niedziela, 30 maja 2010

Damaszek - Syria

28-29 maja 2010
Wczoraj miałem plan dostać się do Damaszku, niestety utknąłem w miejscowości Antakya, jeszcze w Turcji. Ostatni autobus odjechał o 12.30, a ja tu dojechałem o 15.00, więc nie pozostało mi nic innego, jak znaleźć dla siebie tu jakiś pokoik. Jeden ze sprzedawców biletów autobusowych mi dopomógł, powiedział gdzie dojechać i za 30 zł mam jedno łóżko dla siebie. Oprócz łóżka nic więcej tu nie ma, ale lepszy rydz niż nic. Może to i lepiej, że tak akurat wyszło. W Damaszku byłbym późnym wieczorem, mógłbym mieć problem ze znalezieniem noclegu, a tutaj miałem na to sporo czasu. Może to jest dla niektórych dziwne, ale odnaleźć się w obcym mieście nie jest wcale takie proste, a często bardzo czasochłonne. Bezpieczeństwo też jest ważne, lepiej nie spacerować wieczorami z wielkim plecakiem. Dzisiaj więc nocujemy jeszcze w Turcji.
…a następnego dnia…
Rano szybciutko na autobus, 15 lirów i jazda. Krajobraz całkiem ładny… do tureckiej granicy :-). W momencie przekroczenia jej zaczął się prawdziwy arabski Bliski Wschód. Ziemia spalona słońcem, trawa wysuszona, pojedyncze małe sosenki, co jakiś czas sady drzewek oliwnych. Dookoła same skały przykryte kurzem żółtego piasku. Mam nadzieję zobaczyć tu jednak coś ciekawego za te 28 dolarów zapłaconych za kolejną wizę. Nie zniechęcam się wielkim śmietnikiem na poboczach drogi ciągnącym się przez 300 km do samego Damaszku. Ale tu wreszcie zaczynam spotykać innych podróżników i zaczynam powoli odczuwać więź łączącą mnie z tą grupą ludzi. Poznałem w autokarze przemiłą Japonkę i jej przyjaciela z Korei, którego też poznała w podróży parę dni wcześniej. Zmierzają do jakiegoś klasztoru, gdzie dostaną za darmo nocleg i jedzenie. Ja nie jestem aż tak oszczędny i postanawiam znaleźć tani nocleg w Damaszku. Stacja autobusowa jest na uboczu miasta. Słońce pali niemiłosiernie. Dookoła tylko napisy w formie szlaczków, nie rozumiem z nich zupełnie nic. Ale mam nazwę hotelu dla turystów, do którego wiezie mnie za 1,5 dolara taxi wraz z nowo poznanymi podróżniczkami z USA i z UK. Ona jadą do tego samego hotelu… widać, że znany jest w gronie podróżników :-) (zwie się Al-Haramain). Ja niestety nie zrobiłem rezerwacji, więc brak wolnych miejsc zmusił mnie do pójścia 20 metrów obok do kolejnego hotelu :-). Tym razem Al-Rabie. "Tak jest wolne miejsce"… na dachu :-), za 9 dolarów :-). I tak oto będę pierwszy raz nocował na dachu :-))). Nie spodziewałem się tylko, że to nie jest normalny dach, a coś w rodzaju dormitorium dla kilkunastu osób :-), tyle, że na świeżym powietrzu :-). I całe szczęście, bo w pokojach jest bardzo gorąco. Na razie pokój (znaczy dach) pusty, wszyscy zwiedzają miasto, ja więc też rzuciłem plecak i ruszyłem do centrum. TO JEST TO! Coś niesamowitego, klimat po prostu… taki prawdziwie arabski, a nie turecki. Pewnie zapytacie jak to jest przejść się po Damaszku? Powiem krótko: jest zajebiście!!! Szkoda, że nie mogliście zobaczyć radości na mojej twarzy :-). Uśmiech od ucha do ucha! Szedłem z miną, jakbym się najarał zioła i do wszystkich mówiłem "Hello" :-). Dojechałem aż tutaj! Rzeczywistość przekroczyła moje najśmielsze oczekiwania. Co za miasto, co za klimat! Wszystko po arabsku, nie można zrozumieć ani jednego napisu na ulicy. Baa, rozmieniłem walutę, a tam numery też po arabsku :-))). Same szlaczki, masakra :-). Dopiero sprzedawca w sklepie mi wytłumaczył, jaką wartość ma jaka moneta. Mają tu np. 2 różne monety o wartości "10" ichnich pieniędzy – obydwie mają tą samą wartość, a są różne z wyglądu :-). Do tego mają takie dziwadło, jak monetę o wartości "25" :-). Fajnie :-) i dokładnie tyle kosztuje falafel, którego pochłaniam wygłodniały. Po przeliczeniu okazało się, że falafel kosztuje 0,5 dolara, czyli całe 1,5 zł :-). Już mi się tu podoba :-). Jest też bardzo dużo sklepów, ale handlarze jeszcze nie są tak nachalni, jak w Turcji. Można sobie spokojnie podejść i pooglądać, bez tego uczucia, że jest się chodzącym bankomatem. W informacji turystycznej dorwałem mapę i wróciłem do pokoju. Jakież było moje zdziwienie, gdy usłyszałem wreszcie, pierwszy raz od 2 tygodni, język polski :-))). Magda i Marcin, też dopiero co się poznali w tym hotelu, więc skoro jest grupa polaków, i jesteśmy w prawie całkowicie muzułmańskim kraju, gdzie nie można spożywać alkoholu, pierwsze co zrobiliśmy, to poszliśmy szukać piwa :-). Przez piękne stare miasto, dostaliśmy się do dzielnicy bardziej chrześcijańskiej, gdzie po godzinie szukania udało nam się zlokalizować sklep z piwem :-). Ufff, co za ulga. A stare miasto jest piękne! Dziesiątki wąskich uliczek z setkami sklepików… ponad godzinę błądziliśmy, żeby znaleźć stamtąd wyjście :-))). Wieczorem padłem na łóżko skonany po całym dniu chodzenia. Obudziłem się… w grupie prawie 20 obcych mi osób… każda z innego kraju… każda z nich będąca prawdziwym podróżnikiem… podróżnikiem nie po kurortach, ale z plecakiem i po najodleglejszych i najmniej uczęszczanych turystycznych szlakach. Tak zaczął się mój kontakt z grupą zwaną backpackersami…

sobota, 29 maja 2010

Nad Morzem Śródziemnym

27 maja 2010

Siedzę zupełnie sam na plaży… przede mną ciemno-niebieskie spokojne morze. Powoli zachodzi już słońce. Z daleka widzę wędkarzy zajętych swoją pasją. Wdycham świeże morskie powietrze, a dla równowagi w płucach dopalam cygaro :-). Dzisiaj rano powiedziałem sobie: "today is your lucky day". Mówię to sobie codziennie. I codziennie, już od dwóch tygodni mojej podróży, tak właśnie jest. Rano mogłem podziwiać przepiękne góry na południu Turcji. Na wielu z nich wysoko leży śnieg – ostatnia rzecz, jaką spodziewałem się tutaj zobaczyć. Reszta gór tworzy niesamowitą kompozycję z kolorowych skał. Bajeczny krajobraz. Co kilkaset metrów na skałach widać pojedyncze domki. Nisko płynie czysty, rwący strumień. Były też tory kolejowe… co chwila znikały w skalnych tunelach… coś pięknego!

Gdyby tak móc zobaczyć wszystkie najpiękniejsze zakątki świata… no dobrze, dobrze… wiem, że już i tak zobaczyłem więcej, niż większość ludzi na świecie. Ale czy być zachłannym w tej akurat kwestii, to coś złego? Na szczęście od patrzenia przyrodzie piękna nie ubywa. Ale jeszcze bardziej doceniam to, czego mogę dotknąć, a nie tylko zobaczyć. Np. wczoraj kąpałem się w Morzu Marmara, a dzisiaj już w Śródziemnym. Jestem 1000 km dalej i bardzo daje się odczuć, że woda jest tu cieplejsza. Ale za to nie ma muszelek :-). Cała plaża jest w kamieniach – takich dużych otoczakach, szkoda tylko, że jest tak zaniedbana. Miasto Mersin, w którym właśnie jestem, jest zaledwie 100 km od Cypru. Aż kusi, żeby i tam popłynąć, ale to innym razem. Niedaleko czeka już na mnie Syria. Ale wracając do Mersin… spodziewałem się miejscowości turystycznej, a jest raczej miasto przemysłowe. Masa zakładów, fabryk, stoczni, portów, doków przeładunkowych pełnych kontenerów. Dobrze, że znalazłem tu informację turystyczną, podali mi adres najbliższego kampingu… aż 40 km dalej :-), takie to miasto turystyczne. Ale za to tylko za 2 USD za noc :-). Więcej zapłaciłem za dojazd :-). Jednak to uczucie, gdy zbliżam się do plaży, rekompensuje wszystko… już słychać szum fal… już nie wyłaniają się nowe budynki… już nie pojawiają się kolejne drzewa… widać coraz więcej błękitu nieba... i nagle… jest… ogrom turkusowej wody… już jestem w niebie :-).

Wiecie za to, co mnie w Turcji dziwi? Tu prawie nikt nie zna angielskiego (mówię o przeciętnych miejscowościach i przeciętnych ludziach, wiadomo, że przy granicy czy w kurortach będzie inaczej). Ja nie jestem co prawda jakiś super poliglota, ale 95% napotkanych ludzi, mówi gorzej ode mnie, jeśli w ogóle potrafi coś powiedzieć. W tak turystycznym kraju, jak Turcja, spodziewałem się czegoś innego, tymczasem najlepiej pod tym względem było w Rumuni – to było kolejne zaskoczenie. Ale to też tylko potwierdza moją tezę, że język nie jest barierą w podróżowaniu. Jeśli umiesz powiedzieć cokolwiek, tu już jest więcej, niż potrafią miejscowi :-). Czasem jest tak, że mówię do kogoś po polsku, on mi odpowiada w swoim języku i… rozumiemy się :-). Po prostu intonacja, ton głosu, gesty… i wszystko jest jasne :-).

środa, 26 maja 2010

„You are crazy men!”

26 maja 2010
Dzisiaj do odjazdu autobusu do Mersin miałem jakieś 3 godziny luzu jeszcze. A dzisiaj mają chyba jakieś święto, 20-sto lecie czegoś związanego z żołnierzami. Niestety nikt nie umiał mi wytłumaczyć o co chodzi. Nazjeżdżało się ludzi na ten PKS, potem karetka, potem opancerzona policja :-) i jakoś się rozeszli. Potem tylko widziałem, jak żegnali oklaskami autobus z młodymi chłopakami. Może ich brali do wojska? Nie wiem, ale wszyscy krzyczeli, klaksony trąbiły, auta miały wywieszone flagi, fajnie :-).
Miałem też czas, by najeść się kebabów i tych słodkich tureckich łakoci. W życiu nic słodszego nie jadłem, ale drogie to cholerstwo strasznie. Ale miałem też czas, żeby robić to, co lubię najbardziej – przyglądać się ludziom. Ich codziennym życiu, pracy, przyzwyczajeniom, rysom, gustom, strojom. To jest dla mnie wielki dar w tej podróży, móc obserwować różnorodność nas, ludzi. To niesamowite, jak w każdym kraju widać różnice, wystarczy tylko minąć granicę i już widać zupełnie inne rysy twarzy. Całkiem inne style ubierania się. I te ich zwyczaje. Tak różne zachowania. Spotykam tych ludzi, poznaję, mówią do mnie Mr. Poland :-), robią wielkie oczy, gdy mówię im, dokąd zmierzam. Któryś raz już znowu słyszałem "you are crazy men" :-). Ale co w tym szalonego, że spełniam marzenia? To szalone marzeń nie spełniać!!! Ale w tych momentach zdaję sobie sprawę… wiem, że zabrzmi to nieskromnie… ale dla nich jestem takim przerywnikiem życia. Żyją w swoim kieracie ileś lat i nagle pojawia się jakiś koleś znikąd, z wielkim plecakiem i mówi, że idzie dookoła świata. Słyszę jak potem powtarzają to swoim znajomym, a Ci kiwają z podziwem. Wyobrażam sobie, jak wracają po pracy do domu i mówią do żony "kochanie, nie zgadniesz, kogo dzisiaj spotkałem…". A na następny dzień zaczynają swoją pracę od nowa… ale mam cichą nadzieję, że gdzieś w ich głowach rośnie ziarenko marzeń, które to właśnie ja podlałem, że od tego dnia zaczną się zastanawiać, czy również oni nie mogliby czegoś zrobić tylko dla siebie.
Dzisiaj miałem okazję popatrzeć na naganiaczy autobusowych, jak wydzierają się wniebogłosy. I naganiaczy od kebabów :-). To jest niesamowite w Turcji. To kraj prawdziwych handlarzy. I to, co ważne, towary nie są "made in China". Widać, że wszystko to ich robota. Jak się chce, to można. I nikt tu nie gada, że się nie opłaca. Tysiące sklepików i każdy daje radę. Świetny przykład. Sprzedawcy wchodzą nawet do autobusów, 10 naraz, jeden z bezami, inny z rogalikami, z sandwiczami… To jest kraj, który trzeba odwiedzić koniecznie. Na początku byłem trochę źle nastawiony, ale okazało się, że jest tu super. Aż zżera mnie ciekawość, co będzie dalej…

Istambuł, Istambuł…

25 maja 2010

Istambuł jest niesamowity! Jest piękny i taki… po prostu super! Choć tak ogromne to miasto, jest znakomicie zorganizowane i świetnie oznaczone. Bez problemu trafiłem rano do dzielnicy takiej… dla turystów :-) (a wsiadając do metra nie wiedziałem nawet dokąd jechać). Słuchajcie, jechałem tam metrem aż 20 przystanków :-). A ja myślałem że śpię prawie w centrum :-). A do prawdziwego centrum było jeszcze 20 km :-). Meczetów tu jest ze 20, ale najważniejszy i największy to Sophia Meczet i Meczet Niebieski - muzeum. Do tego obok jest tzw. Wielki Bazar… naprawdę wielki :-). Ma parę km2. Można oszaleć od ilości sklepów i towarów tutaj. Po drodze, gdy tu jechałem, minęliśmy setki sklepików. Widziałem je, bo to, co uważałem za metro, tutaj jest jakby… prawie jak tramwaj :-). Jedzie ulicą pomiędzy pasami dla aut. Tyle, żeby się dostać do wagonu, trzeba przejść przez bramki, jak w metrze. O tyle jest to fajne, że wszystko się od razu zwiedza. No, ale z tymi sklepikami… po drodze minęliśmy ich setki… a na tym bazarze… setki to były w jednej alejce :-). A każda alejka z czymś innym. A tych alejek też setki. Od guzików, przez sejfy, wagi, po przyprawy, słodycze, owoce, ryby, złoto, po prostu wszystko! Można oszaleć od patrzenia :-). 1 kg fig kupiłem tu za 10 zł :-). Mniejszych paczek nie sprzedawali. Tak samo te ich słodycze – 12 zł za paczkę. Objadłem się kebabów, fig, owoców, pół dnia po tym targu chodziłem. Niesamowity klimat. Ci wszyscy sprzedawcy oczywiście wydzierają się w niebogłosy, żeby u nich kupować :-). Ogólny harmider tworzy niesamowitą atmosferę. Tysiące ludzi w tych malutkich uliczkach. Czuję się tu jednak bezpiecznie. Jest dużo policjantów. Nawet przed każdym wejściem do marketu stoi ochroniarz i trzeba przejść przez bramkę do wykrywania metalu. Baa, nawet na tym targu były miejsca, gdzie sprawdzali wykrywaczem plecaki. Jedynie, czego mi żal to tych kobiet poubieranych w płaszcze. Ja mam na sobie same termo-aktywne ciuchy, naprawdę dobrej jakości i gotuję się w nich w tym upale. A one mają chustki na głowach, płaszcze, czasem nawet skórzane, czasem jeansowe spódnice, długie rękawy, pończochy, pod spodem tych płaszczy też jakieś swetry, spodnie… to musi być koszmar. Kultura kulturą, ale niektóre obyczaje to chyba wymyślił ktoś niespełna rozumu.

Ale do tej dzielnicy przyjechałem nie tylko po zdjęcia meczetów, ale też do centrum nurkowania… którego niestety nie znalazłem. Wyburzali bloki, w których kiedyś było. Na następny dzień rano pojechałem do innego centrum, ale tam najbliższe terminy egzaminów są za 1,5 tygodnia, bo trzeba wynająć łódź i wypłynąć z morza Marmara i dopiero na Egejskim nurkują (przyznać się, kto myślał, że Istambuł leży nad Morzem Śródziemnym? …tak jak Szczecin nad Bałtykiem :-)). Tutaj jest ciągły ruch statków i chyba za bardzo nie ma miejsca na takie rzeczy. W każdym razie czekać mi się nie kalkuluje. Pomyślałem więc, że zamiast do Ankary, pojadę dzisiaj nad Morze Śródziemne. Może tam coś znajdę, a jak nie, to dopiero w Omanie. Tam jest tego dużo i pewnie działają ciągle. Tak więc do usłyszenia z miejscowości Mersin, niedaleko Syrii.

poniedziałek, 24 maja 2010

Wielkie miasto Istambuł

24 maj 2010

Po przywitaniu się z kolejnym pasterzem z samego rana, postanowiłem, jak każdego dnia, ruszyć w dalszą podróż :-). Wiem, że z Waszego punktu widzenia wygląda to cudownie, ale wierzcie mi, że nie jest lekko. Każdy dzień jest walką. Tęskni mi się do domu, do ciepłego łóżka, do znajomych. Ale nawet, gdy zasypiałem wieczorem zmęczony i obolały, to rano na szczęście budzę się pełen sił i woli do dalszej walki. Co prawda ciężko mi się wstaje, dzisiaj znowu zaspałem, ale jak już zarzucę ten cholernie ciężki plecak na bary, to idę jak burza. Wdrapałem się więc na górę mojej skarpy i stanąłem na stopa. Tiaaa, tylko dzisiaj to tu jakoś pusto. Dziwne, przecież jest poniedziałek, powinno się coś dziać, a tu ani jednego auta. Szedłem więc powoli z powrotem w stronę centrum miasta. Nazywa się Kirklareli. Jeden sklepik… 200 metrów dalej kolejny… myślę sobie "jakieś ponuro puste to miasteczko". Nagle wychodzę zza winkla… a tu życie tętni jak jeszcze nigdy nie widziałem! Wyglądało to tak jakby wszyscy mieszkańcy naraz wyszli na kawę i pogaduszki i coś sprzedać albo kupić. I w sumie nie wiem dlaczego wczorajszy kierowca mówił mi o drobnych przestępcach i zaczepkach na ulicy, bo oni moim widokiem chyba byli bardziej zdziwieni niż ja widokiem ich:-). Rozmowy cichły, ludzie się przyglądali, niektórzy coś do mnie mówili (tłumaczyłem to sobie "ale masz duży plecak", ale pewnie mówili "co ty tu chłopie kurna robisz?"). Dotarłem w końcu do przystanku autobusowego. Tu też ruch jak w ulu. Natychmiast podszedł do mnie jakiś chłopaczek. "Istambul, Istambul?" – wołał. "Tia, Istambul" :-). Bardzo mi się to podoba, ta aktywność w ich handlu. To nawoływanie, nakłanianie, pytania. To są dla mnie prawdziwi handlarze z krwi i kości. Odprowadził mnie chłopaczek do kasy ich firmy, 15 baksów i mogę się pakować do Istambułu. Znajomość angielskiego jest tu jak na razie marna, więc wokół mnie zrobiło się tłoczno, coś do mnie nawijali, ale ja tylko mówiłem "in english please". Jakiś starszy facet zapytał wreszcie w zrozumiałym dla mnie języku skąd jestem.

- "from Poland" - mówię

- "skąd jesteś?" - zapytał

- lekko zaskoczony jakbym usłyszał polski język, powtarzam "from Poland, Warsaw".

- "dzień dobry" – mówi – "Mieszkałem w Krakowie 18 lat" :-)

I tak od słowa do słowa okazało się, że jest kierowcą mojego autobusu, natychmiast zadzwonił do swojego znajomego w Istambule, żeby znalazł dla mnie kamping. Uwierzycie w taki zbieg okoliczności? W tak wielkim kraju, w momencie, kiedy wydawało mi się, że zaspałem, spotkałem pewnie jedynego w tym mieście człowieka, który mówił po polsku :-). No po prostu szczena opada, gdy dzieją się takie rzeczy. Niestety potem coś się zmieniło i wszyscy pasażerowie musieli się przesiąść do innego autobusu, z innym kierowcą. 5 minut po starcie pomocnik kierowcy odbiera telefon od mojego nowego znajomego, z prośbą by przesadził mnie na najwygodniejsze miejsce w autobusie :-). Aż mi było głupio, gdy jakiegoś dziadka przesadził gdzie indziej, ale nie mogłem nic zarazić, bo nikt tam po angielsku mnie nie rozumiał.

Podróż trwała koło 3 godzin – 200 km. Ale zabudowania Istambułu zaczynały się już 40 km wcześniej. O rany, jakie to potężne miasto. Ogromne! Sama stacja PKS miała 4 piętra! Ilość sklepów, biur podróży, kafejek internetowych, ciuchów, jedzenia była tak ogromna, że można było się zgubić już tam. Zajrzałem do jednej kafejki, żeby poszukać sobie kampingu, bo kontakt z tamtym polskojęzycznym kierowcą niestety się urwał. Powiem szczerze, że trochę załamany stamtąd wyszedłem, bo nic nie mogłem znaleźć do spania. Wróciłem więc z powrotem tam, gdzie wysiadłem, w sumie nie wiem po co, chyba żeby spotkać jakiegoś naganiacza, który by mi pomógł, a kogo spotkałem? Pomocnika kierowcy z naszego autobusu :-). Stał w grupie innych, w której na szczęście jeden po angielsku mówił. Zapytałem go o camping, a ten na kartce wypisał mi stacje metra, podał nazwę kampingu i powiedział jak tam trafić. Nauczyłem się już, że po dużych miastach na piechotę się nie chodzi, i dobrze, bo to było 8 bardzo długich stacji metra. Tak więc za 1,5 liry pierwszy raz się przejechałem istambulskim metrem ( a linii mają chyba 10!). Samo miasto jest tak potężne, że to jest nie do opisania, nie wiem jak oni się tu odnajdują. Podobno mieszka tu 20 mln ludzi. Wyobrażacie to sobie? Połowę Polski zamknąć w jednym mieście? Robi wrażenie! Dobrze, że opis dotarcia do kampingu był tak dokładny, bo znalazłem bez problemu… tyle, że kamping był już od roku nieczynny, a pozostał już tylko tor gokartowy. Wyprosiłem jednak jakoś miejsce na mój mały namiocik i za 12 dolarów za noc mogę sobie spać na sztucznej trawie naklejonej na asfalcie, tuż koło toru gokartowego prawie w samym centrum miasta :-). Mam nadzieję, że w nocy nikt tu nie będzie jeździł :-). Jutro muszę poszukać jakiegoś centrum PADI, żeby zaliczyć egzaminy z nurkowania. Poza tym chciałbym troszkę to miasto zwiedzić, więc wygląda na to, że parę dni tu zabawię. Do napisania.

Turcja wita

23 maja 2010
To była ciężka noc. Jak pamiętacie, zdecydowałem się na przejazd autobusem do Varny o 21.30. Dotarliśmy po 23 na miejsce. Tak sobie pomyślałem, że skoro już i tak tej nocy nie prześpię, to może uda się przejechać jeszcze kawałek. Popytałem i okazało się, że za chwilę coś odjeżdża. Tyle, że trzeba za bilet dać 15 lei, a ja miałem już tylko 11. Co tu zrobić? Do bankomatu za daleko, facet za moment odjeżdża, upuścić nie chciał ani centa. No to zagaduję go tak nieśmiało, że mogę zapłacić w dolarach. W poprzednich krajach nie chcieli przyjmować zapłaty w tej walucie. A kierowca do mnie "no problem" :-). Za 12 dolarów przejechałem kolejne 100 km. Wylądowałem na dworcu przed 3 w nocy. Co tu robić o tej porze? Chyba pozostaje mi spacer na plażę. Walnąłem sobie spacerek z 2 km na najbliższa plażę, po drodze mijając kilka fajnych klubów. Zabawa trwała w nich w najlepsze, a ja biedny musiałem z tym plecakiem poszukać jakiejś bezpiecznej miejscóweczki dla siebie. Nie chciało mi się rozkładać tego wszystkiego na 2-3 godziny. Tym bardziej, że było tak ciemno, że nie wiedziałem, w jakim miejscu jestem. Znalazłem więc ławeczkę nad samą plażą i sobie siedziałem. Przyznam, że trochę zmarzłem. Do tego byłem zbyt zmęczony, by czuwać, ale jeszcze na tyle ostrożny, że co chwila się przebudzałem z drzemki. Na szczęście w pobliżu nie było żywej duszy i przetrwałem kolejną noc. Trochę się czułem jak bezdomny :-), no ale tak akurat wyszło, w sumie z mojej własnej decyzji. Nie cierpię takiego oczekiwania na coś, tego czasu, gdy nic nie można zrobić i tylko się bezczynnie siedzi. A w zasadzie trząsłem się z zimna i przysypiałem :-). Nagle otwieram oczy, budzę się, patrzę i gdzie jestem? Tak! Na plaży w Burgas. Promyczki wschodzącego słońca zaczynały ogrzewać moją twarz i całe zmęczenie nieprzespanej nocy zaczęło ustępować.


Jeszcze przyrządziłem sobie Gorący kubek i dwie kawy na tej właśnie ławeczce, jak na podróżnika przystało :-), nie zwracając zupełnie uwagi na coraz więcej pojawiających się osób z psami czy uprawiających jogging. Powoli dochodziłem do siebie. Wracały do mnie pozytywne emocje po długiej i mało przyjemnej nocy. Chyba więcej tak nie zrobię. Jednak nocleg w ciepłym, ciasnym, ale własnym domku, jest bardzo ważny. Fakt, że nawet w namiocie, praktycznie utraciłem wszelkie wygody, ale jakoś nie specjalnie mi to przeszkadza. To zadziwiające, jak szybko można się przystosować do tak skrajnych warunków. Zupełnie nie brakuje mi newsów z Onetu, które codziennie czytałem, ani wiadomości z telewizji, ani kawałów z Basha. Zupełnie nie odczuwam braku tego, z czego kiedyś codziennie korzystałem. Ale brak noclegu to już trochę dołujące było :-).
Z ciekawości ciągle też obserwuję ilość wydawanych pieniędzy. Pewnie co niektórych zaskoczę, ale przez 10 dni wydałem dopiero 100 dolarów. Przypuszczam, że wielu z Was wydało w tym samym czasie 2-3 razy więcej na normalne życie. To tylko pokazuje, że do takiej wycieczki, niekoniecznie dookoła świata, ale choćby po Europie czy Skandynawii, wcale nie potrzeba ogromnych pieniędzy. Dlatego zdecydowanie mówię NIE wszystkim mającym nadzieję na wygraną w lotto. Nadzieja jest dla mięczaków. Trzeba brać życie w swoje ręce i działać. I kto mi powie, że czegoś się nie da zrobić? Wszystko się da. A to, że ktoś wygra w totka wcale nie znaczy, że zacznie spełniać marzenia. Jeśli ktoś ich nie spełnia już teraz, to nie spełni mając górę pieniędzy.
No ale wracamy do Bułgarii. Powiem Wam, że ciężko tu z autostopem. Nikt co prawda nie chciał pieniędzy, ale liczba zatrzymujących się aut jest jakaś skromniejsza niż w Rumuni. Sama Bułgaria to w ogóle jest coś pomiędzy Rumunia a Ukrainą. Turystycznie bardzo rozwinięte, w wielu miastach jest już nawet Internet na ulicy (sponsorowany przez miasto), ale np., znajomość angielskiego jest dramatycznie niska. Na szczęście na wielu znakach miejscowości są napisane w dwóch językach, ale menu w restauracjach czy napisy na sklepach to ciągle niezrozumiałe dla mnie krzaczki.
Pewnie dziwi Was, że przeleciałem przez Bułgarię tak szybko. Tak, to celowo, bo kiedyś już tu byłem i zwiedziłem wtedy to, co chciałem, dlatego nie chciałem tracić na nią czasu. Przede mną Istambuł i tam zatrzymam się na parę dni. Jestem już 10 km od granicy z Turcją. Dojechałem tu autostopem, ale niestety dalej muszę i tak zaczekać na bus, bo do granicy jest 10 km pod górkę, a potem 50 km do najbliższego miasteczka. Z dwa tygodnie bym tego nie przeszedł :-). Tym razem również pozwolę sobie na wycieczkę autobusem :-).
Wieczorem…
Mój plan szlag trafił :-). Guzik, ani jeden cholerny kierowca, ani nawet autobus się nie zatrzymał. Co z nimi nie tak, że przy granicy nie można nic złapać. Cholera, straciłem przez to parę godzin. Tak się wkurzyłem, że poszedłem na piechotę. Ale to było normalnie "highway to hell" :-). Przeszedłem 5 km pod taka górę, że mało nie wyzionąłem ducha.


Na szczęście zatrzymała się taksówka, musiałem zapłacić 5 dolców za podwózkę pozostałych 5 kilometrów. Ale chyba nie dałbym rady tego przejść dzisiaj. Na granicy uszczknęli mi jeszcze 20 dolców na wizę… czyli po prostu za nalepkę w paszporcie. Pieczątka od celnika i już byłem po drugiej stronie granicy. A tu normalnie, jak u nas wyjazd ze Zgorzelca do Niemiec. Pięknie zrobiona droga, pobocza, naprawdę na wstępie robiło niezłe wrażenie. Stanąłem za szlabanem kilka metrów dalej, zdeterminowany, żeby coś jednak złapać – za szlabanem powinno być łatwiej. Pierwszy podszedł mój kierowca taksówki :-), jednak cena była zdecydowanie przegięciem. I tak planowałem tam spać, więc nie wierzę, że przez 2 dni nikt by mnie nie wziął. Na moje szczęście, nie czekałem nawet 10 minut :-))). Wracał akurat jakiś chłopak z Bułgarii z pracy. Na szczęście się zlitował. Podjechaliśmy prawie 50 km do najbliższego miasta. Jednak jakoś nie czułem się tu na wstępie zbyt bezpiecznie. Ten mi najpierw naopowiadał o jakiejś mafii u nich i drobnych przestępcach, żebym uważał na zaczepki, potem wysadził mnie koło jakiegoś baru w zagrodzie, żebym tam zapytał, czy nie ma miejsca na namiot. Odmowa była kategoryczna i stanowcza. Byłem aż zdziwiony taką reakcją, bo koleś nie był nawet odrobinę ciekawy, co tu robi facet z takim plecakiem. No nic, trudno, spróbowałem. Miasto (nazwa jakaś pokręcona nie do wymówienia) było na uboczu od głównej drogi, więc pomyślałem, że skoro mam wodę i musli :-), to nie mam po co tam wchodzić. Już 17 godzina, co ja tam teraz znajdę w takim dużym mieście. Odszedłem więc od zabudowań ze 2 km, zszedłem za jakąś skarpę, no, myślę sobie, "tutaj nikt mnie nie wypatrzy". Pół godziny później przeszło obok największe stado owiec w okolicy :-). Wyszedłem, żeby się przywitać z pasterzem, bo cholera wie, jak zareaguje na moją obecność tutaj. Niestety nie mam żadnego doświadczenia z tą nacją, nie wiem czego się spodziewać, więc chciałem od razu załagodzić sytuację, żeby nie wrócił tu z kolegami :-). Gość był w niezłym szoku, co ja tu w ogóle robię w czymś takim małym i zielonym :-). Coś tam paplał po swojemu, rozumiałem tylko słowa, które powtarzał po mnie "Bułgaria, autostop…". Po chwili zaczął mi wciskać swój patyk do ręki, żebym teraz ja pogonił jego stado :-). Owieczki zaszły już jednak dość daleko, a ja na bosaka, więc nie uśmiechało mi się opuszczać namiotu. Z resztą od ponad 2 dni nie ściągałem butów z nóg, nie myłem się, ani w ogóle nic, potrzebowałem odpoczynku BARDZO. Pomachał mi i poszedł. Pół godziny po nim, znowu słyszę dzwoneczki :-). Co to, tranzyt zwierząt? Tym razem stadko kóz :-). Pasterz pomachał mi z daleka, coś tam po swojemu pogadał i poszedł.



Tak to niespodziewanie toczą się moje przygody. Ląduję nie wiadomo gdzie. Poznaję ciekawych ludzi :-). Nawiasem mówiąc fajnie jest być pasterzem, co? :-) Taki biblijny zawód. Chodzą całymi dniami po polu i gwiżdżą. Ciekawe, co oni robią po pracy :-).

sobota, 22 maja 2010

Już w Bułgarii

22 maja 2010

Dzisiaj w nocy obudzili mnie jacyś dyskotekowicze. Ach Ci turyści :-). Miałem wstać o 6 rano i oczywiście zaspałem. Drugi budzik o 7 jakoś też nie miał wystarczającej siły przekonywania :-). Zanim się wykaraskałem, spakowałem i dojechałem do miasta, była już prawie 10. Mam jeszcze trochę słabość do Internetu, więc pierwszy napotkany McDonalds też zabrał mi godzinkę. No, ale tego mi chyba nikt nie będzie miał za złe, bo inaczej nie moglibyście nic ode mnie czytać.

No i nadeszła pora na ruszenie dalej. Wiecie, gdy jestem w obcym mieście, to właściwie nie wiem ani gdzie jestem ani dokąd iść. W Polsce zawsze radziłem sobie sam, a tu musiałem nauczyć się prosić ludzi o pomoc. I niezwykła rzecz mnie spotyka za każdym razem. Ludzie naprawdę chcą mi pomóc. Widzę to, jak bardzo się starają i angażują i bardzo to doceniam. Najprostsze pytania i prośby otwierają ich serca, a mi pozwalają trwać na swojej drodze. W zamian, kiedy tylko mogę, staram się zaszczepić im wiarę w możliwość spełniania swoich marzeń. I tak powolutku przedostałem się do kolejnego miasteczka. Nauczyłem się też, że trzeba mnożyć minimum x2 liczby, które ludzie podają. I dobrze, że zaczekałem godzinę na autobus, bo z zapowiadanych 7 km do granicy, zrobiło się 15 km. Z resztą ostatni kilometr i tak musiałem iść na piechotę, bo autobus tam nie dojeżdżał. Granica jest otwarta dla UE, więc poszło gładko. Jakiś miły pan podwiózł mnie parę kilometrów do najbliższego miasteczka. I tu zaczęły się schody. Autobusów nie ma. Samochodów prawie też nie. Raz na 10 minut jechało coś z granicy, ale zwykle z całą rodziną, więc bez miejsca dla takiego małego żuczka, jak ja. Oj te górki tutaj dały mi niezły wycisk. Pleców nie czuję, nie wiem jak usiąść, żeby mnie nie bolały (daleko jeszcze do tego tajskiego masażu? :-)). Minąłem po drodze piękne jezioro z wysepką na środku, a na wysepce domek. Po prostu bajeczny widok. Jakieś 4 km za jeziorem było już widać morze. To było też pierwsze miejsce, gdzie mógłbym bezpiecznie rozpalić moje pierwsze ognisko (dookoła żywej duszy). Do tej pory było to trochę ryzykowne. Ale co mi po ognisku, skoro nie miałem nic do jedzenia (rozjechany jeż nie wyglądał zbyt apetycznie), pół małej butelki wody, a najbliższe miasteczko ze 20 km dalej. Już po 16, trochę zaczęło mnie to martwić. Myślałem, że z autostopem pójdzie dzisiaj łatwiej, a tu nic. Pewnie myślicie, że przezornie powinienem się zabezpieczyć, ale tutaj to wygląda inaczej. Owszem mam żelazny zapas musli, ale wielu rzeczy kupić nie mogę (np. żeby się nie rozciapciały w plecaku, albo żeby się nie zepsuły), po drugie nie mam gdzie tego trzymać w plecaku. Ręce też mam zajęte – jedna trzyma wodę, druga macha na stopa :-), albo drapie się po głowie zastanawiając się gdzie jest :-). Także jest każdego dnia plan dojazdu do jakiejś miejscowości i tam możliwość zaopatrzenia się w jedzenie. Jak plan nie wypali, to albo jestem bez kolacji, albo bez śniadania :-). Co prawda nie jestem tu zbyt głodny, ale wiem, że po takim wysiłku, muszę uzupełniać paliwo.

Na szczęście dzisiaj było mi pisane coś jeszcze zjeść :-). Zatrzymał się wreszcie, po kilku kilometrach mojego człapania, jakiś bus. Kierowca to było pomieszanie tzw. złotej rączki z wielbicielem trójkołowców, bałaganu i havy metalu. Gość ze 40 lat, bus był chyba jego domem, bo spośród sterty śmieci wyłaniało się coś na kształt łóżka i kuchenki gazowej. Wszędzie pełno było kabli, śrubek, szpargałów. Miał nawet uschnięte kwiatki w kubku :-), tuż obok lornetki :-). Aaa, i paznokcie, a w zasadzie pazury, dłuższe niż tipsy mojej żony, po prostu wizualny koszmar :-). Ależ jakie było moje szczęście, że to właśnie on jeden mi się zatrzymał, że zabrał mnie do najbliższego miasteczka (a tym samym do sklepu z jedzeniem :-)). Jak widać spotykam przeróżnych ludzi. Również takich, których za bardzo nie chcę oglądać :-). Jednak pomoc, którą od nich otrzymuję rekompensuje wszystko.

Jednak dzień mój jeszcze się nie skończył. Właśnie czekam na autobus do Varny. Niestety przyjedzie dopiero o 21.30. To niby tylko 80 km, ale co będzie potem, to nie wiem. W nocy ciężko będzie mi znaleźć jakiś nocleg. Może się okazać, że dzisiaj nie pośpię zbyt wygodnie. Chyba, że plaża będzie blisko, to może tam coś znajdę. Zobaczcie, jakie to dziwne. Kładziecie się dzisiaj spać w swoich łóżkach. To takie normalne. A ja jeszcze o 22 nie będę wiedział, czy będę miał gdzie dzisiaj spać. Tak to właśnie niespodziankowo u mnie wygląda. Do zaplanowania mam tylko jeden dzień. I nigdy nie wiem czy coś z tego mojego planu w ogóle wyjdzie :-).

Hmm… nocleg na plaży… brzmi ciekawie :-).

Pięknie…

21 maja 2010

Dzisiaj miał być czas odpoczynku, nawet nic miałem nie pisać, żeby dać Wam od siebie odpocząć :-), ale po prostu się nie da. Piękno otaczającej mnie przyrody zapiera dech w piersiach, nie mogę się opanować, żeby tego nie opisać. Dzisiaj zrobiłem sobie spacerek po mieście. W sumie miasto jak miasto. Bardzo rozległe, potrzeba auta, żeby je całe zwiedzić. Z resztą mało interesuje mnie chodzenie po sklepach, za to widoki, które można tu wypatrzeć są niesamowite. A przecież to tylko Rumunia, tak blisko nas, niby nic nadzwyczajnego, ale jest miejscami bardzo czarująca. Dzisiaj niestety parę godzin padał deszcz, więc przesiedziałem ten czas w namiocie z dobrą muzą na uszach, ale jak tylko przestało padać, poszedłem na plażę od strony kampingu, w którym jestem, a nie od strony miasta. Żałuję, że wcześniej tu nie przyszedłem. Od najbardziej turystycznej części miasta, dzielnicy Mamaia, dzieli mnie z 10 kilometrów, więc mało który turysta-spacerowicz tu dociera. Pamiętacie jak Wam pisałem, że był tam pas muszli szerokości 3-5 metrów? Tutaj ma on szerokość 22 kroków!!! Aż zmierzyłem, bo nie mogłem uwierzyć. Niesamowicie to wygląda. Takie jakby zmielone muszelki usypane w wielki naturalny dywan. Wśród nich oczywiście setki normalnych, niezniszczonych muszli. Czad :-). Jeszcze po deszczu tak niesamowicie parowały. Morze płaskie jak tafla lustra. Na nim widać z daleka jedną łódeczkę, i jedna mewa się też już znalazła. One tak niesamowicie skrzeczą. Gdy to słyszę, to wiem, że tuż, tuż, za chwilkę zobaczę morze. I te chmury. Tworzą na niebie tak niesamowite wzory, miejscami przebijają się przez nie promienie słońca. Do tego w Rumuni słońce zachodzi nad lądem, nie nad morzem, więc od strony morza tworzy się taka delikatna fioletowa poświata, która zlewa morze i niebo tak, że nie można dostrzec linii horyzontu. No coś niesamowitego! Strasznie żałuję, że nie zwiedziłem całej Rumuni, a tylko przejechałem przez mały skrawek. Ale na pewno tu jeszcze wrócę. Podobno mają piękne i dzikie zakątki lasów i gór. Tam może być ciekawie :-).

Trochę nie fajnie tylko, że Cyganie zapracowali sobie na tak złą opinię. Szkoda, bo poczucie niebezpieczeństwa w ich pobliżu, bardzo psuje cały urok tego kraju. Chcesz wyjść wieczorem na spacer i strach trafić na ich dzielnicę. Tu w Constance nie rzuca się to tak w oczy, bo to już dość turystyczna aglomeracja, ale w tym pierwszy mieście, w którym byłem – Galati… no tam to bym sobie na spacer nie poszedł wieczorem :-).

Ogólnie postrzegam Rumunię pozytywnie. Poznałem dużo przemiłych i pomocnych osób. Ceny niestety dość zbliżone do cen w Polsce, niezbyt atrakcyjne, ale poziom rozwoju kraju mniej więcej też ten sam, co u nas. Jedyne, co bym zmienił w tym kraju, to wymontował wszystkim kierowcom klaksony, bo aż uszy bolą. Frajdę mają, jak sobie trąbią :-).

Dogadać się tu można dość łatwo po angielsku. Sporo osób mówi tym językiem. Napisy w wielu miejscach też już zostały przerobione na angielski, więc łatwo można się połapać. Z resztą ich język jest chyba dość zbliżony do włoskiego, bo w sumie bez większego problemu można zrozumieć, co jest napisane. No może poza jednym wyjątkiem :-). Wchodzę wczoraj do spożywczego i proszę "eggs". Babka na mnie patrzy oczami w stylu "że co?". "Eggs from chicken" :-) i pokazuję jej kurczaka :-). Mało tam nie padłem ze śmiechu, a ta baba patrzy na mnie, o co mi chodzi :-). W końcu zadzwoniła do syna, dała mi go do słuchawki i on jej przetłumaczył, o co chodzi :-). A ta pokazała mi kartkę na lodówce, że przecież jest napisane, że są jajka. A tam napis z tego, co pamiętam "oiu", a wymawia się "ojćz". Także z tym miałem problem. Ale uśmiałem się z nią ładnych parę minut.

Żałujcie, że Was tu nie ma. Jest naprawdę rewelacyjnie. Tak, jak sobie wymarzyłem. Jak to dzisiaj w piosenkach słuchałem: "ze stu snów ten jeden chcę naprawdę przeżyć" a "z każdym krokiem mam większy smak na życie". Tak właśnie jest ze mną. Nie żałuję ani trochę, że ruszyłem. Każdy dzień jest tak wyjątkowy, że aż chce się wstawać rano. Wyczekiwać tego, co się stanie dzisiaj. Choć czasami jest bardzo ciężko fizycznie, to satysfakcja jest tak ogromna, że niesie jak na skrzydłach. Nie myślałem, że mi to wszystko wyjdzie w ten sposób. Że to w ogóle wypali. A przecież ja nie robię nic nadzwyczajnego. Ja tylko jadę z miasta do miasta. Ja tylko spełniam swoje marzenia. Spróbujcie tego sami! Satysfakcja gwarantowana!

piątek, 21 maja 2010

Mała zmiana planów

19-20 maja 2010

Wczoraj nic nie pisałem, bo w sumie nie było o czym. Standardowy dzień podróżnika. Dobę w motelu miałem do 12, więc ten czas wykorzystałem na spacer nad Dunajem. Potężna rzeka. Jest z 3 razy szersza od Wisły i na pewno głęboka, bo pływają tu statki pełnomorskie. Szybko coś zjadłem i ruszyłem dalej w drogę. Najpierw wydostanie się z miasta. Na mapie wyglądało na małe miasto… 3 godziny marszu później byłem już na wylocie :-). Pierwsze auto, do jakiego machnąłem, podjechało i ruszyliśmy. Daleko mnie niestety nie zawiózł, więc dalej musiałem sobie radzić sam. Szedłem więc i szedłem, patrzę, taksówki stoją. Hmm, wioska zabita dechami, na co tu taksówki? Szedłem z 2-3 km (przy okazji się pochwalę, że już coraz rzadziej robię przystanki :-)), przeszedłem jakieś tory kolejowe, w sumie nie wiedziałem gdzie idę, po prostu kierowałem się kompasem. Słuchajcie, takiej wioski dawno nie widziałem. Rozpadające się garaże, mury, odpadające tynki… dopóki właśnie nie przeszedłem przez te tory :-). A tam 4 pasy w jedną stronę, 4 w drugą, w środku tramwaje, ruch jak w Rzymie. No nic, mam trochę sił jeszcze, więc przejdę jeszcze kawałek, potem złapię jakiś autobus, bo na drugą stronę miasta nie dam rady przejść o własnych siłach. Tym bardziej, że powoli trzeba się rozglądać za noclegiem. Szedłem i szedłem i szedłem :-), plecy już mi odmawiały posłuszeństwa, łydki tak bolały… ale przecież, co? Ja nie dam rady? Ja? Jak nie ja, to kto? Szedłem więc, aż w końcu zauważyłem przystanek odpowiedni dla mnie :-). Podjechał autobus z tabliczką z napisem Viziru (tak się nazywało kolejne miasteczko na mojej drodze), więc wsiadłem. Ludzie w lekkim szoku… skąd w lokalnym autobusie turysta. Kierowca też był lekko zdekoncentrowany, bo ja się go ciągle pytałem, ile mam zapłacić za bilet do tego Viziru. Aż w końcu mi powiedział po paru minutach jeżdżenia, że to jest Viziru… ulica Viziru :-). No tak, cały ja, wsiadłem nie w ten autobus, co trzeba :-). Kierowca machnął ręką na kasę za bilet i pokazał mi miejsce gdzie jest przystanek dla autobusów dalekobieżnych, w tym do miasta Viziru. Jakaś starsza Cyganka mnie zagadała, coś tam mówiła, że duży bagaż, coś pokazywała, w sumie nic nie zrozumiałem, ale że ona też do Viziru, więc się jej trzymałem. Na szczęście kierowca znał angielski, i był w Polsce :-) ("golonka and strong Beer - super" :-)) i wysadził mnie dokładnie tam, gdzie chciałem, na wylocie do kolejnego miasta. To już była naprawdę wioska i całe szczęście, bo o 18 to już trzeba szykować nocleg. Oczywiście mieszkańcy wioski powychodzili z chałup, coś tam do mnie gadali, ale "in inglezja" nikt :-). Już ledwo żyłem, a tu ciągnie się to pole, jacyś pasterze, krowy, dookoła ani kawałka drzewka. Przeszedłem tak chyba ze 3 km, aż wreszcie dotarłem do jakiś krzaczków. Zaszyłem się w nich jak najlepiej… i chyba mi się to udało całkiem nieźle :-), bo nawet auto, które się zatrzymało dosłownie z 10 metrów ode mnie, na załatwienie swoich potrzeb, nie zauważyli mnie :-).

Rano nastawiłem sobie zegarek na 8. Przeciągam się na moim wygodnym posłaniu (wreszcie się wyspałem w moim namiociku, a nie w tych niewygodnych hotelowych łóżkach :-)), i nagle słyszę… jakieś łopaty czy coś takiego. Co jest grane? Wyglądam z namiotu, a tu przy drodze jakaś ekipa remontowa czy sprzątająca :-). Oczywiście zdążyłem sobie spokojne zjeść, zrobić wszystko koło siebie i dopiero, gdy się zacząłem pakować, to mnie zobaczyli :-). Byli ode mnie z 20 metrów i nikt mnie nie widział :-). Przydał się ten kurs kamuflażu na szkole przetrwania :-). Dopiero wtedy zaczęli do mnie machać na powitanie :-). A ja najzwyczajniej w świecie ruszyłem dalej w moją drogę. Podjechał jakiś koń z przyczepką i coś nawija facet do mnie po rumuńsku, że taki duży plecak, żeby wrzucić na przyczepę. Tyle, że ten koń szedł wolniej niż ja :-). Puściłem go przodem, poczekam na stopa :-). 2 minutki i już siedziałem u kolejnego miłego pana, chyba jakiś dyrektor włoskiej firmy, ale on też pracował trochę w Polsce i w Niemcach. Gadał do mnie po włosku, rumuńsku, francusku i niemiecku, ale angielski nie w ząb (te 4 języki używał w jednym zdaniu :-)). A potem się okazało, że zna jedno słowo łacińskie, które w Polsce tak często jest używane :-). Nie wiem, o co chodziło, bo śmiał się z własnych wspomnień i tylko powtarzał "k***a Italiano, k***a Italiano" :-). Ważne, że jedziemy do przodu, a on niech sobie gada :-). Oby jak najdalej. Ostatnio mi to jakoś powoli jednak idzie :-), bo po kilkudziesięciu kilometrach, musiał wrócić do fabryki, bo coś się zepsuło. Plecak na bary i dreptałem dalej. Wreszcie zatrzymał się TIR. Pierwszy raz! :-) Jechał super koleś, uśmiałem się z nim równo. Oczywiście narzekanie na drogi, na politykę, na zarobki, pokazywanie zdjęć swoich żon, no i jaki to ja jestem odważny i wariat, że sobie tak jeżdżę :-). Zapytał, gdzie jadę, to mu powiedziałem, że przez jakieś wioski do Varny. Mówi do mnie "chłopie, tam nie złapiesz stopa, bo mało aut, poza tym zaraz będzie autostrada i jedzie prosto do Constance, a tam jest super". Spojrzałem na mapę… w sumie, czemu nie, mogę dzisiaj pojechać do Constance :-). To największa chyba miejscowość turystyczna w Rumuni, można wpaść, skoro to tylko 80 km. Poza tym znając życie, na mojej pierwotnej drodze, pewnie znowu by mnie nie puścili przez granicę bez auta, a jak pojadę po wybrzeżu, to tam siłą rzeczy musi być przejście dla turystów. Przeszedłem na drugą stronę autostrady, zamachałem, zatrzymał się jakiś bus. "In english only little", ale skoro do Constance, to jedziemy. Włączył muzykę, żeby nie było męczącej ciszy i jazda. Godzinkę później wjechaliśmy do miasta. Wysadził mnie na początku i mówi, że 2 km dalej jest morze, skoro chcę na kamping. Ok., 2 km to nie daleko. Po 2 km, spytałem jakiegoś dziadka o drogę. "Tak, kamping tam, 2 km". Przeszedłem te 2 km i jeszcze 2 :-). Pytam kolejnego o drogę. "Tak, kemping w dobra strona, ale to daleko, jeszcze ze 3 km". Kurde, zaczyna mnie już wszystko boleć. Po 3 km, podszedłem do policjanta. Stwierdził, że to jeszcze z 5 km, ale najlepiej jak wezmę taxi. Tu już na dobre się miasto zaczynało i taksówki już były, więc pojechaliśmy. Dobre 10 km dalej :-), wreszcie kamping :-))). Cena 10 zł. I powiem Wam, że tu to jest 5 razy lepiej niż w Odessie. Ogromne turystyczne miasto. Ceny niestety dużo wyższe niż na Ukrainie, ale i standard dużo wyższy. Infrastruktura zrobiona, masa hoteli, klubów, czyściutko, woda w morzu przeźroczysta, zostaję tu na 2 dni :-). Aaa, no i jest tu raj dla zbieraczek muszelek :-). Nie wiem, co Wy dzisiaj wieczorem robiliście, ja akurat spacerowałem nad Morzem Czarnym po rozgrzanym piasku, no a w zasadzie po tych muszelkach :-). Pas muszelek miał od 3 do 5 metrów szerokości, część rozdeptana oczywiście przez turystów, ale przez 1 km plaży można zebrać więcej muszelek niż na wszystkich plażach w Bałtyku. Dawno nie widziałem takich ilości muszli. Tak się teraz tylko zastanawiam… bo Wy pewnie jutro rano będziecie pracować przy swoich komputerkach, prawda? No to nie będę Wam mówił, że rano będę brał kąpiel w kryształowej wodzie morskiej, przy wschodzącym słońcu, przy skrzeczących mewach…

czwartek, 20 maja 2010

Trzy kraje w jeden dzień

18 maja 2010

Każdy dzień to przygoda. I każdy jest wielką niespodzianką. To takie ciekawe, gdy nie wiadomo, co dzisiaj będzie, co się zdarzy, kogo poznam. Jak już pisałem wcześniej, dzionek się zaczął od tego, że przemiły starszy pan zaprowadził mnie na stopa. Ruch niestety marny, a i do tego tylko lokalny. Żadnych aut jadących do Mołdawii, albo z jakimiś tablicami z Rumuni czy Bułgarii. Po godzinie próbowania, stwierdziłem, że nie ma sensu się męczyć i wskoczyłem do marszrutki. To znaczy zatrzymał mi się wcześniej jeden gość, ale chciał kasę, a że ja nie wiem ile bierze autobus na takiej trasie, to pewnie by ze mnie zdarł. Poza tym w autobusie bezpieczniej. Dojechałem do malutkiego miasteczka Reni, parę km od granicy. No i zonk :-). Nie ma autobusów żadnych stąd do Mołdawii. A tego dowiedziałem się od kierowcy taxi. Oczywiście zaoferował swoje usługi :-). Ale jak podał cenę 40 hrywien za 7 km (autobus wziął 15 hrywien za 65 km :-)), to go wyśmiałem i poszedłem na piechotę. Maszerowanie z plecakiem wychodzi mi coraz sprawniej. A ten marsz akurat był najfajniejszy ze wszystkich dotychczasowych. Podbiegały do mnie dzieciaki i pytały się skąd idę i dokąd, jakieś babcie na rowerach jadące do pracy zaczepiały mnie ciekawe, na co mi taki wielki plecak. Fajnie :-). Szczególnie, gdy wszyscy robili takie wielkie oczy, gdy mówiłem, dokąd idę. Dookoła świata? Na piechotę? :-).

Parę km dalej przejeżdżało wreszcie jakieś autko. Gość akurat przy samej granicy chyba pracował i tam mnie podwiózł. I powiem Wam, że dopiero dzisiaj, właśnie wtedy, gdy pierwszy raz przekraczałem kolejną granicę na własnych nogach, z plecakiem na plecach… poczułem się jak prawdziwy podróżnik. Nawet celnicy zrobili oczy, co tu robi taki gość, jak ja :-). Śmiesznie muszę wyglądać z plecakiem większym ode mnie :-). Ale ja już się nie przejmuję tymi uśmiechami, ani ciekawskimi spojrzeniami. Po prostu idę do przodu. I tak właśnie znalazłem się na terytorium Mołdawii. Znowu :-). Ale tym razem już mi przystawili pieczątkę. Po całych 3 km byłem już przy kolejnej granicy :-). Tym razem z Rumunią :-). Ja to się tylko dziwię Mołdawii, że za te tranzyty nie pobiera żadnych opłat. Tutaj i koło Odessy, nie da się nie wjechać na ich terytorium, bo to jedyne miejsca, gdzie się da okrążyć wodę.

Tia, tylko na tej drugiej granicy już nie chcieli mnie puścić :-). "Co znowu?" – myślę. Celnik pokazał mi auto i powiedział, że tylko w maszynie puszcza :-). Co za bezsens. Przecież nie każdy ma auto. Zawołał mi jakiegoś gościa, który dorabiał sobie przewożeniem ludzi przez granicę i wsadził mnie do jego auta :-). Jak się uzbierało jeszcze parę osób, to ruszyliśmy. A w tej granicznej taksówce, poznałem kolejną ciekawą osobę. Lena to pierwsza osoba, z którą mogłem wreszcie swobodnie porozmawiać po angielsku. Pogadaliśmy o tym, dokąd jadę i że śpię zwykle w namiocie w jakimś lesie. Razem z kierowcą, stwierdzili, że tutaj, gdzie jest tak dużo Romów, jest to bardzo niebezpieczne. Skoro lokalni mieszkańcy tak mówią, to lepiej się słuchać :-). I co zrobiła Lena? Zadzwoniła po brata, który przyjechał swoim autem i zawieźli mnie do taniego motelu :-). I jak tu nie wierzyć w dobre serce ludzi? Lena thank you for help! Za 15 dolarów mam pokoik. Warunki takie, jak za 15 dolarów, ale przynajmniej bezpiecznie. Jutro rano porobię jakieś fotki, bo jestem nad Dunajem, na pewno widoki są ładne, a później ruszę w głąb kraju. Z tego, co widziałem na mapie, jest tam więcej gór i lasów niż miast, więc mam cichą nadzieję, że będzie gdzie przenocować. A jeszcze lepiej, jak wreszcie, choć jeden raz zatrzyma się jakiś TIR prosto do Varny, bo jak na razie to same auta osobowe się zatrzymują (zwykle lokalne, krótkodystansowe). Nie wiem czy TIRy się boją, czy czemu tak. Myślałem, że jak widzą gościa z plecakiem, to nawet im na rękę, że będą mieli kogoś na długo do pogadania. Może się myliłem. Może nie są aż tak rozmowni :-). Jutro nowy dzień, nowe przygody. Ciekawe co tym razem mnie spotka :-).

Moje opinie o Ukrainie

18 maja 2010
Czas na małe podsumowanie tego kraju, bo dzisiaj już go opuszczam.
Powiem krótko. Podobało mi się. Myślę, że kiedyś tu wrócę, ale już nie tak, jak teraz. Następnym razem poduczę się ich języka, bo spotkać tu kogoś, kto rozumie angielski… udało mi się spotkać 4 takie osoby na jakieś 100, które coś rozumiały po angielsku, a i te 4 osoby wolały, żeby mówić do nich po polsku, bo więcej rozumieją :-). Nie znając ich alfabetu ciężko też zrozumieć w jakiej miejscowości w ogóle jesteśmy. Po paru dniach już zacząłem łapać, która literka co znaczy, ale to o wiele za mało. Oczywiście nie mam możliwości nauczyć się 50 języków, z każdego kraju, gdzie będę. Jednak jak tylko wjechałem do Rumuni, to każdy zagadnięty rozmawiał po angielsku, a na Ukrainie praktycznie nikt. Jeśli więc chce się ten kraj lepiej poznać, to trzeba zacząć od ich alfabetu :-).
Kraj sam w sobie (jeśli chodzi o naturę) piękny. Taki… jeszcze nietknięty cywilizacją. Jest dużo większy od Polski, a ogromną część zajmują gigantyczne łąki. Ciężko tu znaleźć wielkie połacie lasów, ale łąki ciągną się i ciągną. Po drodze często mijałem całkiem spore stada owiec i krów. Fajnie też wyglądają tu ogromne pola żółtego rzepaku czy zielona jeszcze pszenica falująca na wietrze. Jednak, żeby tu pojeździć, trzeba mieć dobrego jeepa. Oprócz głównych dróg między największymi miastami, reszta nie nadaje się do jeżdżenia. Szczerze mówiąc, u nas nazwalibyśmy to polnymi dziurawymi drogami, a tutaj to jest norma i jakoś nikomu to nie przeszkadza, gdy w autobusie podskakują o 20-30 cm do góry na tych dołach (mówię serio!). A gdy im już zaczyna przeszkadzać, to szuka się objazdu po polu obok i już :-).
Gdzie mi się podobało? W Odessie. Porządne turystyczne miasto, tyle że jeszcze nie zaczął się sezon, gdy w nim byłem, więc nie działo się wiele. Pewnie w lipcu jest o wiele ciekawiej. Niestety reszta kraju, to wielka katastrofa. Mam wrażenie, że ci ludzie żyją bardzo ubogo. Wioski wyglądają jak u nas w najbiedniejszej części rzeszowskiego 20 lat temu. Jedna wielka ruina. Gdy się to ogląda z okien autobusu, to jako całość tworzy niepowtarzalny klimat ciągnącego się PGR'u. Ale myślę, że ludziom tutaj ciężko się żyje i podziwiam ich za to, że sobie tu jakoś jednak radzą. Ale największym plusem jest to, że większość z nich jest niesamowicie pomocna. Np. dzisiaj, gdy zabłądziłem w Ismaił, szukając wylotu z miasta do Mołdawii, zapytałem jakiegoś starszego pana o drogę i wiecie, co zrobił? Zaprowadził mnie tam! Szliśmy ponad 20 minut! To było niesamowite. Koleś zupełnie mnie nie znał i zamiast wskazać tylko drogę, albo powiedzieć, że nie wie, on po prostu zaprowadził mnie na miejsce, gdzie mam łapać stopa, albo tzw. marszrutkę, czyli autobusik. Tu po prostu, na tych biedniejszych obszarach, ludzie jeszcze nie są tacy, żeby robić coś tylko za kasę. Większość z nich pomogła mi zupełnie bezinteresownie. Po prostu pomagali, życzyli powodzenie i odchodzili. Niesamowite przeżycie za każdym razem.
A teraz coś o panującej tu modzie :-). 90% aut ma przyciemniane szyby. Reszta to albo przyjezdni turyści, albo ci, którzy jeszcze nie zdążyli tego zrobić :-). Nawet 50-cio letnie zaporożce, auta policyjne, kamazy – wszyscy mają przyciemniane szyby :-). No i obowiązkowo Gold Hits z lat 90-tych, oczywiście na cały regulator :-). Do tego koniecznie wewnętrzne upiększenie auta: minimum 5-7 krzyżyków oraz przynajmniej 6 świętych obrazków. Dobrze też, żeby było kilka wiszących kaczuszek i wiewióreczek, tak żeby widoczność była maksymalnie zawężona :-). A dla pań mam szczególnie ważna informację! Uwaga! Telefony tylko z klapką!!! I to najlepiej modele z lat 1995-96 :-). Jeśli chcecie nadążyć za modą, która nadciąga z Ukrainy, koniecznie musicie mieć phone z klapką :-).
Aaa, jeszcze mi się przypomniało coś o jeziorach. Mają tutaj bardzo dużo, gigantycznych rozlewisk, jezior, stawów. Po prostu ogromne i w takim nietkniętym surowym stanie. Byłoby niesamowitą przygodą wyrwać się nad takie jezioro, połowić ryby, czy pomieszkać w namiocie w dzikim pustkowiu. Nie mu tu zupełnie turystów, ani sportów wodnych. Dookoła po prostu tylko pola. Przepięknie to wygląda, aż się prosi, żeby rozbić obok namiot i wskoczyć się popluskać. Szkoda tylko, że za bardzo nie dbają sami o przyrodę, bo te dzikie śmietniki przy drogach, trochę psują cały urok.
Warto tu przyjechać, tak myślę. Choć, gdy ja to jeszcze kiedyś zrobię, to już raczej własnym autem niż autostopem. I raczej jeepem :-)
A tak wygląda informatyk w podróży dookoła świata:

wtorek, 18 maja 2010

Znowu na trasie

17 maja 2010

Uprzejmość celników, których spotkałem nie zna granic. Rano im powiedziałem, że już wiem, gdzie jestem (wiem, że to śmiesznie brzmi :-)) i że nie będę jechał do Mołdawii, bo już nie mam po co i że chcę teraz jechać do miejscowości Izmaił. "Izmail?" – zapytał celnik – "no to pakuj się szybko, bo za godzinę będzie autobus prosto do Izmail". Nic lepszego przytrafić mi się nie mogło. Nie dość, że tu mało co jeździ, to szansa, że ktoś jedzie właśnie tam, jest zerowa. Nie mogłem nie skorzystać z takiej okazji. Celnicy nalali mi kolejną butelkę wody na drogę, wsadzili w autobus i się pożegnaliśmy. Po drodze jakaś starsza babcia, która jako tako po polsku rozumiała, powiedziała mi ile będę jechał i na pożegnanie poczęstowała jabłkiem. Dla kogoś, kto rano miał tylko kawałek kiełbasy w ustach i jeszcze trochę mussli od żony, to bardzo dużo. Nie zdawałem sobie dotąd sprawy z tego, jak niewygodne jest takie życie. Ale powoli się do tego przyzwyczajam i w sumie chyba wychodzi mi to nie najgorzej. Wyobraźcie sobie to… zaraz robi się ciemno, nie zdążyliście kupić nic do jedzenia, do picia jest tylko 0,5 l. Tak – był plan kupić więcej wody, ale akurat ten kierowca nie dojechał tam, gdzie planowaliście do miasta, a wysadził Was w szczerym polu. Żadnego sklepu w pobliżu, albo już są pozamykane. I te 0,5 litra wody musi wystarczyć na umycie zębów 2 razy, na umycie twarzy, na zrobienie sobie herbaty i kawy i zwilżenie ręcznika, żeby przetrzeć ciało z potu i kurzu. Naprawdę hardcorowe warunki :-). Dlatego dzisiaj pozwoliłem sobie na noc w hotelu :-), skąd właśnie teraz do Was piszę. To jedyna opcja, żeby się wyprać, doprowadzić do jakiegoś porządku, umyć naczynia (niemyte od tygodnia) i naładować baterie. Tak wygląda życie podróżnika :-). Trzeba radzić sobie w takiej sytuacji, w jakiej zastanie Was zmierzch.

Dzisiaj koło 15, za 50 hrywien, wylądowałem w Izmaił. Spójrzcie na mapę, jestem kilka kilometrów od Rumuni. A w ogóle to Wam powiem, że to miasteczko podoba mi się najbardziej ze wszystkich z Ukrainy. Jest urocze. Główną ulicą ciągnie się gigantyczny stragan, aż do zrujnowanego przystanku autobusowego – dokładnie tak, jak sobie wyobrażałem Ukrainę. Tutaj miasteczko tętni życiem, handel kwitnie (blisko granica), podoba mi się tu. Nie daleko jest jakaś rzeka i bardzo dużo rozlewisk i jezior. Jeszcze nie zdążyłem wyczytać nazw tych zalewów, ale jest ładnie. Może zostanę tu jeszcze na jedną noc. Zobaczymy.

Chętnych do oglądania foteczek, zapraszam do galerii. Nie ma tego dużo, ale wierzcie mi, tu za bardzo nie ma czego fotografować :-).

poniedziałek, 17 maja 2010

Ale pobłądziłem :-)

16 maja 2010

Uuuu, gdzie ja w ogóle jestem? :-) Jak zobaczyłem wreszcie swoją pozycję na GPS, to aż mi się mina roześmiała z samego siebie. Ale od początku…

Ruszyłem późnym rankiem z brzegów Odessy w stronę Mołdawii. To jedyny przejazd, żeby okrążyć to wielkie jezioro. Spójrzcie na mapę. Trzeba wjechać kawałeczek do Mołdawii, żeby móc potem jechać na dół w stronę Bułgarii. Najpierw podrzucił mnie przemiły alpinista do miasteczka Maiaky. Wszystko ok :-). Ale następny kierowca, który słowa po polsku nie rozumiał, już nie koniecznie wiedział gdzie chcę jechać. Koleś cały w sznytach, więc moja czujność się wzmogła, ale stałem już tam ponad godzinę, więc zaryzykowałem. W każdym razie, koleś jak usłyszał Mołdawia, to się uśmiechnął, bo on też tam jedzie, więc jazda. Wiedziałem z mapy, że miałem do pokonania jakieś 250 km. Jechaliśmy więc i jechaliśmy… skończył się asfalt… dziury w ulicy były tak duże, że wszyscy jechali polem :-). Słuchajcie, jeśli widzieliście najgorszą drogę waszym zdaniem, to ta jest 10 razy gorsza. Zostały tylko grudki asfaltu a między nimi tak ogromne dziury, że nie da się nimi jechać. Ludzie jechali więc obok polem. Baa, ale żeby tego było mało, to w pewnych momentach objeżdżali nawet ten objazd :-). Były momenty, że to była trzy-pasmowa droga po polu :-). No i w końcu po paru godzinach dojechaliśmy do granicy z Mołdawią. Jakoś dziwnie długo nam to zeszło, ale skoro jest Mołdawia, to chyba ok. No tak, tyle, że ten punkt graniczny jest otwarty tylko dla lokalnych mieszkańców :-). Kazali mi zabrać plecak z auta (kierowcy mina zrzedła, bo chyba liczył na spory napiwek), no i zaczęła się godzinna procedura pisania mi odmowy wjazdu :-). Tylko po to, żeby napisać, bo do niczego innego nie potrzeba. Celnicy byli bardzo mili. W końcu mnie puścili i powiedzieli gdzie mam jechać i żebym stanął za szlabanem, a oni mi złapią stopa w tamtą stronę. Tyle, że już jest prawie 17 i już nikt nie jeździ. Minę miałem nietęgą, wręcz dopadła mnie chwila słabości. Kurcze miło byłoby już wrócić do domu :-). Minęło dopiero parę dni, a ja już zupełnie nie wiem, jaki jest dzień tygodnia i gdzie jestem (bateria laptopa totalnie wyczerpana, nie mogłem sprawdzić pozycji na GPS). To była chwila, gdy było mi naprawdę ciężko tu samemu siedzieć. Co ja tu w ogóle robię? W polu, dookoła pustka, a ja siedzę tu i czekam nie wiadomo na co. A czekanie jest najgorsze. Szybko męczy i demotywuje. W dwie osoby byłoby raźniej, ale trudniej by się łapało stopa. Muszę więc pamiętać, jaki mam cel, nie myśleć o trudnościach, tylko przeć do przodu. Nie wolno się poddawać. I muszę lepiej planować trasę, żeby umieć kierowcom tłumaczyć, gdzie chcę jechać, może zacznę to rysować. Autostop to nie autobus niestety, nie wiezie do konkretnego celu. Może pojedzie 30 km, a może 500 km. A obcokrajowiec bardzo szybko gubi się w tej sytuacji. W każdym razie siedzę przy tym szlabanie, bez wody (pojechała z kierowcą, zapomniałem o niej :-)). Cóż więc pozostało? Poszedłem do tych celników, zapytałem czy mogę tu rozbić namiot, poprosiłem o wodę i o naładowanie baterii… no i zobaczyłem gdzie jestem :-))). Zamiast 300 km na południe, pojechałem 300 km na zachód :-). Dzięki biurokratom z Ukrainy!!! Gdyby nie to, to bym jeszcze bardziej zboczył z trasy :-). Całe szczęście, że celnicy mnie nie puścili. Już mi lepiej :-). I przynajmniej nie muszę tej granicy przekraczać :-), bo… jak się okazało już ją przekroczyłem dawno temu i to 2 razy, tylko że tam nikt jej nie pilnował (była zupełnie otwarta, bo tam jest tranzyt do Rumunii oraz dla turystów) i nawet tego nie zauważyłem :-). Ok., jutro ruszamy w takim razie na południe, zobaczymy tylko jak, bo tu mało co jeździ, bo przecież tu nie ma nawet po czym jeździć :-).

Koszmarny dzień

15.05.2010 – Dzień czwarty

Wczoraj w totalnej euforii, gdy tylko pomyślałem, ile ciekawych osób poznałem, a dzisiaj, gdy zdany byłem tylko na swoje siły, zrozumiałem, jak może być ciężko. O rany, ledwo żyję. Wiedziałem, że to będzie największy problem – wydostanie się z metropolii. Dzisiaj koło 10 zebrałem manatki i poszedłem na tramwaj. Skoro wiem gdzie jechać, to nie ma sensu spacerować z tymi tobołami. Tym bardziej, że bilet kosztuje tylko 1 hrywnę, czy koło 20 groszy. (W tramwaju jest konduktor, który podchodzi i zamienia 1 hrywnę na bilet, a w autobusach, wsiada się tylnimi drzwiami i przy wysiadaniu już przednimi płaci się 2 hrywny. Autobus w ogóle to działa jak autostop – zatrzymuje się, tam gdzie pomachasz ręką, albo powiesz kierowcy). Dojechałem do miejsca, w którym wczoraj mnie wysadzili i zacząłem kombinować, jak tu teraz wrócić na trasę. Oczywiście nikt zupełnie ni w ząb po angielsku, więc nie dogadałem się. A zrozumieć cokolwiek z mapy z tych ich literek, to niestety nie takie proste, przynajmniej dla mnie. Jak wielka była moja radość na widok loga McDonalds! Wreszcie prąd i wreszcie Internet! A w necie mogłem mniej więcej sprawdzić, w którą stronę się poruszać. No i się zaczęło błądzenie. Tramwaj, autobus, za daleko pojechałem, więc z powrotem, znowu zabłądziłem, skończyła się ukraińska kasa (wbrew obiegowym opiniom nikt tu w dolarach nie przyjmuje kasy), więc szukanie kantoru, skończyła się woda, znowu szukanie sklepiku, znowu pytanie o trasę, znowu błądzenie, jeżdżenie, jakiś obiad, znowu kasa się skończyła (dzisiaj jakoś mi się rozeszła nadzwyczaj szybko :-)), kantory już zamknięte, więc z buta na piechotę. Ło matko, przeszedłem chyba z 15 km. A w tym cholernym mieście nie ma ani jednej ławki, zaliczyłem więc wszystkie murki po drodze. Już mi się skończyło paliwo w nogach. Zachciało się wycieczek krajoznawczych! Następnym razem tylko taksówka. Gdybym wiedział, że tak to się skończy, to nawet bym się nie zastanawiał, ale w pewnej chwili, już nawet nie mogłem z nich skorzystać z braku hrywien. Co jakiś czas tylko otwierałem laptopa, żeby sprawdzić czy dobrze idę. Gdy w końcu dotarłem na drogę wylotową z Odessy, skonany po całym dniu maksymalnie, zostało mi jeszcze jakieś 7 km jeszcze do przejścia. To była prawdziwa walka ze sobą. Nie wyobrażacie sobie, jak można być zmęczonym po 6 godzinach dreptania z 30-sto kilogramowym plecakiem. Teraz wiem, że to kondycja (konkretnie siła i wytrzymałość) jest kluczem, żeby sobie w takiej podróży poradzić. Żadne inne szkolenia. Oczywiście zaraz po silnej woli :-). Szedłem więc dalej, byle do przodu, człapałem, małymi kroczkami, ale do przodu. Muszę zdążyć przed zmierzchem znaleźć miejsce na namiot, a tu ciągle zabudowania, ciągną się i ciągną. Sprawdziłem na laptopie jak jeszcze daleko. Boshe przeszedłem dopiero 2 km, myślałem, że już z 5, zaraz tu padnę trupem! Przeszedłem ostatkiem sił na drugą stronę ulicy i zamachałem na stopa. Nie miałem nic do stracenia, to nic, że ciągle jesteśmy w mieście. Będę szedł i machał, może ktoś stanie… i :-)))) zatrzymał się pierwszy samochód :-)))). Zjechał specjalnie dla mnie z drugiego pasa. Szczęście mnie nie opusza. Wywiózł mnie do samego zjazdu, tylko 5 km, ale dla mnie aż 5 km! Ledwo się ruszam, ale jeszcze 500 metrów do lasku i do namiociku i do łóżeczka i już grzecznie śpię…

sobota, 15 maja 2010

Podróż do Odessy

13 maja 2010 – Dzień drugi

Dzisiaj wstałem po 6 rano. Ale to tylko dlatego, że nastawiłem sobie budzik, bo spało mi się tak błogo, że pewnie do 10 bym nie wstał. Ale to, że wstałem wcześnie, nie znaczy, że wcześnie ruszyłem :-). Zanim się wyczłapałem z tego mojego grajdołka, zanim coś zjadłem, zanim wszystko z powrotem wsadziłem do plecaka (przecież musiałem wszystko wypakować), to zeszło się prawie 2 godziny. I choliwka, woda się skończyła. I żeby nie było zbyt prosto, stacja benzynowa też była zamknięta :-). No nic, jakoś przetrwam. Stanąłem na stopa. Odpuszczam sobie zwiedzanie Lwowa, bo nie ma tu za dużo do zwiedzania. Wpisałem Ternopil na mojej kartce i stałem. Ludzie się patrzyli jak na jakieś widowisko :-). Chyba nie spotykają tu za często takich, jak ja. Droga pustawa, mało kto jeździ, chyba tu sobie postoję.

2 minuty później… :-)

Zatrzymał się Pan Dyrektor jakiejś fabryki produkującej lekarstwa :-). I jak myślicie, gdzie mnie zawiózł? Tak, spóźnił się do pracy, ale mnie zawiózł prosto na wylot na Odessę z miasta, które wpisałem na kartce :-). Wiem, wiem :-), szczęściarz ze mnie. 100 km mam za sobą. Coraz bardziej oddalam się od domu. Następny kolega, młody biznesman, zawiózł mnie kolejne 200 km dalej. Wysadził mnie w prześlicznej miejscowości, niestety nie mam pojęcia jak wymówić tą nazwę, w każdym razie, gdyby stąd mnie nikt nie wziął, to bym się nie obraził. Mają tu piękne, duże jezioro z bazą turystyczną. No, ale jest dopiero koło 13, więc grzech nie spróbować złapać kolejnego stopa. I jeśli wydaje Wam się, że do tej pory miałem szczęście, to tylko Wam się wydaje :-). Szczęście dopiero przyjechało :-))). Wielki bus, młode, bardzo fajne małżeństwo - Wladimir i Natasza (dla przyjaciół Wowa i Natali) – "jedziemy prawie do Odessy, wsiadaj" – powiedzieli :-). Czyli 500 km w jednym aucie. I ja sam na tylnim siedzeniu. Uwielbiam to :-). 2 godzinki później zrobiliśmy sobie piknik :-) No po prostu szczęście pełna gębą się do mnie uśmiecha. Poczęstowali mnie obiadkiem, kawką, piwkiem i ruszyliśmy dalej. Droga strasznie się dłużyła, była prosta, jak od linijki. Parę razy mi się przysnęło, aż w końcu przed 21 zatrzymaliśmy się około 30 km od Odessy. Oni zaraz skręcają, więc tu niestety musieliśmy się pożegnać. Poczęstowali mnie jeszcze raz kawą, dorzucili piwko do namiotu, uściskaliśmy się i ruszyli w drogę. A ja zostałem sam nad pięknym rozlewiskiem, więc co było robić? Najzwyczajniej w świecie rozbiłem sobie namiot kilkadziesiąt metrów od tranzytowej drogi z Kijowa. Kumkają mi tu żabki, grają świerszcze, jakaś sowa sobie grucha a ja wdycham świeży powiew bryzy znad tego rozlewiska. 2 sekundy później namiot rozłożony, a ja w środku odpoczywam.

Jak na razie jest super, jest miło i fajnie. Spotykam samych pomocnych ludzi. W ciągu dwóch dni, jechałem 9 samochodami, poznałem 10 wspaniałych osób i wydałem całe… 8 zł :-). Tanio tu :-).

A jeszcze takie fajne spostrzeżenie. Miałem wczoraj o tym napisać, ale zapomniało mi się. Nie wiem czy inni też tak mają, ale u mnie w momencie przekroczenia granicy, mózg przełącza się na język angielski, zaczynam momentalnie myśleć w tym języku. Ale na Ukrainie jeszcze na to nie pora :-) Tutaj więcej rozumieją po polsku :-).

W ogóle, to im dalej na południe, tym ładniej. Więcej zieleni, lepsze drogi (kultura kierowców na zadziwiająco wysokim poziomie!) i mniej 40-sto letnich rzęchów na ulicach w porównaniu do Lwowa. Całkiem ładny kraj. Nie ma tu za dużo lasów, ale za to są ogromne połacie zielonych łąk, na których co chwila spotyka się stada krów.

PATENT NA AUTOSTOPA

Muszę w tymi miejscu podziękować Mikiemu za podsunięcie świetnego pomysłu na podróżowanie. Podpowiedział mi, żeby na grubej folii pisać nazwy miast ścieralnym markerem. Dzięki temu nie będę musiał targać ze sobą jakiś kartoników, albo tłumaczyć na migi dokąd chcę jechać. Na szczęście nigdzie białej, grubej folii nie znalazłem, więc kupiłem metr jaskrawej okleiny. Złożyłem na pół, więc jest sztywniejsza, a nadal zajmuje bardzo mało miejsca. Świetnie zdaje egzamin. Polecam ten patent.

14 maja 2010 – Dzień trzeci

Ciągle trwa podróż do Odessy, więc nie będę zaczynał nowego wpisu. Dzisiaj rano niestety trochę padało, dopiero koło 10 ustało, więc czym prędzej się spakowałem i wyszedłem na trasę. Jeszcze kilka dni i będę mistrzem szybkości w pakowaniu plecaka i mistrzem wykorzystywania wolnych przestrzeni do upchnięcia swoich gratów. Wyszedłem na trasę, chwila moment i podjechał… jakby radiowóz. Przynajmniej tak wyglądał. Miał dziwne nalepki, koguty na dachu i ze 40 lat stażu istnienia :-). Ale nie było mi do śmiechu gdy wsiadłem do środka, a tam… 3 wielkich drabów. Miałem trochę pietra, bo wcale nie byli w mundurach. Na szczęście okazali się być ok. Zamiast jechać do pracy, to przywieźli mnie prosto na plażę :-). Odessa, w porównaniu do Lwowa, wydaje się być ogromną i rozległym miastem. Szedłem tą plażą i szedłem, sezon dopiero się rozkręca, więc ludzi mało, ale i tak każdego pytałem o jakiś kemping. I niestety nic się nie dowiedziałem. Nikt o niczym takim nie słyszał. Z resztą po co komu kemping, skoro można spać wszędzie, bo ziemia jest ludu :-). Tia… tylko ja wreszcie chciałbym zostawić ten cholernie ciężki plecak i znaleźć jakąś kafejkę internetową. Dzisiaj jednak nie było mi dane. Znaczy kafejkę z WiFi znalazłem, ale na złość Internet mi nie chciał działać. Cóż mi pozostało? Wróciłem na tą plażę i szedłem dalej w poszukiwaniu dobrego miejsca na rozbicie namiotu… i szedłem… i szedłem, ledwo żyję już… wreszcie doszedłem do jakiegoś baru z domkami do wynajęcia. Wyglądał na najbardziej rozkręcony, sporo ludzi już się opala na plaży, parę się kąpie. Zapytałem więc czy można gdzieś tu rozbić namiot. Właściciel pokazał mi kawałek trawy za barem i mam tym sposobem nowe miejsce do spania :-). A teraz wybaczcie, ale ja też chcę się popluskać w tym czarnym Morzu Czarnym :-).

Lwów

12 maja 2010 – Dzień pierwszy

O rany! Totalne szaleństwo! Ja naprawdę ruszyłem! I to w podróż dookoła świata!!! Dacie wiarę? Ja bym nie uwierzył :-). Powiem Wam, że start to była jedna z najtrudniejszych rzeczy. Przeżywałem to bardzo. W ogóle to od tygodnia miałem problemy z zaśnięciem, a w dzisiejszą noc, to już kompletnie nie mogłem zmrużyć oczu. A gdy już zasnąłem to musiałem już wstać. Bałem się. Serio. Jednak jakkolwiek się do tego nie przygotujesz, to i tak nic nie jest w stanie przygotować na takie emocje. Żona odwiozła mnie na wylot z Żyrardowa. Oczywiście płacz :-). Ale już nie ma odwrotu. Pożegnaliśmy się, pojechała… a ja zostałem sam. Sam z kartką z napisem Lwów. Naiwnie myślałem, że w ciągu paru minut zatrzyma się jakiś TIR do Lwowa i za parę godzin będę na miejscu. Po pół godzinie czekania i ani jednej rejestracji z UA, stwierdziłem, że trzeba będzie jednak drogę podzielić na małe kawałki. Wpisałem więc Radom :-). Po 2 minutach podjechał pierwszy kierowca. Byłem w szoku, że mnie ktoś wziął. Kurcze już się nie wykręcę, że nie pojechałem, bo się nie dało. Dojechaliśmy do Grójca. Pierwsze 30 km :-). Potem bardzo szybko złapałem kolejnego kierowcę. Pozdrawiam pana policjanta :-). Tuż po 9 byłem już w Radomiu (Radom też pozdrawiam :-)). Tu niestety musiałem spory kawałek dojść. Oj lekko nie było. Tak obładowany to jeszcze nigdy nie byłem. Trochę jestem zły na siebie, bo powinienem był spakować się wcześniej i sprawdzić wagę plecaka. Spodziewałem się pierwotnie 10-15 kg, ale gdy wszedłem na wagę… 27 kg wbiło mnie w ziemię. Kurcze, a to przecież tylko same najpotrzebniejsze rzeczy, w dodatku kompaktowe i lekkie. Nawet nie mam z czego zrezygnować. Było ciężko z tym cholerstwem. Gdyby nie siłownia, to nawet bym z tym nie wstał z ławki. Na szczęście chwilę później zatrzymał się kolejny chłopak, który zawiózł mnie aż do Lublina. I tu utknąłem już na dłużej. Gdyby nie Pan Janusz, to pewnie stałbym tam do tej pory. Kim jest Pan Janusz? To po prostu człowiek – złoto. Zabrał mnie do Zamościa. Znaczy taki był plan, ale jak zaczęło kropić chwilę po tym, jak się rozstaliśmy, jeszcze zanim zdążyłem napisać na kartce nazwę kolejnego miasta, usłyszałem trąbienie i litościwą minę p. Janusza, który stwierdził, że nie ma sumienia tak mnie tu zostawić :-). Takich ludzi to ze świecą szukać, jak będę miał takich kierowców, to ta podróż będzie super. Zdziwiłem się jeszcze bardziej, gdy się dowiedziałem, że nie jedziemy do następnego miasta, ale aż do granicy!!! Zabrakło mi słów wdzięczności :-). A najciekawsze, że to właśnie od Pana Janusza dowiedziałem się, że przez to przejście w Hrebennym nie można przejść na piechotę, a tylko w aucie. I co zrobił Pan Janusz? Pogadał z kierowcą ukraińskiego autobusu i chwilę później już siedziałem w środku :-). Nie jestem w stanie opisać mojego szczęścia. Odprawa poszła gładko. Przejechałem parę kilometrów do następnego miasteczka, tam wsiadłem w kolejny autobus tym razem prosto do Lwowa. Jakie są pierwsze wrażenia z pobytu w Ukrainie? Hmm… jest jak w Polsce… 20 lat temu :-). Aaa, i obiecuję, że już nigdy więcej nie będę narzekał na polskie drogi :-). Na Ukrainie jest więcej dziur niż asfaltu :-))). Tu to jest slalom :-). A sam Lwów? Spodziewałem się wielkiej, pięknej metropolii, a tu nic. Żadnych gigantycznych biurowców, infrastruktury, nic. Takie większe miasteczko i niestety kiepsko wygląda. Ludzie tu jednak nie mają zbyt łatwo. Dojechałem wreszcie tym autobusem do samego centrum… oczywiście za daleko :-). Przecież chciałem wysiąść na wylocie do Odessy. Cóż, plecak na bary i jazda na piechotę z powrotem. Nie wiedziałem, ile mam iść, nie wiedziałem dokładnie gdzie, ale szedłem do przodu. Plecak wbijał mnie w ziemię, musiałem robić przerwy, co kilkadziesiąt metrów. Aż w końcu zacząłem mocniej dociskać niektóre paseczki z plecaka, znalazłem jeszcze z dwa, których wcześniej nie widziałem i nagle zrobiło się lżej :-). Plecak pięknie osiadł na biodrach, góra docisnęła się do ramion i jakoś polepszyło się :-). Jakieś 2 km dalej dotarłem do stacji benzynowej, zapytałem o drogę pana, który akurat wlewał paliwo z cysterny do zbiorników na stacji. Zaczął mi tłumaczyć, tłumaczyć… aż w końcu powiedział "wie Pan co, zaraz jadą w tamtą stronę, zabiorę Pana" :-))). Miód na moje uszy. Okazało się, że Wasyl jeździ TIRami od dawna, a kiedyś, kiedyś, jeździł też do Polski i… nocował na parkingu tuż obok mojego domu :-). Pogadaliśmy chwilę i wysadził mnie tuż przy zjeździe na Odessę. Jest już koło 20.30. Po przesunięciu czasu. O tym też się dowiedziałem od Pana Janusza, że Ukraina ma już inną strefę czasową i w ciągu sekundy zrobiło się o godzinę później. Ale i tak jest dobrze. Tak jak planowałem. Czas poszukać miejsca na nocleg. Wszedłem w jakiś lasek. Dwie panie coś dłubały na działce. Nie mam nic do stracenia, zapytam, czy mogę gdzieś na podwórku się rozbić z namiotem. Pani się uśmiechnęła, wskazała na park kawałek dalej i parę minut później piłem gorącą herbatę, paliłem cygaro i zastanawiałem się, jakim cudem ja się tu znalazłem. Emocje już troszkę opadły, trochę się uspokoiłem. Uczę się też szybko, w jaki sposób być autostopowiczem i podróżnikiem. Kurcze, to niesamowite. Leżę w namiocie pod Lwowem :-). To chyba jakiś sen! Niech trwa!

środa, 12 maja 2010

No to ruszam…

Jest piękna pogoda, wprost wymarzona na wyjście z domu… wymarzona na podróż dookoła świata! Błękitne niebo, czyste, bez żadnej chmurki. Różowe słońce wstaje leniwie nad horyzontem. A ja ruszam. Ruszam w moją podróż. Ostatni gorący prysznic w domu. Ostatnie tosty. Pyszna gorąca kawa... pachnie jak Paryż nocą. Ostatni spacer z psem. Ostatnie minuty w tym roku w swoim domu. Czy ktoś wie jak to się stało? Jakiś chłopak, nie wiadomo skąd, dla jednych wyjątkowy, dla innych przeciętny, nagle wpadł na pomysł, który odmienił jego życie. Życie jego i najbliższych mu osób. Chłopak, który nie boi się marzyć. Chłopak, który ma odwagę realizować swoje marzenia. Chłopak, który zawsze wszystko planował, ale tym razem zupełnie nie wie, co przyniesie jutro.
Jest 6 rano. Plecak spakowany. Głowę nurtuje tylko jedna myśl… jak to będzie? Jestem przejęty, ciężko złapać oddech. Ale jestem też spełniony, szczęśliwy, beztroski i wolny! Serce łomocze mi w piersi. Nie wiem czy dam radę, ale spróbuję. Nigdy bym sobie nie wybaczył, gdybym przepuścił taką okazję.
Wiecie, gdy wpadłem na ten pomysł, do realizacji było jeszcze bardzo daleko. Tak daleko, że właściwie nie było nawet o czym myśleć. Kawał czasu. Ale wyznaczyłem sobie datę startu. Gdyby nie to, to pewnie odwlekałbym ten moment w nieskończoność. Tymczasem, szybciej niż myślałem, ta chwila nadeszła. Po roku przygotowań, nadszedł czas na realizację mojego największego marzenia. Oto coś tak niewiarygodnego, jak podróż dookoła świata, jest w zasięgu mojej ręki. Nie zamierzam tej szansy wypuścić z dłoni, póki się nie dokona. Trzymajcie za mnie kciuki. Ale nie poprzestańcie tylko na tym. Wy też spełniajcie swoje marzenia! I nigdy się nie poddawajcie! Jestem żywym dowodem, że jak się bardzo czegoś chce, to w końcu uda się to osiągnąć. Czekałem na to 24 lata! Dzisiaj mam urodziny, kończę 31 lat. Obiecałem sobie, że ten rok, to będzie rok spełniania marzeń i zanim 31 lat skończę, zrealizuję największe marzenie mojego życia. Moje marzenie to podróż dookoła świata. To moje pragnienie. To moja misja na ziemi. To Moja Własna Legenda… RUSZAM! Na spotkanie przygodzie!!!



wtorek, 11 maja 2010

Podziękowania

Tego rozdziału zabraknąć nie może… bo choć niektórzy, myślą, że do wszystkiego doszli sami, to prawda jest taka, że to, dokąd doszliśmy, w dużej mierze zależy też od tego, kogo po drodze poznaliśmy, co przeżyliśmy, czego doświadczyliśmy… dopiero suma tego, decyduje o tym, kim jesteśmy. Owszem… naszą decyzją jest to, dokąd zmierzamy, ale często bez doświadczeń z przeszłości, bez tego, jakich ludzi w życiu spotkaliśmy, ciężko byłoby nam w ogóle jakikolwiek rozsądny cel sobie wytyczyć. Dlatego mam dużą świadomość, że moje największe marzenie nie spełniłoby się bez wielu, wielu wydarzeń i osób. Nie sposób wymienić wszystkich, dlatego serdecznie dziękuję tym szczególnie dla mnie ważnym:

 
  • Justynce - za ogromną cierpliwość, wsparcie i wyrozumiałość
  • Babci Wiktorii Łowczyńskiej - za jedno zdanie, które całkowicie zmieniło mój sposób postrzegania świata
  • Paulo Coelho - za "Alchemika", który wskazał mi drogę
  • Violi - za wiarę we mnie, za to, że nauczyła mnie, jak być szczęśliwym, jak cieszyć się z małych rzeczy i za wiele innych cennych lekcji
  • Juliuszowi Verne - za "Tajemniczą wyspę", która obudziła we mnie marzenia, gdy miałem 7 lat i do tej pory pozwoliła mi zachować w sobie coś z dziecka.
  • Dorocie i Mirkowi Kalińskim - za 6 lat wspólnej pracy w świetnej atmosferze, za możliwość rozwoju zawodowego, za wsparcie i za kurs nurkowania - jedno z moich marzeń!
  • Rob Reiner i Justin Zackham - za film "Bucket list" ("Choć goni nas czas"), dzięki któremu zrozumiałem, że nie ma sensu czekać ze spełnianiem marzeń… bo można nie zdążyć…

 
Bez tego wszystkiego… po prostu nigdy bym się z domu nie ruszył! Gdyby choć jedno z tych wydarzeń nie miało miejsca, gdybym choć jednej z tych osób nie poznał… Animal Planet nadal oglądałbym tylko w telewizorze.

 
Jestem z siebie bardzo dumny. Choć jeszcze nie ruszyłem, baa… nawet tak naprawdę nie wiem czy cokolwiek z tego wyjdzie, to jestem dumny, że zostało we mnie coś z dziecka, dzięki czemu nie boję się marzyć… i że mam odwagę te marzenia realizować… gdyby nie wyżej wymienione osoby i wiele innych, których nie jestem wstanie wymienić… pewnie byłbym zwykłym… kimś tam… a to przecież ważne, by móc spojrzeć w lustro i po prostu być z siebie zadowolonym… być szczęśliwym… być spełnionym… dlatego jeszcze raz dziękuję wszystkim, którzy mi pomogli… bez Was nie byłbym tu, gdzie jestem i tym, kim jestem... DZIĘKUJĘ.

niedziela, 9 maja 2010

Recepta na spełnianie marzeń

Pragnienie

+

Wizualizacja w umyśle

+

Plan

+

Konsekwencja

+

Determinacja

+

Cierpliwość

+

Wiara w siebie i swoje możliwości

+

Wsparcie od ludzi

+

Odrobina szczęścia

=

SPEŁNIENIE NAJWIĘKSZYCH MARZEŃ

Wielkie pakowanie

Dzisiaj nadszedł czas pakowania. Trzeba zapakować swoje całe życie w 80-cio litrowym plecaku. Ostatnio, nie wiadomo dlaczego :-), mam trochę problemy z zasypianiem, więc gładko mi nie pójdzie, bo jestem średnio wypoczęty. Cały dzień walczyłem z tym tematem i jeszcze nie skończyłem. Za to kończy mi się już wolne miejsce w plecaku, a nadal pozostała jeszcze masa rzeczy do spakowania. W sumie to w dzisiejszych czasach mamy bardzo sprzyjającą sytuację, ponieważ producenci prześcigają się w tworzeniu rzeczy ultralekkich, super małych, bardzo wydajnych, praktycznych i pomysłowych. Chyba tylko dlatego udało mi się wepchnąć do plecaka tyle rzeczy. W sumie najbardziej zadowolony jestem z namiotu. W pierwotnym zamierzeniu miało go nie być w ogóle. Większość namiotów to ciężkie i duże paczki, lub jeśli są lekkie, to są diabelnie drogie. Do tego rozkładanie i składanie, to zwykle sporo zabawy. Z drugiej strony, nie wszędzie da się spać w hamaku przecież. Poszperałem więc jeszcze trochę i znalazłem ciekawe rozwiązanie. Może ten namiot nie jest bardzo lekki, bo waży prawie 2,5 kg, ale takie, które ważą 1 kg, kosztują od 500 zł w górę. A mój był za 120 zł :-). Ale jego przewaga jest również w innym punkcie. Mianowicie rozkłada się w ciągu 2 sekund, a składa w ciągu 15 sekund :-). Czego chcieć więcej? W porównaniu do innych namiotów jest również po złożeniu zupełnie płaski. Co prawda po złożeniu jest to dość niewygodny i spory okrąg, ale bez problemu udało mi się uzyskać z tego owal, dzięki czemu idealnie pasuje do plecaka i do pleców. Namiot jest produktem firmy Quechua i nazywa się "2 second". Tutaj możecie zobaczyć film, jak się go obsługuje. Do kupienia w sklepach Decathlon. To w sumie jest największa rzecz, jaką mam, maty samo-pompujące i śpiwory są obecnie tak skompresowane, że nie stanowią większego problemu. A reszta? Generalnie wszystko sprowadza się do upchnięcia możliwie jak największej ilości pozostałych drobiazgów w wolne przestrzenie :-).

Dla zainteresowanych przygotowałem listę rzeczy, która mi pomogła w pakowaniu. Może komuś się przyda. Oczywiście lista będzie się różnić w zależności od podróży i od podróżnika. Ale myślę, że czasem warto rzucić okiem na listę kogoś innego, żeby zweryfikować swoją własną. Ja tak robiłem i oto, co mi wyszło:

Elektronika

  • Netbook
  • GPS
  • Bateria słoneczna
  • Zegarek
  • Lornetka
  • Kompas
  • Aparat
  • Mały statyw
  • Filtry polaryzacyjne do aparatu
  • Karty SD
  • Latarki – czołówka i ręczna
  • Kable/ładowarki
  • Pendrive
  • Dysk przenośny
  • Odtwarzacz mp3

Sprzęt

  • Sznurki/liny
  • Mata samo-pompująca
  • Śpiwór
  • Hamak
  • Kuchenka polowa + esbit (paliwo)
  • Scyzoryk szwajcarski
  • Multitool
  • Nóż
  • Osełka
  • Mała saperka
  • Puszka survivalowa (zawartość poniżej)
  • Kubek aluminiowy
  • Garnek do gotowania wody
  • Zestaw biwakowy naczyń
  • Sztućce
  • Śrubokręt
  • Linka do roweru na szyfr lub kłódka

Odzież

  • Buty trekkingowe
  • Sandały
  • Bielizna termo-aktywna
  • Pasek
  • Czapeczka
  • Kąpielówki
  • Ręczniki szybkoschnące z mikrofibry
  • Krótkie spodenki
  • Poncho
  • Okulary
  • Rękawiczki
  • T-shirty termo-aktywne
  • Długie spodnie
  • Kurtka wiatroszczelna, wodoodporna
  • Skarpetki termo-aktywne
  • Slipki termo-aktywne
  • Arafatka
  • Polar
  • Opaski odblaskowe
  • Ściereczki

Chemia

  • Super glue
  • Środki czystości
  • Woreczek wodoodporny na szyję na dokumenty
  • Worki na śmieci/reklamówki
  • Zapalniczka
  • Mokre chusteczki
  • Środek przeciw owadom DEET
  • Chusteczki
  • Antybakteryjny żel do rąk
  • Papier toaletowy
  • Gąbka do naczyń
  • Szampon
  • Rurka do picia wody z aktywnym srebrem
  • Tabletki do oczyszczania wody

Produkty spożywcze

  • Witaminy, minerały, proteiny
  • Gorzka czekolada
  • Kawa
  • Przyprawy
  • Woda

Kosmetyczka

  • Nitka do zębów
  • Szczoteczka do zębów
  • Pasta do zębów
  • Maszynka do golenia
  • Cążki do paznokci
  • Krem UV
  • Krem do rąk
  • Pumeks
  • Patyczki do uszu
  • Dezodorant

Apteczka

  • Leki przeciwbólowe
  • Węgiel
  • Plastry
  • Striper – paski do bezszwowego łączenia ran
  • Fervex lub Gripex
  • Krople żołądkowe
  • Folia NRC
  • Altacet - na obrzęki
  • Fenistil – łagodzi ukąszenia komarów
  • Jodyna w żelu
  • Krople do oczu
  • Pianka pantenol lub żel chłodzący
  • Codofix lub bandaż
  • Gaziki jałowe
  • Nożyczki ratownicze

Puszka survivalowa (to zawsze mamy przy sobie!)

  • Zapałki z główkami pokrytymi parafiną
  • Haczyki na ryby
  • Żyłka
  • Krzesiwo
  • Drut (na pułapki)
  • Dratwa (na pułapki)
  • Alfabet Morse'a
  • Gwizdek, najlepiej bez kuleczki w środku
  • Heliograf (specjalne lusterko do dawania sygnałów świetlnych)
  • Agrafki
  • Mały kompas, tzw. guzikowy
  • Lupka
  • Prezerwatywa (może się przydać np. do przenoszenia wody)
  • Świeca
  • Zestaw do szycia
  • Waciki (dobrze się rozpalają)
  • Nadmanganian potasu (zmieszany z rozdrobnionym cukrem dobrze odpala, służy również do odkażania ran i do uzdatniania wody do picia)
  • Skalpel – niestety zwykłym nożem ani nawet żyletką nie da się oprawić zwierzyny, więc lepiej mieć skalpel przy sobie

Pozostałe rzeczy

  • Paszport
  • Patenty żeglarskie
  • Żółta książeczka szczepień
  • Zdjęcia do wiz
  • Notes + długopis
  • Polisa ubezpieczeniowa
  • Prawo jazdy międzynarodowe
  • Pieniądze
  • Karty kredytowe
  • Adresy ambasad
  • Adresy bliskich
  • Telefony do zablokowania kart kredytowych
  • Darmowe numery dostępowe do Polski
  • Kolorowe ksero (2 sztuki): paszport, szczepienia, karta kredytowa
  • Kłódki
  • Dmuchana poduszka
  • Duct tape (nie cała rolka, dwa metry zwinięte ponownie)
  • Warto przygotować sobie adresy stron internetowych np. do:
    • Wyszukiwarek bankomatów
    • List darmowych hot spotów
    • Placówek PADI, w których można ponurkować
    • Elektronicznych map krajów
    • Kalkulatory walut

I to wszystko trzeba zmieścić w niezbyt dużym plecaku :-))). Mam nadzieję, że niczego nie zapomniałem :-))).

wtorek, 4 maja 2010

Ubezpieczenie

Jedna z ważniejszych rzeczy i jednocześnie jeden z największych wydatków. Szukałem tego dość długo i powiem szczerze, że wybór na rynku jest marny. Nie mówiąc już o atrakcyjności pod względem finansowym. Oczywiście jak się jedzie na tydzień czy dwa, ubezpieczenie podróżnicze/turystyczne to znikomy wydatek kilkuset zł. Ale gdy trzeba ubezpieczyć się na rok, to już cena mocno idzie w górę. Większość ubezpieczycieli oferuje tylko ubezpieczenie na życie. Ubezpieczenie kosztów leczenia dla turystów, to niestety rzadkość. Jedyną firmą, jaką na początku znalazłem była Allianz. Jednak po wstępnej symulacji kosztów gdzie w zależności od wysokości ubezpieczenia wychodził koszt od 8 000 zł do 16 000 zł, to trochę mi mina zrzedła. Ale co zrobić? Nie kupić? To jedna wizyta w szpitalu może kosztować 20 000 EURO, wtedy już w ogóle będzie ciężko. No i tak zwlekałem z kupieniem tego, aż wreszcie przypadkiem natrafiłem na ubezpieczenie od zagranicznej firmy IHI Bupa. U nas nie jest znana, ale z tego, co się zorientowałem jest to potentat na rynku amerykańskim. Poszperałem, poczytałem i kupiłem. Okazało się, że warunki mają rewelacyjne, w dodatku bez górnego limitu ubezpieczenia kosztów leczenia i w bardzo dobrej cenie. W Polsce można to kupić m.in. przez stronę www.ubezpieczeniaonline.pl, gdzie są szerzej opisane warunki po polsku. A dla tych, którzy radzą sobie z angielskim, polecam stronę ubezpieczyciela www.ihi.com. Ubezpieczenie na cały rok kosztowało mnie tylko 790 GBP, co w przeliczeniu po dzisiejszym kursie wyszło 3622 zł. Ciekawostką jest to, że przy zmianie waluty można sporo zaoszczędzić. Do dyspozycji mamy tam USD, EURO, CHF i GBP. Okazało się, że w przeliczeniu po kursach bankowych w Polsce ceny w USD, EURO i CHF były od 1000 do 2000 większe! Zakup w funtach dał mi spore oszczędności. Warto czasem pokombinować :-). Sam zakup był banalnie prosty. Wystarczyło wpisać okres ubezpieczenia, swoje dane, a potem podać numer karty kredytowej. Chwilę później na mailu dostałem certyfikat z moim numerem, potwierdzający zawarcie umowy. Prosto, szybko, tanio i dobrze. Jeśli szukasz ubezpieczenia turystycznego, sprawdź na www.ihi.com.

Zakończenie przygotowań

W dniu dzisiejszym, po ponad roku, zakończyłem etap przygotowań. Mówię zarówno o zebraniu większości sprzętu, jak i przygotowaniu samego siebie. Rok przygotowań, żeby rok mogła trwać podróż. Czy można było ruszyć bez przygotowań? Jasne, że tak. Tylko czy to byłoby rozsądne? Nie wydaje mi się. Oczywiście w zależności od podróży i od stylu podróżowania, różne kursy czy rzeczy są opcjonalne. Jednak podróż taka, jaką ja sobie zaplanowałem – na minimum rok, samemu, każdym sposobem oprócz samolotu, mając styczność z dżunglą, z pustynią i z oceanem – wydaje mi się, że przygotowania, które wykonałem to niezbędne minimum.
W porównaniu do blogów innych podróżników, nie zacząłem go od postu "No to ruszam", ale bardzo chciałem opisać cały proces przygotowań. Mam nadzieję, że komuś się to przyda, kto sam będzie się przygotowywał do podobnej wyprawy. Wszystko, co zrobiłem to była tak naprawdę również fajna przygoda i zabawa. Rejsy morskie, kursy żeglarskie, szkoła przetrwania – super przygody, fantastyczne wspomnienia, możliwość poznania wielu ciekawych osób z pasją. Podczas przygotowań bawiłem się fantastycznie. Ale nie oszukujmy się, wymagało to również dużego poświęcenia. Często zarywałem wolne weekendy, musiałem wcześnie wstawać, byłem przemęczony, parę razy znalazłem się w groźnych sytuacjach, ale to i tak była niezwykła przygoda. Jak sobie pomyślę, że przede mną jest jeszcze większa, to zapowiada się niezła imprezka :-))).
Wybaczcie mi, że część postów będzie trochę natury technicznej. Chcę, by blog oprócz motywacji WAS do spełniania marzeń, był także swoistą "instrukcją obsługi podróży dookoła świata" dla tych, którzy będą chcieli spróbować kiedyś czegoś podobnego. Wiem, że wielu z Was ma np. w podróżach stopem większe doświadczenie ode mnie. Rozmawiałem z takimi, którzy zjeździli całą Europę. Ale Europa, to nie cały świat. Europa to dość zamknięty obszar, na którym obowiązują z grubsza podobne zachowania kulturowe, tradycje, zbliżone do siebie religie i obyczaje. Z każdego zakątka Europy jest też relatywnie blisko do domu, a sama podróż nie jest ani bardzo skomplikowana ani bardzo droga. Zwykle takie podróże nie trwają też dłużej niż 2-3 miesiące. Często obejmują cywilizowane obszary pełne ludzi, którzy są w stanie pomóc. Dlatego właśnie podróż poza Europę wymaga znaaaaacznie większego przygotowania. Mamy tam styczność ze skrajnie różniącymi się od naszej kulturami, obyczajami, przepisami i religiami. Do tego dochodzą często mylne wyobrażenia, które mamy wykreowane przez media (prosty przykład "arab = terrorysta"). Powinniśmy się więc (moim skromnym zdaniem) przygotować do takiej podróży znacznie solidniej. Oczywiście nie przewidzimy wszystkiego, ale na wiele sytuacji, które mogą nam podróż bardzo utrudnić, możemy się przygotować. Co więcej, dobre przygotowanie rozszerza nasze zdolności do improwizacji, a tym samym daje nam szansę przetrwania w najcięższych warunkach, na które przygotować się nie da. Dlatego tak rozbudowany był mój plan przygotowań.
Aaa, jeszcze jedno. Spotyka się czasami reportaże, jak to ktoś mając 100 USD w kieszeni pojechał w podróż swojego życia dookoła świata. Bez przygotowania, bez planowania, po prostu wziął plecak, ostatnie sto dolców, jakie mu zostały i ruszył. Nie chcę nikogo obrazić, ale wg mnie to są bzdury. A nawet, jeśli ktoś tak zrobił… chyba nie jest zbyt rozsądny. Przygotowania są po to, by przygoda życia nie zamieniła się w koszmar życia. To przecież było by głupie, gdy ktoś np. trafił do szpitala z durem brzusznym, tylko dlatego, że się nie zaszczepił! Spełniajmy marzenia, ale z głową.
Dla osób ciekawych, ile kosztują przygotowania do takiej podróży, przygotowałem małe zestawienie. Założenia są takie, że mogą się zdarzyć ekstremalne warunki, że będziemy musieli sobie poradzić na morzu, że możemy zostać napadnięci, obrabowani, możemy się zranić, możemy się zgubić w dżungli, jesteśmy zupełnie sami i musimy sobie jakoś poradzić w każdej sytuacji. Pewnie, że do niczego takiego może nie dojść, ale ja tam wolę wiedzieć, co powinienem wtedy robić. Lepiej być przygotowanym na najgorsze. To oczywiście moja subiektywna ocena. Część cen jest niższa niż ogólnie obowiązujące na rynku, ponieważ korzystałem z promocji, czasem miałem spore zniżki z różnych okazji, to tak, żeby nie było wątpliwości, czemu niektóre rzeczy są tak tanie. Po prostu parę razy miałem szczęście.

Kursy:
Koszt opcjonalny
Koszt zalecany
Koszt obowiązkowy
Kurs żeglarski
1140,00
Kurs na sternika jachtowego (w tym obowiązkowe dwa rejsy)
2000,00
Kurs samoobrony (cena za pół roku)
700,00
Kurs językowy (cena za rok, raz w tygodniu)
2400,00
Kurs survivalu
200,00
Kurs pierwszej pomocy
130,00
Kurs nurkowania
1300,00
Basen (powiedzmy 2 razy w m-cu przez rok)
240,00
Siłownia (cena za rok + odżywki)
2500,00
Międzynarodowe prawo jazdy
25,00
Wiza do Chin*
220,00
Wiza do Indii*
180,00
Zdjęcia do wiz
50,00
Razem:
4040,00
4875,00
2170,00

* To są jedyne kraje na mojej drodze, do których trzeba kupić wizy w kraju. Do innych można wizę kupić na granicy.

Szczepienia:
Koszt opcjonalny
Koszt zalecany
Koszt obowiązkowy
WZW A (cena za 1 dawkę)
130,00
WZW B (cena za 3 dawki)
75,00
Polio
85,00
Dur brzuszny
170,00
Żółta febra
150,00
Cholera (cena za 2 dawki)
360,00
Wścieklizna (cena za 3 dawki)
360,00
Błonica + tężec
45,00
Kleszczowe zapalenie mózgu (cena za 3 dawki)
300,00
Pneumokoki
85,00
Meningokoki
155,00
Razem:
960,00
475,00
480,00

Sprzęt i odzież:
Koszt opcjonalny
Koszt zalecany
Koszt obowiązkowy
Ubezpieczenie
3620,00
Netbook
1500,00
Odtwarzacz mp3
200,00
GPS
200,00

Plecak
760,00
Nóż
110,00
Odzież żeglarska
1300,00
Odzież
1000,00
Mata samo pompująca
200,00
Śpiwór
250,00
Dobry zegarek
1000,00
Kompas
25,00
Lornetka
100,00
Saperka
20,00
Poncho
40,00
Hamak
150,00
Buty
300,00
Multitool
50,00
Scyzoryk
100,00
Inny drobny osprzęt
200,00
Aparat
2000,00
Karty pamięci
200,00
Pendrive
100,00
Dysk przenośny
250,00
Latarka
20,00
Lekarstwa
200,00
Razem:
3260,00
8865,00
870,00

Jak łatwo policzyć, minimalny koszt przygotowania do takiej podróży wg mnie, to tylko 3 520,00 zł. To jest właściwie podróż na wariata, ale może są tacy.

Koszt, którego wydanie przygotuje nas już całkiem nieźle do takiej podróży, to 17 735,00 zł.

Maksymalny koszt przygotowania do podróży dookoła świata, który wg mnie wystarcza by czuć się bezpiecznie, w miarę komfortowo i nie zapomnieć, co to jest cywilizacja - koszt, który ja poniosłem - to 26 000,00 zł.

Czy to dużo, czy mało, by móc spełnić swoje największe marzenie… ?