. Będę szedł i machał, może ktoś stanie… i :-)))) zatrzymał się pierwszy samochód :-)))). Zjechał specjalnie dla mnie z drugiego pasa. Szczęście mnie nie opusza. Wywiózł mnie do samego zjazdu, tylko 5 km, ale dla mnie aż 5 km! Ledwo się ruszam, ale jeszcze 500 metrów do lasku i do namiociku i do łóżeczka i już grzecznie śpię…

1 komentarz:

  1. Spokojnie ''Szkiełko'' bez paniki. Wygląda na to, że Ukraina to dopiero początek przygody. Jak będzie ciężko to pomyśl o nas i odpowiedz sobie na pytanie gdzie chciałbyś być w tej chwili. Tam gdzie jesteś czy przy biurku z kawusią przy boku.....???

    Nie pękaj świat czeka....

    JarJar

    OdpowiedzUsuń