poniedziałek, 12 września 2016

Kazebek - z głową w chmurach

Przyzwyczaiłem się już do piękna gruzińskiej przyrody, ale Kazbegi przyprawia o dreszcze. Właściwie miejscowość nie nazywa się już Kazbegi, tylko Stepancminda. Otoczona jest gigantycznymi górami, z których najbardziej znany jest Kazbek mający ponad 5000 metrów. Już sam dojazd do tej miejscowości sprawia, że człowiek jest przyklejony nosem do szyby, takie widoki tu dają :-). Chociaż i te pasma górskie należą do Kaukazu, tak jak i te w Mestii, to góry wyglądają tu zupełnie inaczej - są skaliste, niewiele na nich zieleni, praktycznie nie ma drzew, jest tylko trawa i krzewy i to też nie wszędzie, spora część uskoków jest zupełnie bez zieleni. Chyba nigdzie nie widziałem tylu "trekkingowców" :-). Normą jest, że większość ludzi tu ma plecak, kijki, odpowiednie buty, namiot, karimatę i cały zestaw kuchenki polowej :-). W Mestii to była turystyka, tu są już poważne ekipy wspinające się na ten zaśnieżony szczyt. W tym bardzo wielu jest Polaków, nawet napisy są tu po polsku w wielu miejscach, co do tej pory się nie zdarzyło. Ogólnie to czuję się przy nich jak amator, ale co tam, nie przyjechałem na wspinaczkę. Z reszta jest tu już na to bardzo zimno, w nocy temp. spada do 7 stopni... w mieście. A co dopiero tam na górze. Będąc tam w słoneczny dzień, w dwóch podkoszulkach i bluzie z długim rękawem - nieźle zmarzłem. Niezwykle zachowuje się tu powietrze, które o różnych porach dnia wznosi mgłę wyżej lub niżej, czasem łączy ją z chmurami, które okrywają szczyty, a innym razem mgła opada dużo niżej, co wygląda jakby były dwa piętra chmur :-). Naprawdę super widok, choć żałuję, że nie mogłem przez to zobaczyć w całości tej wielkiej góry.
Spróbowałem dzisiaj podejść pod lodowiec, ale za późno wyruszyłem, by to zrealizować. Najpierw dojechałem autem do kościoła. Nie ma sensu iść tam piechotą, bo się można zamordować. Droga piesza jest niemal pionowa, a droga samochodowa to taka autostrada, że po 500 metrach będziecie cali zakurzeni. Mówię serio, jedzie jeden autobusik za drugim, kursują non stop, góra dół. Na górze naliczyłem ich 30. I cieszę się, że tu dojechałem autem - tego już się nauczyłem w Mestii, żeby to pierwsze "turystyczne" podejście odpuścić. Widok z kościoła na miasto jest genialny, a w drugą stronę jeszcze lepszy :-). Fajnym pomysłem jest możliwość wypożyczenia konia, by wejść na górę. Ścieżka jest niemal w ogóle nie oznaczona, przy samym wejściu na szlak jest malutki połamany znak. Gdybym nie zapytał o drogę, to bym nawet go nie zauważył. Wejście w stronę lodowca Gergeti zaczyna się tam, gdzie wjeżdżają na polanę te wszystkie terenowe busiki. Droga dość stroma, zwłaszcza na końcu podejścia, ale da się zrobić. Nie ma żadnych oznaczeń na niej, ale nie sposób się zgubić, bo po drodze chodzi bardzo dużo osób i droga jest tak wydeptana, że aż zapadnięta jak koleina :-). Nie mam pojęcia jak wysoko podszedłem. Doszedłem do najwyższego uskoku, z którego schodzi się już w stronę lodowca. Raczej nie było to powyżej 3000 m n.p.m., ale też niewiele niżej. Z daleka widziałem lodowiec, był niestety brzydki i brudny ;-p. Spodziewałem się lepszego widoku. W
każdym razie do lodowca jeszcze 2h + droga powrotna a już było po 14. Przez to, że góry są tu tak wysokie, słońce staje się widoczne dopiero po 9 rano i już po 16 się za nimi chowa. Zaczyna zmierzchać dość szybko i temperatura spada dramatycznie. Jakoś nie chciało mi się schodzić stamtąd po ciemku. Także na tym przystanku stanąłem, odpoczynek, zrobiłem zdjęcia i z powrotem. Widoki nieziemskie, co tu dużo mówić, tego nie ma w Polsce. Cieszę się, że na ostatni dzień zaserwowałem sobie takie piękne widoki, choć nogi będę pewnie jutro czuć, to i te obrazy zostaną ze mną. To już ostatni dzień przygody, jutro pora zbierać się z powrotem. Piękny był ten wyjazd, aż szkoda to zostawiać, ale nic nie trwa wiecznie :-). To był udany wyjazd, zdecydowanie :-)

sobota, 10 września 2016

Spektakularne Sighnaghi i Lagodekhi

Właśnie to chciałem zobaczyć! Oszałamiające piękno! Dobra, ale zaraz, zaraz wszytko napiszę, po kolei :-). Najpierw jak dojechać z Tbilisi do Sighnaghi? Najlepiej ruszyć z dworca Samgori o godzinie 9, choć oczywiście warto być wcześniej, by zająć miejsce. Za dojazd płacimy 6 lari (12 zł). Droga jest piękna, jak nie w Gruzji, równa, bez dziur, jedzie się bardzo przyjemnie, niecałe 2h. Na początku płasko dookoła, a na sam koniec stromy podjazd pod górę. I nagle dostrzegamy Sighnaghi... holy shit... co za widok!


Cała miejscowość jest na wielkiej górze, a dookoła pusta, płaska przestrzeń, co za niesamowity efekt! Oszałamiający widok! Nie mogę się doczekać eksploracji tego miejsca, nie spodziewałem się, że będzie tu aż tak ładnie. Miasteczko malutkie, ale prześliczne, zupełnie nie jak gruzińskie, całkowicie odnowione dla turystów, ale nie przeszkadza mi to, bo przyjechałem tu dla przyrody. Mapy Google tu nie działają, więc hotelu szukajcie pytając ludzi o drogę. Ja zapytałem jakiejś pani, poszła ze mną na pocztę, tam pani wyciągnęła notatnik z telefonami i zadzwoniły do gospodyni mojego Guesthouse Maja pytając jak tam trafić :-). Słabo? :-) Pani na poczcie ma notatnik z telefonami do wszystkich mieszkańców :-). Gospodyni w dodatku aż po mnie wyszła z domu kilkaset metrów na ulicę :-) Fajnie się zaczęło... super powitanie... domek odnowiony, w środku super czysto... wchodzę na balkon i kopara w dół...


Przede mną wąwóz pomiędzy dwoma pięknie zazielenionymi wzgórzami, potem ogromna, gigantyczna przestrzeń całkowicie płaska, z drobniuteńkimi domkami, poletkami, stawami a na samym końcu majaczące cienie ogromnych gór z wierzchołkami w chmurach :-). Spektakularnie, niesamowicie, przepięknie, bosko, zajebiście, oszałamiająco... nie wiem jakich słów użyć, by oddać to, co zobaczyłem. Zdjęcia nie oddają nawet grama tego piękna, ależ szkoda, że aparat zepsuł mi się przed wizytą tutaj. Ja nie chciałem z tego balkonu wychodzić nigdzie :-). Zrobiłem kawę i paczyłem chyba z godzinę :-). Ale wiedziałem, że mogą na mnie czekać widoki jeszcze piękniejsze. Plan na ten dzień to po prostu pochodzić po mieście i popstrykać zdjęcia, a jutro jak się uda dojechać, to zbliżę się do tych gór widocznych z daleka, za którymi jest już granica z Azerbejdżanem i z Rosją. Miasteczko rewelacyjnie zadbane i ogarnięte. Dookoła stare mury obronne z basztami, po których można się przejść i podziwiać niezwykły krajobraz. A najlepszy widok jest z najwyższej baszty górującej nad całym miastem, widać z niej wszystko dookoła, całe miasteczko schowane między murami obronnymi, uroczy stary kościółek z dachem porośniętym trawą. No rewelacja. Już wiem, gdzie wypiję wieczorne piwko :-). Zachód słońca niestety nie był jakiś wyjątkowy, bo słońce znikło za górami a nie za horyzontem, za to specjalnie wstałem na wschód słońca i nie zawiodłem się :-)


Widok - marzenie na każdy poranek :-). Ale to dopiero początek dnia i na pewno na tym moje szczęście się dzisiejszego dnia nie skończy!

Lagodekhi Nature Reserve

Jak dojechać do Lagodekhi? Zwykle są dwie opcje - tanio lub dobrze ;-). Jak są 4 osoby, to biorą taksówkę za 40 lari, pan zawozi na miejsce, czeka i odwozi. I wszystkim jest dobrze :-). Czekałem prawie godzinę, by ktoś do taksówki dołączył, ale nie było kompletnie nikogo, więc pozostała mi tania opcja, ale też do ogarnięcia. Najpierw bierzecie taxi za 4 lari do Tsnori. To jest jakieś 6 km z górki, do tych malutkich domków widocznych na zdjęciach (droga powrotna pod górę to 10 lari i warto zapłacić). W Tsnori są busy z Tbilisi lub z Telavi do Lagodekhi. Jedzie się szybciutko, max godzinkę. Teraz uwaga, w rezerwacie są różne szlaki i musicie wiedzieć, co chcecie zobaczyć, żeby wiedzieć gdzie wysiąść. Podobno przed wjazdem do miasta jest jakiś znak na Domek Rangera i to jest wjazd na szlak, który prowadzi do dużego wodospadu (około 40 metrów wysokości). Ja tego oczywiście nie widziałem, nie sprawdziłem i wysiadłem w centrum. Ale to nic, tu też jest szlak. Wziąłem taxi i podwiózł mnie 3 km do najbliższego szlaku jaki był prowadzącego do małego wodospadu. Są jeszcze szlaki nad jakieś jezioro. Najlepiej chyba przyjechać tu na parę dni i obejść wszystko po kolei :-). Przy samym wejściu powitał mnie miły pracownik, pokazał mapę, omówił gdzie najlepiej iść i którędy, na co zwracać uwagę itd, no byłem w szoku. Jeszcze nigdy w żadnym parku nikt mi tak wszystkiego nie pokazał. Brawo Wy :-). No to jazda, dojście trwa około 2 godzin. 3/4 trasy jest płaska, banalnie prosta, prowadzi przez las, a czasem korytem rzeki. Potem droga  pnie się bardzo ostro kilkanaście (może kilkadziesiąt?) metrów w górę. Trudny kawałek, w niektórych miejscach stopa trzyma się na samych palcach, a czasem tylko na korzeniach. Naprawdę się zdyszałem :-). Ależ jak warto było! Obcowanie z przyrodą jest cudowne!
Nieustanny huk rzeki, ptaki, szum drzew, no pełnia szczęścia :-). A jak w końcu zobaczyłem wodospad, to już pełne spełnienie :-). Tutaj woda jest architektem krajobrazu i wyrzeźbiła go niesamowicie! Wodospad nie był bardzo wysoki, miał około 5 metrów, ale i tak było pięknie, a jego siła dała się odczuć mimo niewielkiej wysokości. Wygląda niepozornie, ale był naprawdę świetny. W miejscu, gdzie spadał tworzył niewielkie jeziorko, woda oczywiście krystalicznie czysta. Malutka mgiełka tworzyła mini tęcze, nieustanny huk wody był zaskakująco głośny, a pęd wody wytwarzał całkiem silne powiewy powietrza. Usiadłem na samym brzegu i wcinałem słodką bułkę :-). Super przerwa! A wcześniej spotkałem jeszcze jakąś parę z Radomia! Oprócz nich na całej trasie było może 6 osób, więc cała przyroda była praktycznie tylko dla mnie! Jak się przyjrzycie, to na zdjęciu widać, że da się wejść na górę wodospadu. No nie byłbym sobą, gdybym nie spróbował! A chyba jeszcze nigdy w życiu nie doszedłem do wodospadu, na który dałoby się wejść na górę. Nie przypominam sobie przynajmniej.
A ciekawość korci strasznie, co tam jest, czy potęgę wody odczuwa się tak samo przed spadkiem, jak i po. Kurcze to raptem dwa atomy wodoru i jeden tlenu, nic więcej. A potrafi skupić się w taki żywioł! Niewiarygodne. No to co, wlazłem na górę, porobiłem zdjęcia i czas stąd spadać, choć chciałoby się iść dalej w górę rzeki. Nagle widzę jakiegoś chłopaka, strącił coś z ręki i pokazuje mi na korzenie drzewa. Hmm, o co mu chodzi. "Spider?" pytam. "No, no spider" i zszedł czym prędzej z dość stromej skarpy, która prowadziła niemal w pionie na górę wodospadu. Już przy wchodzeniu zastanawiałem się, jak tędy zejdę. No ale nic, on poszedł, patrzę na to drzewo... dziwne jakieś, całe jakby w dziurkach. Czyżby mrówki? Bo przecież nie mogło spróchnieć w dziurki, jak szwajcarski ser? No nic, schodzę. Nagle coś mnie ukuło w głowę, myślę "co to jakaś cholerna gałązka czy co?" Strzepnąłem to z głowy, ale nie było tam żadnej gałęzi ani w ogóle nic. Robię krok niżej a tu znowu mnie coś ukuło w głowę! I wtedy zdałem sobie sprawę, że całe to drzewo było mieszkaniem os! A ten koleś musiał je wkurzyć gdy je dotknął ręką! Zszedłem na dół szybciej niż mogłem przypuszczać, że się da :-). Głowa mnie piecze jeszcze 6 godzin później, gdy to piszę ;-). Ale warto było :-). Głowa pokuta przez osy, uda pieką z wysiłku, nogi podrapane przez jakieś chaszcze, dwa razy niemal skręcona kostka na kamieniach, raz zgubiony szlak, koszulka mokra, plecy bolą od noszenia plecaka... ale buzia szczęśliwa :-). Jak zawsze po super przygodzie, która na zawsze wyryje to wspomnienie w mojej głowie! Żyć a nie egzystować. Ja to realizuję tak, a Ty? :-)

czwartek, 8 września 2016

Nudna Mtskheta

Ja nie wiem, kto nazwał to miejsce atrakcją turystyczną, bo dla mnie to chyba najnudniejsze miasteczko w Gruzji. Mtskheta, jakkolwiek się to wymawia, była pierwotną stolicą Gruzji. Znajduje się bardzo blisko Tbilisi, max 30 km. Dostać się tu można z dworca autobusowego przy metrze Didube. Odjazdy są chyba co 10 minut, najpierw musimy przedostać się przez targ, który jest pomiędzy busikami, najlepiej udać się przez ulicę na wprost i potem w prawo, tam jest kasa, gdzie trzeba kupić bilet za 1 lari. I już. Jest tu też cała masa busów w inne strony, do Gori, do Batumi, na Kazbek. Wszystko co leci na północ i na zachód odjeżdża stąd. A to, co leci na wschód jest przy metrze Samgori. Warto to zapamiętać.
Samo miasteczko obejdziemy wolnym tempem w 2 godziny. Baaardzo wooolnym tempem. Jest tu jedna dość duża, nawet ładna katedra, monastyr i zgliszcza jakiegoś zameczku. Miasto jest tak odnowione i wysprzątane, że w ogóle nie wygląda na miasto gruzińskie. Aa, jest jeszcze jeden monastyr na górze obok miasta, chyba taksówką da się tam dojechać. Nic więcej tu nie ma, szkoda czasu. Nuuuuuuuddddaaaaaa.

Tbilisi

To mój ostatni dzień w Tbilisi, więc czas na małe podsumowanie. Miasto jest ogromne, bardzo rozległe, choć niskie w zabudowie. Jest tak skrajnie inne od Erywania, że nawet nie podejmuje się próby porównania ich. Erywań to zupełnie nowe miasto, odbudowane niedawno, więc wygląda naprawdę ślicznie, zadbane, bogate, czyste. Tbilisi to zupełnie inna bajka. Domek na domku, zwłaszcza stare miasto, choć nie wiadomo dokładnie gdzie ono się zaczyna i gdzie kończy. W dalszych częściach miasta normalne blokowiska. Duża część tych budowli jest w fatalnym stanie, duża część jest przerobiona domowymi sposobami i dostosowana do fantazji mieszkańców. Przyjrzyjcie się uważnie:


Każdy lokator ma inny balkon, inne okna, niektórzy podzielili balkon na pół i powiększyli pokój, inni całkiem go zabudowali, innym się już prawie oberwał, ale zrobili sobie za to nowe okna :-). Wolna amerykanka. W centrum jest dużo nowych obiektów, mosty, rzeźby, odnowione elewacje itp, ale jakoś nie do końca mi pasują wizualnie do reszty, która trzyma się na słowo honoru. Niemniej, jak mówią tu podróżnicy, właśnie ten bajzel tworzy atmosferę miasta. Niech tak będzie :-). Miasteczko jest ogólnie fajne, choć nie zakochałem się w nim. Nie ma tu dużo do roboty, można je obejść w ciągu jednego dnia, więcej niż 3 dni to już nuda.
Na pewno nie polecam mieszkać w ścisłym centrum, bo ruch jest tak duży i generuje taki hałas, że ciężko będzie zasnąć. A mało gdzie jest klimatyzacja, więc okna na pewno będą otwarte, żeby się nie udusić. Ja mieszkałem jedną stację metra dalej i było dużo ciszej. Samo metro jest też wyjątkowo niezwykłe. Stacje metra są umieszczone bardzo głęboko pod ziemią. Przynajmniej kilkadziesiąt metrów. Schodami ruchomymi, które jadą szybciej niż w metrze w Warszawie, jechałem dokładnie... 2 MINUTY i 6 SEKUND! Dacie wiarę? Tak głęboko! Nikt tam nie biegnie, nie wchodzi, nie schodzi, bo po prostu to jest za długie. Widok z góry i z dołu jest niesamowity, ledwo widać koniec. O dziwo niektóre stacje znajdują się na powierzchni - ze względu na zróżnicowany teren. Ogólnie stacje są w miarę dobrze opisane. A jak się dostać do metra w Tbilisi? Ano nie ma tam biletów, obsługa jest bezgotówkowa.
Idziemy do okienka Express Bank i prosimy o kartę (2 lari), zachowujemy paragon, żeby potem móc ją zwrócić, i prosimy o doładowanie np. na 5 przejazdów - 0,5 GEL (1 zł) za każdy. Jedna karta może służyć wielu osobom, opłata pobierana jest za wejście do metra.
Co jeszcze warto? Na pewno wjechać kolejką linową na górę z Roko Parku. Tutaj również działa wyżej wspomniana karta, tylko wjazd kosztuje 1 lari. Wystarczy przyłożyć kartę do czytnika i można wejść do wagonika. Jeżdżą dość często, nie widziałem tam jakiś dramatycznych kolejek. A widok na miasto jest rewelacyjny, zdecydowanie warto.

Jest jeszcze coś, co chyba robi mało który turysta będąc tutaj, a uważam, że warto. Na północy miasta jest ogromny rezerwuar wodny, piękny, czysty, cichy, spokojny, woda szmaragdowa, przeźroczysta, mało ludzi, plaże wysypane drobnymi kamyczkami, prezentuje się dużo lepiej niż jezioro Sevan. Jestem zdziwiony, że tak mało osób tu było, bo to idealne miejsce na relaks, opalanie, grillowanie czy piwko.Najlepiej dotrzeć tu dojeżdżając do przedostatniej stacji metra, po wyjściu z metra kierować się na wprost (ciut z lewej strony) na schodki i tam złapać jakąś marsztutkę, bo jest 2,5 km pod górę. Wszyscy teraz mają mapy i gps, więc na pewno traficie.

I w zasadzie tyle. Miasto fajne na spacery, obiadki, lody i kupowanie pamiątek. Najciekawszą rzeczą był jednak wjazd kolejką, skorzystanie z łaźni i relaks nad jeziorkiem. Reszta to normalne miasto, może bardziej ciasne i gęste od ludzi, ale ogólnie było, jak wszędzie :-).

środa, 7 września 2016

Abanotubani - gruzińskie łaźnie

To było chyba najbardziej niezwykłe, wręcz dziwne doświadczenie, jakie tu przeżyłem! Jedno z najbardziej znanych tu miejsc, jakże inne, niż u nas. Gruzińskie łaźnie istnieją tu od 1,5 tysiąca lat. Podobno nawet nazwa miasta Tbilisi od nich właśnie pochodzi. Dużo znanych osobistości z nich korzystało, więc cóż, głupio tu być i nie wejść :-). Najbardziej znana jest publiczna Łaźnia No 5. Jest na samym początku przy wejściu do tej dzielnicy, po lewej stronie. Wygląda z zewnątrz niepozornie, ale da się znaleźć. Oczywiście jest tych łaźni tu dużo więcej, są również prywatne, które można wynająć dla np. grupy znajomych czy rodziny.


Zaznaczam, że to nie są sauny. Znaczy sauna tam jest, ale to są łaźnie. Chcę przez to powiedzieć, że tam nie odbywa się grupowy relaks :-). Być może po zaliczeniu masażu, można poczuć się zrelaksowanym, ale ogólnie odniosłem wrażenie, że ona służy raczej myciu niż odpoczynkowi, choć oczywiście i tego doświadczymy, ale nie w takiej błogiej atmosferze jak w spa w Polsce, gdzie puszczają nam muzyczkę, ćwierkają ptaszki i delikatnie szumi wiatr.
Przy wejściu płacimy 3 lari (6 zł) i jeśli nie mamy swoich klapków i ręcznika, to dodatkowe 3 lari za wypożyczenie. Łaźnia prywatna kosztuje 30-40 lari, więc dużo drożej, ale nie jest to cena zaporowa. W środku jest bardzo... surowo. Ascetycznie, bym rzekł. Schodzi się na dół i po prawej stronie jest wejście dla mężczyzn, po lewej dla kobiet. Nie ma koedukacji niestety :-). Wchodzimy do środka, naszym oczom ukazuje się dość duża przebieralnia, sporo mężczyzn, przy wejściu siedzi koleś, wyglądający jakby wyszedł z więzienia :-). Kilka dziar, jakieś sznyty, dość postawny, przepasany samym ręcznikiem. Ale okazał się bardzo miły :-). Wyjaśnił co i jak, zaproponował dodatkowe usługi, z których polecam skorzystać, bo właśnie po to tam się idzie. Sam piling kosztuje 15 lari, a piling+mycie+masaż+herbatka :-) kosztuje 30 lari. Warto zapłacić, żeby to przeżyć :-). Rozbieramy się do naga, wszystko zostawiamy w szafce, ze sobą bierzemy tylko szampon. Można tez wziąć ręcznik, ale ani tam z niego nie skorzystamy, ani nie ma gdzie go położyć. W środku około 30 mężczyzn, może więcej, ciężko zliczyć, nie bardzo jest gdzie usiąść, więc wszyscy chodzą. Łaziebny pokazuje nam gdzie co jest i co w jakiej kolejności mamy robić. Najpierw prysznic, potem sauna, potem zabiegi, prysznic i kąpiel w baseniku. Zabiegi są chyba najbardziej niezwykłym przeżyciem. W ogóle w środku jest jakby jama, sufit wysoki w kształcie kopuł, obłożony drobno łamanymi kafelkami. Środkiem puszczone są rury, z których leci woda i to się nazywa prysznicem. Puszczone w kwadrat rury z chyba 10 odpływami. Woda bardzo ciepła, żeby nie powiedzieć gorąca. Dookoła kamienne łoża, kilka sztuk, niewiele osób się tam kładzie, a jeśli już to tylko na chwilkę. Używane są głównie do zabiegów. Łaziebny pokazał mi, żebym położył się na brzuchu i przywalił dłonią dwa razy w plecy i zaczął rozluźnianie mięśni i rozciąganie nóg. Po chwili wziął bardzo szorstką rękawicę, zrobioną chyba z jakiegoś dywanu i zaczął trzeć nią całe ciało. Opalanie się tego dnia przed sauną, nie było najlepszym pomysłem ;-p. Skóra szczypała, ale w życiu nie byłem tak czysty, on po prostu zdarł ze mnie skórę :-). Chlusnął na mnie wiadrem gorącej wody, by opłukać wszystko. Przyłożył gąbkę i dziwny nadmuchany worek pełen piany czy mydła i zaczął tym szorować całe ciało. Następnie od razu przeszedł do masażu, który był... powiedzmy... bardzo dynamiczny, żeby nie użyć słów lekko agresywny :-). Chlusnął znowu na mnie wiadrem wody i już było wszystko opłukane. Na tym zabiegi się kończą, bierze się prysznic i idzie zrelaksować do baseniku. Woda tam miała chyba z 60 stopni, myślałem, że zemdleję :-). Skóra piekła od gorąca, od pilingu i od opalania. Starałem się nie ruszać, żeby dodatkowo nie piekło podczas ruchu. Potem znowu prysznic i sauna. Gorąca sauna, gorący prysznic i jeszcze bardziej gorący basenik. Zupełnie inaczej niż u nas, gdzie po gorącej saunie, zalecają zimny prysznic. Myślałem, że się tam zagotuję, ciężko wytrwać więcej, niż 1,5h. Na koniec jeszcze herbatka, też gorąca jak diabli :-). Mogłem obserwować w tym czasie przestraszone miny nowicjuszy, którzy jeszcze nie wiedza, co ich czeka :-). Niezwykłe przeżycie, bardzo intensywne, jak zapach zgniłego jaja, unoszący się z wody z wysoką zawartością siarki. Trzeba do tego przywyknąć. Niemniej warto tego spróbować :-). Powietrze na dworze, choć miało dobre 30 stopni, to i tak było cudownie chłodne w porównaniu do tego w łaźni. Pierwsze, co zrobiłem po wyjściu, to kupiłem zimne piwo. W życiu mi tak piwo nie smakowało :-)

wtorek, 6 września 2016

Jedzonko w Gruzji

Chciałbym być miły dla kuchni gruzińskiej, ale to nie byłoby szczere :-). Cóż, to największe rozczarowanie Gruzji. Zanim tu przyjechałem, to oczywiście czytałem różne blogi, w wielu przewijał się temat jakże wspaniałej kuchni gruzińskiej. Po zjedzeniu kilku różnych ich posiłków, wnioskuję, że osoby, którym ona smakuje, prawdopodobnie na co dzień odżywiają się głównie parówkami. Sorry, ale tego jedzenia nie można nazwać dobrym. Większość potraw opiera się na plackach. Placki z serem, placki z parówkami, placki z ziemniakami, same placki, placki z plackami. Po prostu wszędzie zwykłe placki. Jedne przypominają ciasto francuskie, inne chlebowe, ale ogólnie to po prostu ciasto przyrządzone na różne sposoby, nie wnoszące do organizmu chyba żadnych wartości odżywczych, a tylko zapychających żołądek. Całkiem niezły był, co prawda, chleb w kształcie oka, wielkości piłki do rugby. Ciepły nadawał się, by wziąć kilka gryzów, po chwili zapychał całkiem, bo ile suchego chleba można zjeść.

Co my tu jeszcze mamy?

Kubdari
czyli placek zapiekany z mięsem w środku. Gdyby to nie była zwykła mielonka, to byłoby naprawdę niezłe. Niemniej polecam spróbować.


Na śniadanko bułka Khachapuri
po prostu ciasto francuskie zwinięte w kwadracik i smażone na tłuszczu. Jak nie ma nic innego (a tu często nie ma), to dobre i to. Wartość odżywcza... chyba żadna. W smaku całkiem nie najgorsze. No ale nie oszukujmy się, ciasta francuskiego chyba nie da się zepsuć.


Bułki Khachapuri dzielą się na wiele innych rodzajów:


Ogólnie to nadal tylko ciasto, ale podane w inny sposób. Najbardziej znane jest chyba Khachapuri Acharuli, czyli bułka z jajecznicą w środku, żółtko nie jest ścięte, białko też nie do końca i dodatkowo trochę masełka. Nie jest złe, szczególnie na śniadanie. Ot po prostu jajecznica w bułce:

Największe rozczarowanie: pierożki Chinkali. Pierożki, a w zasadzie kołduny, wyglądające jak sakiewki. Do środka wepchnięto trochę tandetnej mielonki i zalano śmierdzącym wywarem, który niektórzy nazywają rosołem. Nie byłem w stanie zjeść nawet jednej sztuki, tak bardzo mi nie smakowało.


Niestety większość potraw była dla mnie zupełnie niejadalna. Nawet pizzę sprofanowali, dodając do niej jakiejś mortadeli i parówek. Jak to można jeść na co dzień to nie wiem.

Aaa, jeszcze jedno, gruzińskie słodycze. Czurczchela - orzechy zawieszone na nitce, oblane w różnych syropach, np. winogronowym, czy z granatu, z czego ta masa winogronowa mieszana jest jeszcze z mąką kukurydzianą i cukrem. O ile jeszcze cieniutka warstwa tego syropu jest jadalna, choć smakuje jak gumowa podeszwa, o tyle gruba warstwa jest tak mdła, że musiałem to wywalić. To są słodycze? Serio?


Najlepiej, póki co, smakuje mi tu kebab. A w zasadzie tu się to nazywa Shoarma. Zapieczone piersi z kurczaka w cienkim cieście typu pita. Reszta... sorry, ale nie.

poniedziałek, 5 września 2016

W stronę Gruzji

Ostatni dzień w Armenii. I tak o tydzień za długo ;-p. Nie no, dobrze, Erywań jest bardzo ładny, nowoczesny, zadbany, zrobił na mnie wrażenie i może właśnie dlatego miałem też większe oczekiwania co do reszty kraju, a tam dupa. Armenia ma dużo pięknych widoków, w wielu miejscach dość duże wzgórza rozciągają się po horyzont, nasycające oczy swoim pięknem. Cieszę się, że Ormianie chcą, by turyści to zobaczyli. Tylko trzeba jeszcze im to umożliwić, stworzyć infrastrukturę, dojazdy, współpracować między sobą a nie konkurować. Jak się cieszyć pięknem, do którego nie można dotrzeć? Albo droga jest tak frustrująca, że ani nie można jej zaplanować, ani cieszyć się z niej. Spotkałem paru miłych ludzi i może 3-4 osoby znające angielski. Reszta wyłącznie po rosyjsku się komunikuje, więc to bardzo pomocny tu język, by się dogadać. Większość ludzi robiła wrażenie niezbyt uprzejmych, ani miłych a do tego chciwych naciągaczy, szczególnie taksówkarze, oni przebili wszystkich. Będą kłamać w żywe oczy, żeby tylko zdobyć klienta. Bus do miasta obok będzie stał tuz przy nich, a oni powiedzą, że nie jeździ. Będą podawać 100% wyższą cenę, żeby tylko klienta naciągnąć. Potem powiedzą, że ustalona cena była ale nie do ustalonego celu, tylko znacznie bliżej i za resztę trzeba dopłacić. Potem nie będą chcieli wydać reszty. Porzygać się można od tej walki za dodatkowe 5 zł. No nic, to już przeszłość. Jeśli jeszcze kiedyś tam trafię... to pewnie dlatego, że zabłądzę. Nie polecę tego kraju nikomu, już lepiej więcej czasu poświęcić na Gruzję. Ale jak już się upierasz, by tam jechać, to zbierz grupę przynajmniej 4 osób, wtedy wynajem taksówki będzie rozsądnym wyborem i pójdzie wam podróż dużo sprawniej. Jeśli jedziesz sam, to nastaw się tylko na autostop i stratę wielu godzin na stanie przy drodze, zamiast zwiedzania kraju.

Jak dojechać z Sevan do Tbilisi?
Cóż, nie liczcie na marszrutki. Nie liczcie na wolne miejsce w busie bezpośredni z Erywania do Tbilisi, z resztą nawet nie wiadomo, gdzie się zatrzymuje, ale tu i tak bus nie rusza póki nie jest pełny, więc miejsc wolnych w nim nie będzie na 99%. Ja zrobiłem to tak: z Sevanavank (tuż obok miejscowości Sevan) wyszedłem na drogę główną w stronę Dilijan. Tam złapałem stopa. Niestety płatny 1000 AMD, ale było mi już wszystko jedno. tak chciałem się stąd już wydostać, że zapłaciłbym i 2 razy więcej. Tak dotarłem do Dilijan. Jest tu jakiś monastyr dość znany, jak kogoś interesuje warto wstąpić. Wg mnie dużo ładniejsza jest tu przyroda. Duże wzgórza, pięknie zazielenione wąwozy, fajnie, naprawdę ładnie. Szybka kawa, bułka na ławce, minął mnie po drodze jakiś gość z plecakiem, jeszcze zaspany. Pewnie też idzie na stopa. Po chwili poszedłem w to samo miejsce na drogę wylotową do Vanadzor. Stał tam razem z jakąś panią jadącą pewnie do pracy. 3 osoby? Idealny komplet do taksówki. Ustaliliśmy z taksówkarzem cenę 3000 dram za dowóz do Vanadzor i ruszyliśmy. Po drodze poznałem się z tym Niemcem, pogadaliśmy chwilę, był tak samo rozczarowany Armenią, jak ja. Po drodze dosiadł się za darmo jakiś kolega taksówkarza. Potem widziałem jak babka z Armenii zapłaciła tylko 500AMD zamiast swojej doli 1000AMD. Dojechaliśmy na miejsce. Taksówkarz zaczął swoją opowieść, że powinniśmy zapłacić po 1500 dram, bla bla bla. I że ma dla nas super ofertę i zawiezie nas w promocyjnej cenie do Tbilisi - 3 x wyższej stąd, niż cena z Erywania który jest 250 km dalej. Czy oni naprawdę mają nas za takich debili, którzy nie potrafią liczyć? Żenada.
Na szczęście jesteśmy już coraz bliżej granicy. Udaliśmy się na dworzec autobusowy i stamtąd busem do Alaverdi za 500AMD - około 60 km. I powiem Wam, że jeśli to jest główna droga łącząca stolice dwóch sąsiadujących krajów... to wyglądała jak gówno. Niezwykłe połączenie przepięknych zielonych wzgórz i totalnie rozpadającym się wszystkim, co było zrobione przez ludzi. Domki, mosty, tunel, droga, wszystko było totalną ruderą, ruiną i złomem. Nie chcę widzieć jak wyglądają boczne dróżki dojazdowe do granicy. Po godzinie byliśmy na miejscu. Zostało już tylko 40 km do granicy. Nie, tu też nie ma marszrutek, nie ma się co łudzić. Od razu nawinął się taksówkarz, wynegocjowaliśmy cenę 4000 dram. Zostało mi jeszcze 650 luma, idealnie, wystarczy na kebaba i nie będę musiał szukać kantorów. Jak się potem okazało nie było ich nawet na granicy. Dojechaliśmy dość sprawnie rozpadającym się czymś w rodzaju wołgi. Bezproblemowe przejście przez most graniczny i wreszcie jest upragniona Gruzja. Potem było już z górki. Marszrutek tu nie ma w ogóle, ale taksówkarz od razu podał dobrą cenę 40 lari za całość i zabraliśmy się z nim do stolicy. Na miejscu, wystarczyło tylko dostać się do metra i do hotelu. Okazało się to nie takie proste, bo trzeba mieć jakąś kartę i ją doładować. Wszyscy tą kartę mają, ale nikt nie potrafił powiedzieć, skąd ją wziąć :-). Dobre :-). Na szczęście jakaś Pani się zlitowała i otworzyła nam bramki swoją kartą i pojechaliśmy. Każdy do swojego hotelu. Wreszcie w Tbilisi :-). Totalnie zwariowane, ogromne, masa ludzi, przeciwieństwo Erywania. Ale o tym napiszę innym razem, jak je lepiej obejrzę :-)


niedziela, 4 września 2016

Sevan

Miejscowość Sevan, przy jeziorze Sevan z monastyrem Sevanavank. Tu mam dzisiaj dotrzeć. Co mi do głowy strzeliło, żeby w ogóle przyjeżdżać do tego kraju, to nie wiem. Dawno nie widziałem bardziej zjebanego kraju, niż Armenia. Każdy dzień mnie tak tu męczy, że po tygodniu mam już go szczerze dość. Chcę się stąd wydostać jak najszybciej, ale jakoś nic mi tego nie ułatwia. Nic tu nie jeździ, nic tu nie ma, nikt nic nie wie. Co mi w dodatku odbiło, by w niedzielę wybierać się w podróż i autostopem i w dodatku "na skróty"? A tak, to dlatego, że nic tu nie jeździ. Nawet marszrutki po mieście. Musiałem więc pół godziny iść z plecakiem pod górę chyba z 1,5 km by wyjść na główną drogę. Istniała możliwość, że koło 10-11 będzie tędy leciał bus z Karabachu do Erywania z nikłą szansą na jedno wolne miejsce. Jednak najpierw planowałem spróbować złapać stopa. Jeśli stopa bym nie złapał, to wtedy bus byłby moją jedyną szansą, by się stąd wydostać. O 8.30 zatrzymał się pierwszy gość, jechał do Tatev. Myślę sobie, idealnie, bo nie dość, że zwiększę prawdopodobieństwo złapania stopa, bo auta będą jechać z dwóch miejscowości, to jeszcze będę miał pewność, że na pewno lecą w stronę Erywania, bo to jedyna droga tutaj. Pojechałem więc z nim na to skrzyżowanie. Mało aut, bardzo mało. Lepiej chyba jeździć w tygodniu. Na szczęście najmilsza część dnia, zatrzymał się Rafik, starszy wesoły gość, w leciwym SUVie Infinity i podwiózł mnie prosto do Jeghegnadzor - miejscowości, z której odbijała w prawo na północ droga do Martuni, a stamtąd do Sevan. Myślałem, że tam padnę. Pustkowie. Parę aut tylko i niektóre niby się nawet zatrzymywały, ale wiozły mnie po 2 km, po 5 km, 20 km. Jezu, męczarnia. Choć dziękowałem za każdy kolejny przejechany kilometr... bo wiedziałem, że to o kolejny kilometr bliżej do granicy, żeby stąd wyjechać i nigdy nie wracać. Ale tu gdzie teraz byłem, to było kolejne zadupie świata i ludzie jeżdżą tylko do sąsiedniej wioski do sklepu. Jak już dojechałem do ostatniej wioski, jaka była przed górami, to na szczęście w końcu zatrzymał się jakiś gość, który jechał do samego Martuni nad jeziorem Sevan, stamtąd już powinno być prościej, pomyślałem. Droga do Martuni okazała się najpiękniejszym widokiem, jaki w tym kraju widziałem, przez duże daleko rozciągnięte górzyste pustkowia. Niestety nie miałem możliwości zrobić zdjęć :-(. Ale niech te widoki będą dla mnie pocieszeniem za wszystkie niedogodności.
Przejazd 240 km zajął mi aż 7 godzin i 11 przesiadek! Jedenaście! 10 autostopów i na koniec bus. Gdy jechałem w moją pierwszą podróż autostopem z Warszawy przez Ukrainę, Bułgarię, Rumunię do Istambułu, to nie musiałem zatrzymywać tylu aut, co w Armenii dzisiaj.
Wreszcie na miejscu. W super miasteczku wczasowym. Pewnie z 1960 roku. Od tamtej pory nic tu nie zostało zrobione oprócz budki z kebabem. Z jednej strony sobie myślę, że gdyby nie właściwości betonu, to już dawno wszystko by się zawaliło. A z drugiej strony, gdyby nie Związek Sowiecki, to pewnie do tej pory nic by tu nie było. Jednak połowa z tego, co tu jest, jest w totalnej ruinie, zostawiona sama sobie, zarośnięta krzakami i cała w śmieciach. Druga połowa jeszcze nie zdążyła całkiem zardzewieć, więc ludzie nadal z tego używają. I to jest niewiarygodne, że ludzie korzystają tego shitu. Przyjeżdżają tu mercedesami za pół miliona zł i siedzą w tym syfie. Co za dziwna mentalność. Widoki mam całkiem ładne i z daleka wygląda wszystko ślicznie, tylko z bliska brud, bałagan i zaniedbanie. Strasznie mnie zmęczył ten kraj emocjonalnie. Mam go szczerze dość. Kcem już do Gruzji. Ale kolejna niespodzianka... z Sevan do Tbilisi nic nie jeździ. A to zaskoczenie. Jutro powtórka z rozrywki.

sobota, 3 września 2016

Wings of Tatev

Cel podróży chyba wszystkich turystów Armenię. Najdłuższa kolejka linowa świata - niemal 6km, rekord Guinnessa. Mnie jakoś nie rusza. Niestety akurat ja, akurat teraz, nie miałem zbyt dużo szczęścia z pogodą i większość widoków zasłaniała mgła. Planując tu przyjazd, trzeba pamiętać, że pogoda jest tu kluczowa. Lepiej zmienić plany i przyjechać tu w inny dzień, niż wtedy gdy pada czy jest mgła. Na szczęście dzisiaj już nie padało, tak jak wczoraj, a z czasem i mgła powolutku zaczęła się podnosić. Być może przez tą mgłę mój odbiór tego miejsca był trochę słaby. A może to miejsce nie jest tak wyjątkowe, jak Internet głosi. Niby widoki ładne, ale całokształt wycieczki tutaj jest słaby. Brak infrastruktury, dojazdów, informacji, nie ma marszrutek, busów, taxi, nie ma asfaltu, kantorów, nawet za bardzo nie ma gdzie zjeść. Jest tylko w paru miejscach ładny widok, jak nie zasłania go mgła. Ale to za mało, wg mnie, by przejechać pół tysiąca kilometrów w dwie strony z Erywania, tylko po to, by bujnąć się przez 15 minut kolejką za 3500AMD (35 zł - w dwie strony 5000AMD - 50 zł).
A Monastyr Tatev? Po co ludzie do tego jeżdżą, to pojęcia nie mam. Kompletnie nic ciekawego, nuda. Kościół jakich wiele, nic w nim nie ma. Po wyjściu z kościoła, mamy dwie trasy spacerowe, na tzw. Czarci Most (czyli powrót w stronę pierwszej stacji kolejki) i w drugą stronę. Być może druga strona jest bardzo ciekawa, nie wiem, nie byłem, wiedzie do jakiś wiosek, ale nie mam pojęcia jak stamtąd wrócić potem. Nawet nie było sensu tam iść dzisiaj, bo nic bym nie dojrzał, prócz białego powietrza. Na pewno jak ktoś zostaje tu np. na 2 dni, to warto tam iść. Od samej miejscowości Tatev, jeśli chcecie tu nocować, nie oczekujcie zbyt wiele. Totalne zadupie, cud, że mają tu prąd.

To jest główne skrzyżowanie:                                           A to droga dojazdowa:

Zejście do Czarciego Mostu (6km), właśnie tą ubłoconą nierówną drogą niczym nie przypomina trekkingu. Na szczęście jest z górki... Widoki nawet fajne się czasem trafią:

...chyba, że się zajrzy za krawędź drogi:
Właśnie taka jest tutaj świadomość ekologiczna.

Po dojściu do Czarciego Mostu pozostaje jeszcze 8,5 km do przejścia pod górę, by dotrzeć do miejscowości Halidzor, gdzie jest umiejscowiona pierwsza stacja kolejki (do której taksówkarz dowozi z Goris za 3000AMD). Nie zamierzałem aż tak się poświęcać i stanąłem na stopa :-). Zabrało mnie pierwsze puste auto jakie nadjechało po jakiś po 20 minutach oczekiwania, reszta aut była zawalona ludźmi. A aut tu jeździ więcej, niż by się człowiek spodziewał. I tyle tu ciekawego. Gdybym wiedział, to w ogóle bym tu nie przyjeżdżał. Ciekawsze rzeczy w życiu widziałem i nie widzę uzasadnienia, by się tłuc tu taki kawał dla kilku wzniesień. Jeśli ktoś lubi trekking w takich miejscach i chce tu wszystko obejść, to tak, ale tylko po to, by zobaczyć ten Monastyr i przejechać się kolejką, to zdecydowanie nie. Zwłaszcza, że potem ciężko się z tego miejsca wydostać. Z Goris nie jeżdżą żadne marszrutki niemal nigdzie. Bus z Karabachu niby jedzie tędy codziennie około 10-11, ale nie wiadomo czy będzie miał wolne miejsca, tymczasem taxi życzy sobie 40000AMD (400 zł). Większą grupą to może ma sens, ale ja aktualnie jestem sam, więc odpada. Jedyne więc co mi pozostaje, to autostop z rana i jeśli nikt mnie nie weźmie, to jeszcze może ten autobus się zatrzyma. Ogólnie jutrzejszy dzień zapowiada się ciężko. Zupełnie mi się to nie podoba tutaj. Taksiarze oszukują, że nigdzie nic nie jeździ, ludzie za bardzo nie wiedzą, jak gdzieś dojechać, nigdzie nie ma żadnej informacji, przystanków i człowiek traci kupę czasu na zorganizowanie dojazdu. Żadna to przygoda, tylko kraj nie przygotowany kompletnie do obsługi ruchu turystycznego. Chcę już wracać do Gruzji, tam to było super rozwiązane. Wszystko było klarowne, ustalone, ceny znane, godziny odjazdu w przybliżeniu również, czas, miejsce, kierowcy współpracowali ze sobą, zamiast się kłócić, jak tutaj, no po prostu bez porównania. A tutaj nawet nie wiadomo, gdzie iść, żeby się stąd wydostać. Nie, nie i jeszcze raz nie. Jechać tu specjalnie po to, bez sensu. Ewentualnie przy okazji można się zatrzymać jadąc do Karabachu czy Iranu. Ale są dużo ładniejsze miejsca, ciekawiej zorganizowane. Jak na razie cała Armenia wydaje się być nudna, bez pomysłu na siebie. Zobaczymy jutro, jak się prezentuje największe jezioro Armenii, główne miejsce odpoczynku Ormian od zgiełku miasta. Oby chociaż tam było warto.

piątek, 2 września 2016

Goris? Szkoda czasu

Budzik zadzwonił o 6. Takie wakacje są w podróży :-). Czasem trzeba wstawać wcześnie, bo np. tylko wtedy ruszają gdzieś autobusy. Umi, dziewczyna z Kazachstanu, z którą się wspólnie umówiłem na ten przejazd, nie mogła uwierzyć, że musi wstać tak rano :-). Ale zanim do tego doszło, spędziłem ostatni dzień w Erywaniu na koncercie, na oglądaniu tańczących, podświetlanych fontann (bardzo fajne widowisko – start o 21) i spacerach po mieście z fajnymi osobami z Filipin i Kataru, gdzie dostałem zaproszenie na następne wycieczki ;-). Oprócz tego, że miasto (a konkretnie centrum) jest ładne i zadbane, to nic więcej ciekawego o nim nie powiem. Wręcz zaczynam się już tu nudzić. Gdyby nie poznane tu osoby, to żałowałbym że poświęciłem nań tyle czasu. Ale być może po to warto było tu przyjechać, by poznać osoby, które wniosą coś fajnego do mojego życia.
Jako, że Armenia jest mała, transport turystyczny słaby, dróg mało, to właściwie większość turystów objeżdża ten kraj w podobny sposób – z Tbilisi lub Batumi do Erywania potem do Goris/Tatev, po drodze Sevan Lake i powrót to Gruzji. I w zasadzie moja podróż tu będzie wyglądać podobnie, bo ciężko cokolwiek innego tu wyrzeźbić. Bardzo mało jest jednak informacji o tym jak dojechać z Erywania do Goris obok monastyru Tatev. Taksówkarze ściemniają, że żaden bus ani marszrutka tam nie jeździ. Jednak jest inaczej. Codziennie o godz. 7 stoi bus, który jedzie do Górnego Karabachu właśnie przez Goris. Odjeżdża z Kilikia Bus Stop. O 7.30 już był prawie pełny i przed godz. 8 ruszył w drogę. Cena za przejazd 5000AMD została stargowana na 4000AMD (40 zł) i raczej niższej nie osiągniecie. Jak macie grupę 4 osób, to można jechać także taksówką za 5000AMD za osobę. Podróż trwa 4 godziny a droga jest co najmniej słaba. Jeden pas w każdą stronę, co prawda nie ma dziur, ale jest strasznie nie równa, jest bowiem tak połatana na całym odcinku 250 km jak u nas wszystkie drogi razem wzięte po najgorszej zimie. Ciężko się napić, żeby nie wylać, tak nierówno się jedzie. Na szczęście widoki są dużo lepsze niż w Erywaniu. Niemal płaska spalona słońcem sawanna, zmienia się najpierw w pagórki, potem w coraz większe wzgórza, coraz bardziej zielone, choć daleko im do tych z Mestii. Niewątpliwie jednak otacza nas kompletnie dzika natura. Pojedyncze domki snują się przy drodze, czasem jakaś malutka wioska się trafi. I piękne duże jezioro. Droga pnie się coraz bardziej w górę. Nie wiem jak wysoko, ale jak nagle 100 metrów obok auta zobaczyłem chmurę, to musiało być już bardzo wysoko. I aż mi się buzia uśmiechnęła na ten widok :-). Zwykle w chmurach latam, a teraz mogę przez taką przejechać :-). Wjechaliśmy w jedną, dookoła zrobiło się mgliście, ale w przeciwieństwie do mgły wszystko było mokre. Auto całe w kropelkach, droga kompletnie mokra i taki inny wilgotny zapach. Interesujące doświadczenie :-). Dojechaliśmy do rozwidlenia, droga w prawo prowadziła do Tatev, gdzie jest jeden z najbardziej znanych tu monastyrów. Żaden bus tam nie jeździ, więc albo autostop albo taxi. Pogoda zaczynała się psuć, coraz zimniej i mżawka się włączyła. Kurczę, akurat w miejscu, gdzie dobra pogoda jest tak ważna, by móc zobaczyć te piękne widoki. Pierwszy raz od przylotu musiałem ubrać długie spodnie i długi rękaw, bo zrobiło się naprawdę zimno. Czym prędzej wyszedłem zobaczyć miasto, zanim całkiem się rozpada. Widoki były już lekko zamglone, ale i tak interesująco wyglądają tu te wystające szpiczaste skały. Samo miasto nie warte poświęcenia nań choćby 2 godzin, nic tu nie ma. Jeśli jutro Tatev mnie nie powali na kolana, to będę zdecydowanie żałował przyjazdu w to miejsce. No może oprócz jednego wydarzenia :-). Jem sobie obiadek w restauracji, jestem tylko ja i 3 gości wyglądających jak mafiozi z Rosji. I ni z tego ni z owego, kelnerka przyniosła mi od nich setkę wódki :-). Wypiłem, podziękowałem, uśmiechnęli się, jakby witając mnie jako gościa w tym mieście, to było bardzo miłe. Podoba mi się ich gościnność :-).
To czego zdążyłem się tu jeszcze dowiedzieć, jako dojechać z Goris do Tatev to, że na pewno nie ma marszrutki do Tatev i jeździ tylko taxi. Ceny podają tu – 3000AMD (30 zł) za samo dowiezienie do pierwszej stacji kolejki linowej, a za dodatkowe podwiezienie na most, oczekiwanie na powrót turysty i odwiezienie do Goris – 8000-10000AMD (80-100 zł).
Pogoda zepsuła się całkiem na koniec dnia, także koniec zwiedzania, oby jutro chociaż do południa było ładnie!

środa, 31 sierpnia 2016

Zaskakujący Erywań

Pierwotny plan zakładał przejazd do Armenii busem. Niestety szybko został zweryfikowany, gdyż droga do Armenii z Batumii wiodąca przez Vardzię (którą miałem po drodze zwiedzić), niestety podobno jest w stanie takiego rozkładu, że nawet lokalni kierowcy marszrutek odradzają przejazd tamtędy autem. Czyli musi być naprawdę fatalnie, skoro nawet oni tam nie chcą jeździć. Jedyne, co pozostało to przejazd pociągiem, który w sumie też nie leci tamtą drogą tylko dookoła przez Tbilisi. Pociąg z Batumi do Erywania jechał 16 godzin, na szczęście był nocny z kuszetkami, więc w zasadzie nie było jakoś dramatycznie ciężko. Jednak gdybym wiedział wcześnie, że tak będzie, to trochę inaczej bym to zaplanował. Bilet kosztował 87 lari z kuszetką. Trzeba przyznać, że komfort w miarę ok, w przedziale były 4 łóżka, do tego jakieś butelki z wodą, parę słodyczy, chusteczki, herbatka i takie pierdoły. To moja pierwsza podróż pociągiem przez granicę, na której były sprawdzane paszporty i w sumie byłem ciekaw, jak to w ogóle wygląda, bo do tej pory nie udało mi się tego doświadczyć. Okazało się, że nie jest to jakoś specjalnie emocjonujące, głównie polega na tym, że celnicy budzą ludzi w środku nocy, żeby wziąć paszport, pół godziny później, żeby go oddać. Potem kolejna grupa celników powtarza sytuację, budząc ludzi kolejne razy. No ale jak już potem zasnąłem, to do rana był spokój.
Erywań już od samego początku okazał się zaskakujący. Po wyjściu z dworca miasto, w porównaniu do tego co widziałem w Gruzji, okazało się bardzo czyste, obszerne duże ulice, bardzo zadbane wręcz odczuwa się ekskluzywność tego miejsca.  Bardzo mało kantorów, sklepików, ulicznych kawiarenek, bardzo mało sklepów spożywczych, praktycznie zero śmieci. W drodze do centrum, 3,5 km, praktycznie ani jednej otwartej kawiarni o 8 rano nie znalazłem, zupełnie inaczej niż w Gruzji. Nie mam jeszcze porównania z Tbilisi, niemniej Erywań robi naprawdę wrażenie dość bogatego miasta. Jak się potem okazało, kilka km poza centrum już jest trochę gorzej, choć nadal w miarę czysto, by wreszcie kilkanaście km za miastem było podobnie biednie jak na gruzińskich wioskach. Po szybkim ogarnięciu hotelu pierwszego dnia, poszedłem rozejrzeć się po okolicy. Skwer Republiki, to główny plac miasta, z którego odchodzi deptak w stronę Opery i to w zasadzie najważniejszy kawałek. Znalazłem wreszcie jakąś kawiarnię, spojrzałem na auta za szybą... 6 mercedesów i 3 BMW najlepszej klasy. Po prostu szczęka opada. Widać, że system oligarchii nadal tu funkcjonuje i część ludzi jest bardzo bogata, a za miastem większość bardzo biedna. Jakby nie było klasy średniej. Byłem ogólnie zaskoczony wysokim standardem życia tutaj. W azjatyckim Erywaniu było bardziej po europejsku, niż w europejskiej Gruzji. Ciekaw jestem Tbilisi, czy jest równie wykwintnie szykowne. Większość aut w Gruzji nie miała nawet zderzaków a lata świetności minęły im 25 lat temu, a tutaj takie fury jeżdżą, szok. Do tego ludzie ubierają się bardzo szykownie. Aż głupio się tu czuję w podkoszulku, na pewno jest to coś, czego można się od Ormian nauczyć. Są na co dzień bardzo zadbani, chcą wyglądać pięknie i modnie. Kobiety w 98% są ogromnie wystrojone, wymalowane, szykowne, żeby wręcz nie powiedzieć "wypindrzone", ale w pozytywnym znaczeniu, a faceci w większości w białych koszulach i spodniach na kant. Bez względu na to czym się zajmują. Czy są kierowcami autobusów czy sprzedają kwiatki, czy podlewają szlaufem trawnik - wszyscy z klasą, koszula i spodnie na kant. Duży szacun, że chce im się tak stroić na 35 stopni w cieniu.
Pierwszy dzień upłynął mi w zasadzie na zwiedzaniu miasta, na chodzeniu tu i tam i patrzeniu, gdzie co jest, co można tu zrobić, jakie są możliwości komunikacyjne itp. Także nie bardzo nawet było o czym pisać. Najwięcej się dzieje oczywiście dopiero po zachodzie słońca, jak temperatura spada i głównie w okolicach deptaku odchodzącego ze skweru Republiki.
Trzeba niestety stwierdzić, że ruch turystyczny jest tutaj skrajnie mały. Niby pojawiają się osoby z różnych krajów, w tym wielu Polaków, sporo ludzi z Rosji, które chcą coś zobaczyć w Armenii, ale nie bardzo jest tu co robić. Jest kilka nudnych monastyrów, w których nie oszukujmy się, nie ma kompletnie nic ciekawego, oprócz sterty kamieni ułożonych przez kogoś 1000 lat temu i tyle. Jednak dojazd do nich jest bardzo utrudniony. Jeśli samemu nie zbierze się w hotelu kilku chętnych osób, to jesteśmy skazani na dość drogie taksówki. A że w hostelach osób dużo nie ma, a na ulicy więcej taksówek niż turystów, to jakoś się to tu turystycznie nie składa do kupy, tak fajnie jak w Gruzji.
Marszrutki nie są nijak oznaczone, brak rozkładu, panie w okienku nic nie wiedzą, dworców autobusowych jest parę, a na miejscu drapieżni taksówkarze, ściemniający, że żaden bus nigdzie nie jeździ i w całej Armenii jest tylko ich jedna taksówka, która zawiezie nas gdzie chcemy. Oczywiście za sporą cenę. Powiem więcej... jeśli nie powiecie, że chcecie wrócić z monastyru, to taksówkarz poda cenę tylko w jedną stronę, żeby wydała się bardziej atrakcyjna, niż cena konkurencji. Potem się okazuje, że cena obowiązuje tylko "tam". Dokładnie taką sytuację mieliśmy, jadąc do monastyru Khor Virap, umieszczonego niemal na pustyni, więc tam na pewno nikt nie zostaje na noc. Trochę mnie to wkurzyło, gdy się okazało, że nie powiedział nam całej prawdy o płatności i przeszedłem się po parkingu pytając kierowców busów czy będą mieć miejsce. Taksówkarza zostawiłem zgłupiałego na środku parkingu, bo się okazało już w pierwszym busie, że jedzie nim grupa polaków i mają sporo miejsc wolnych i... zabiorą nas chętnie za free i zawiozą jeszcze do innego monastyru - Geghard. Ma się to szczęście :-). Tym sposobem najpierw obejrzeliśmy jeden monastyr, umiejscowiony 30 kilometrów od gór Ararat, a potem drugi. Ararat był niestety słabo widoczny, także arki Noego nie dojrzałem, jeśli kiedykolwiek tam była :-). Dziwne trochę nawiasem mówiąc, że znajdowane są tu gliniane bukłaki na wino sprzed 12 000 lat, a nie ma ani śladu po łodzi, która miała prawie 150 metrów długości i była zabezpieczona smołą przed wilgocią. W ogóle to podobno właśnie z legendy o Noem wziął się start produkcji wina w tym regionie. Jeśli ktoś nie wie, to wino zaczęto produkować właśnie w Armenii. Jeśli chodzi o sam Aratrat - ma aż 5137 metrów, ale w ogóle nie jest ta wielkość odczuwalna z terytorium Armenii, od którego jest oddalona dobre 30 km.
Jeśli chodzi o krajobraz Armenii... nuda wielka. Prawie płasko, wszędzie wypalona na popiół trawa. Pojedyncze pagórki wystają, nic więcej. Przynajmniej w okolicy Erywania, mam nadzieję, że na północy, będzie ładniej. Niemniej widok zalesionych Gruzińskich potężnych gór działa na wyobraźnię dużo lepiej. Architektura równie marna w obu krajach.
Następnego dnia odwiedziłem Muzeum Ludobójstwa,  które Turcja dokonała w 1915 roku na narodzie Ormian, mordując około 1,5 mln ludzi w ramach czystek etnicznych. Bardzo dobrze z resztą udokumentowany terror, co widać na zdjęciach zwłok zwisających z szubienic czy nogach dzieci porozrywanych przez Turków hakami w ramach tortur. Naprawdę dramat i trochę po takim widoku łapie się doła. Ale warto czasem udać się w takie miejsce, by zadać sobie pytanie czy żyjemy pełnią życia i czy jesteśmy dobrymi ludźmi. Wiele osób nie miało szczęścia dożyć starości i spełniać swoich marzeń np. przez różne religijne zafiksowania. Przeżyjmy dobrze życie z szacunku dla nich.
Potem było już tylko Muzeum Historii Armeńskiej. Koszt biletu 1000 dram (w przybliżeniu 10 zł). Nieczynne w poniedziałki, a w tygodniu od 11 do 17. Ogólnie trochę ciekawych przedmiotów było, jak np. wielkie bukłaki na wino (1200 litrów!) wykonane nawet 10 wieków przed naszą erą! Imponujące znaleziska. Chyba warto wpaść, żeby nie myśleć, że Armenia to tylko 5 monastyrów i plac w Erywaniu.
P.S. Padł mi aparat :-( zdjęcia będą tylko z komórki :-(

sobota, 27 sierpnia 2016

Spełnione marzenie w Mtirala National Park

Jak niewiele potrzeba, by spełnić marzenie? Wystarczy wyjść na główną drogę z Batumi do Kobuleti. Złapać jakąkolwiek marszrutkę. Zapłacić 1 lari za przejazd do Chakvi. Tam się przesiąść do taksówki, która za 30 lari zawiezie do Mtirala National Park, poczeka na nas 2-3 godziny i odwiezie z powrotem. Na miejscu płacimy 1 lari za osobę, żeby ręczna kolejka linowa przewiozła nas na drugą stronę rzeczki. Potem spacerujemy przez 1,5 km przepięknym bujnym zielonym lasem wprost pod fantastyczny wodospad! Jak będziemy do godz. 12 to jest szansa, że będziemy go mieć tylko dla siebie i nikt nie będzie nam przeszkadzał w delektowaniu się tą chwilą. Potem zostało już tylko jedno... przejść po skałach wprost za futrynę huczącej wody. I voilà - marzenie spełnione :-). Chłodna czysta woda chłodzi nas milionami kropelek spadającymi z kilkunastu metrów, a banan radości na naszej twarzy przesuwa uszy aż na tył głowy :-). Tak! Tak ogromną radość daje bycie tam, po drugiej stronie, na wpół mokrym, ale w pełni szczęśliwym! Collect Moments Not Things :-)


piątek, 26 sierpnia 2016

"Batumi, ech Batumi..."

Każdy cytuje tą podobno znaną piosenkę Filipinek, ale przyznam się, że pierwszy raz ją usłyszałem właśnie tuż przed przyjazdem tutaj :-). Nie ma tu już herbacianych pól i cykadami dźwięczącego świtu, niemniej miasto jest wystrzałowe! Przyznam, że zaskoczyło mnie ogromnie swoim tętnem!
Tak, to miasto żyje, jak mało które! Ile tu się dzieje, ile ludzi, ile atrakcji i życia, ile niezwykłych budynków, przeplatanych sypiącymi się starociami. Już Kobuleti mocno odstawało od mojej teorii Gruzji jako kraju - prowizorki, a tutaj to już prawie w ogóle (no chyba, że wewnątrz podwórek, czy dalej od centrum). Oczywiście bałaganiarska mentalność ludzi się nie zmieniła, ale ogromne fundusze, jakie władowano tu w upiększenie tego miasta dla turystyki, trzeba przyznać, przyniósł ogromne efekty, a inwestycje nadal idą do przodu. Miasto niby ma niewiele ponad 100 tyś. mieszkańców, ale jest wrażenie, jakby był jeszcze z milion turystów. Promenada, zwłaszcza wieczorem, tętni życiem, jest co robić, jest gdzie iść, jest co jeść, raz wypożyczyliśmy rowery i przejechaliśmy się bulwarem, który nie miał końca, nie dojechaliśmy do końca przez ponad godzinę. Dużo ogromnych, pięknych budynków, ale rozłożonych na dużej przestrzeni, więc nie przytłaczają. Plaże przedługaśne i bardzo szerokie, jedyne, co może przeszkadzać to kamienie. Srylion milionów kamieni. Choć dla bolących pleców są idealnym masażem :-).
Raczej rzadko trafiam do tak obleganych turystycznych miejscowości, ale nie żałuję ani trochę, że przyjechałem do Batumi. Szczególnie, że trafiła się idealna pogoda, bardzo ciepło! W życiu nie zjadłem tyle lodów i nie wypiłem tylu mrożonych lemoniad :-). I w takim miejscu można miło spędzić czas :-). Trochę trekkingu, trochę plażingu, a jutro do zwiedzenia piękny mam nadzieję park! A jak Ty wypełniasz swoją legendę? :-) Where it is going your life?

środa, 24 sierpnia 2016

Nadmorskie Kobuleti

Po paru dniach aktywności, czas się zbierać z tej pięknej krainy. Ostatnie miesiące, to był dla mnie bardzo wytężony czas w pracy i pomyślałem, że najlepsze miejsce na wypoczynek po paru dniach trekkingu, będzie nad morzem. Wybór padł na dwie miejscowości, najpierw prawie 2 dni w spokojniejszym turystycznie Kobuleti, a potem w samym centrum turystycznej Gruzji - Batumi.
Oczywiście nie obyło się bez przygód, jak to często bywa z marszrutkami tutaj. Cud w ogóle, że te auta jeżdżą. Nasze miało zbitą w drobny mak boczną szybę, posklejaną taśmą klejącą, wypadające drzwi, które zamykały się dopiero po kilkunastu trzaśnięciach, jakiś problem z kołem, silnik, który odpalał po kilkunastu sekundach kręcenia... i gasł i tak potrafił 20 razy zrobić. O sposobie prowadzenia tych aut to już krążą legendy. Cóż, panowie, mówiąc delikatnie, jeżdżą baaardzo dynamicznie. Rozumiem, że znają te trasy na pamięć, może dlatego, ale poziom ignorancji zdrowego rozsądku bije wszystko na głowę. I to nie chodzi tylko o kulturę jazdy, jak przepuszczenie pieszego, bo ten akurat nie ma tu żadnych praw i żeby przejść przez jezdnię, to musi po prostu zamknąć oczy, i wejść na nią i iść - kierowcy po prostu okrążają to "obce ciało" na jezdni, jak stojące miejscami krowy :-). Dużo gorsza jest zawziętość kierowców wobec siebie, żaden nie ustąpi, nie przepuści, a klakson służy za coś w rodzaju kierunkowskazu wzbogaconego o "spie****aj z drogi, będę cię wyprzedzał". Serio :-). Ale to wszystko dzisiaj przebiło zupełnie inne wydarzenie :-). Jadąc z Mestii, co godzinkę zatrzymywaliśmy się na 10 minut. I tak miało być w kolejnym miejscu, przez które przejeżdżaliśmy już w drodze do Mestii. No to wiadomo - toaleta, lody, woda i z powrotem do busa. A tu nagle wyskakuje kierowca spod sklepu, co my tu robimy, bo nasze bagaże już przerzucili do innego busa, który już pojechał a my w nim powinniśmy siedzieć! Szkoda, że nic wcześniej o tym nie wspomniał :-). Zaczęli dzwonić gorączkowo do kierowcy tego busa, żeby zawrócił, ale ten najzwyczajniej w świecie nie miał takiego zamiaru. No to ładują nas do jakiejś prywatnej fury, wsiada 3 wielkich chłopa i jazda nie wiadomo gdzie. No to myślę sobie "plecaki nam zajumali, a teraz chcą wywieźć do lasu i sprzedać na narządy" :-). Przygotowałem się emocjonalnie do walki w samochodzie, ale na szczęście do niczego takiego nie doszło, a panowie oprócz popisu niekompetencji naprawionej improwizacją, po prostu podwieźli nas do busa. Plecaki są, no to jazda dalej :-). Nie, nie myślcie, że nowy kierowca nie chciał nadrobić straconego czasu! Wyprzedzał wszystkich po kolei, ile się tylko dało. A potem ni stąd ni zowąd stanął na jakimś polu namiotowym 10 km przed Kobuleti i zniknął zostawiając wszystkich pasażerów bez żadnych wyjaśnień :-). Ot, Gruzja :-). Po 15 minutach wrócił i dalej już byłoby pewnie bez przygód, gdyby nie to, że zapomniał nas wysadzić i przejechaliśmy kawałek poza centrum miasta :-). Dobrze, że miałem uruchomionego GPSa i w miarę szybko się zorientowałem, żeby go zatrzymać, bo przecież, jak nic, zawiózł by nas do Batumi ;-). Wysiadamy, no i mówię mu, jakie torby są nasze i żeby ściągnął nam z dachu, a ten ni w ząb nie rozumie, co mówię i pokazuje, żebym sam sobie wszedł na dach i je ściągnął :-) Słabo? :-) Jeszcze tylko chwila dzieliła mnie od plaży i kąpieli w Morzu Czarnym, więc zniosłem dzielnie i to :-).
Reszta dnia i kolejny minął mi na totalnym relaksie na plaży i spacerach w poszukiwaniu mrożonej kawy lub lemoniady waniliowej z lodówki :-). Samo Kobuleti, to bardzo rozciągnięta miejscowość turystyczna, niemniej dość spokojna. Sklepiki, straganiki, pierdoły itp. ciągną się chyba ze 3 km, więc sporo tego, ludzi też nie mało, ale spokojnie da się przejść. Plaża totalnie kamienista, ale dzięki temu woda czysta a nie mętna. Przypominała mi trochę plaże w Chorwacji, ale tu były znacznie dłuższe i szersze. Oczywiście do tego cała masa atrakcji, od skuterów, po motorówki ze spadochronami, no i ani jednej chmurki :-). Idealne miejsce na relaks. Nawet aparatu ze sobą nie brałem, także zdjęć nie będzie, tylko odpoczynek :-).

wtorek, 23 sierpnia 2016

Wycieczka do Ushguli i nad wodospady

Łydki bolą po wczorajszym dniu, a dzisiejszy zapowiadał się na równie pełny trekkingowych wrażeń. O 8 rano udaliśmy się na główny plac w Mestii w poszukiwaniu marszrutki do Ushguli. Jest to stara wioska położona podobno najwyżej w Europie, na poziomie 2200 m.n.p.m. Uprzedzano mnie już wcześniej, że droga do tego miejsca jest bardzo ciężka, ale podobno warto jechać. Cóż, nie przekonam się, jak nie spróbuję. Za 30 lari pojechali. 3 godziny rzucania po wertepach. Droga jak u nas na wsiach, ubity piach pełen dziur po kałużach. Koszmarnie. Po drodze zatrzymaliśmy się przy wieżyczce, których są tu dziesiątki. Pochodzą z czasów średniowiecza i służyły za schronienie w czasach walk plemiennych. Wejście do większości jest zamknięte, ze względu na ich kiepski stan, choć są ulokowane po prostu na podwórkach przy domach i można by było je odnowić. Słyszałem, że aktualnie służą niektórym jako spichlerze. W każdym razie w drodze do Ushguli, można było do jednej z nich wejść za 1 lari. W środku nie ma kompletnie nic. na parterze były trzymane niegdyś zwierzęta a ludzie wchodzili na 2-3 pięterka wyżej zrobione z drewnianych grubych patyków. Wchodziło tam po 35 osób. Ogólnie nic tam nie ma. Ruszyliśmy więc dalej. Droga nie była za bardzo urodziwa. Robiłem więc, co mogłem, żeby zasnąć przy tych trzęsieniach. Wrrr. Jak już dojechaliśmy, to naszym oczom ukazała się wioska pełna gnoju, brudu i smrodu. Tak jakby nikt tam nie sprzątał od czasów średniowiecza. Ciężko było przejść między krowimi plackami. Jak nigdzie sprawdza się tu powiedzenie "patrz w niebo, ale uważaj na gówna" :-). Rozejrzałem się po górach dookoła, by nie patrzeć na obleśny wychodek ustawiony tuż nad rzeczką. Wioska otoczona pięknymi zielonymi wzgórzami, jakby ktoś na nich rozłożył trawiasty dywan. Niezwykła zieleń. W oddali widać było jakiś zaśnieżony szczyt. Domki zbudowane w większości ze skał, z których składają się pobliskie góry. To bardzo dziwny rodzaj skał, nie pamiętam jak się nazywa, ale wygląda tak, jakby ktoś posklejał płaskie plastry skalne jeden do drugiego. Reszta "nowoczesnych" domków była zrobiona z falistej blachy i z blach wyprostowanych po dużych puszkach. Naprawdę tylko pojedyncze domki wyglądały jako tako, głównie te, które mają służyć za hostele. Mieliśmy tu 3 godziny wolnego. Rozejrzałem się dookoła, 4 uliczki na krzyż, kilkadziesiąt domków upchanych jeden przy drugim i setki krowich placków. Co tu robić? Poszliśmy więc w stronę tego zaśnieżonego szczytu, mieniącego się w oddali wśród zielonych wzgórz. Liczyłem, że będzie tam lepszy widok niż w wiosce. Aczkolwiek nie sądziłem, że będzie aż tak zajebisty!


Zielone pastwiska pomiędzy którymi płynie rwący górski strumień wprost z lodowca, a w środku ośnieżony najwyższy szczyt Gruzji i trzeci wielkością szczyt Kaukazu - Szchara (5193 m). Dosłownie widok jak z bajki. Dookoła chodzą krowy, konie, przypałętał się jakiś szczęśliwy psiak :-). I w sumie mu się nie dziwiłem, bo ja też czułem się tu szczęśliwy. Czysto, pięknie, spokojnie. Jedynie hałas potoku i odgłosy natury. 2 godziny siedziałem patrząc na ten obraz. Zostałbym tu i dłużej, gdybyśmy nie musieli już wracać. Jeszcze tylko kawka z widokiem na szczyt, zakup swańskiej soli (zmieszanej ze specjalnymi ziołami, zapach i smak ekstra! 3 lari za woreczek) i czas wracać. Znowu 3 godziny koszmaru. Polecam tu przyjazd, ale zdecydowanie na dłużej. Jest kilka hosteli, gdzie można się zatrzymać, jest sporo długich szlaków i nieskończenie dużo możliwości rozbicia namiotu w dowolnym miejscu. Poświęcenie 6 godzin dojazdu, by być tu tylko 3 godziny to zdecydowanie za krótko. I przyjeżdża się tu zdecydowanie dla natury a nie dla tej niestety śmierdzącej wioski.
Do Mestii wróciliśmy już na 15, więc jeszcze sporo czasu, by zorganizować jeszcze jeden mały wypad. Kierowca namówił nas za 20 lari na podróż do trzech wodospadów. W sumie, czemu nie :-). Godzinę później już byliśmy na miejscu. Znaczy... w miejscu gdzie zaczyna się szlak, trwający przynajmniej 1,5h w jedną stronę. Najpierw trzeba przejść przez rwący potok - małą odnogę rwącej rzeki, na którym akurat nie było mostka. Woda była lodowata jak jasna cholera! Po zrobieniu 3 kroków miałem wrażenie, że ktoś wbija mi gwoździe w kości stóp. Po kolejnych 3 krokach, ból z tego zimna był tak przeszywający, że gotów byłem wsadzić stopy w ognisko, żeby to przerwać. Nie przypuszczałem, że zimno może sprawiać taki ból. Na szczęście to było tylko 4-5 metrów. Potem była już tylko trasa. Najpierw płaska przez las, potem kamienie, potem coraz więcej kamieni, potem coraz więcej coraz większych kamieni i coraz bardziej pod górę, ale na szczęście niezbyt wysoko. Po drodze przechodzi się jeszcze raz mostkiem nad rzeką. Potęga tego rwącego żywiołu jest nie do opisania. Patrząc nań, czułem się jakby rzeka chciała mnie porwać ze sobą i czekała tylko, jak omsknie mi się noga :-). Wreszcie są wodospady. Takie raczej... bez szału... ale jak obejrzałem się za siebie, spojrzałem na przepotężną dolinę z ośnieżonymi szczytami w oddali i po prostu dech zaparło w piersi z wrażenia! Zobaczcie sami:


Jak się nie zakochać w tych miejscach? Ten dzień nie mógł dać mi więcej szczęścia, bo więcej bym w sobie nie zmieścił :-). Zmęczenie i spełnienie wypełniało mnie w całości. Jeszcze tylko godzinka na zejście, godzinka do domu i można zasnąć z uśmiechem na buzi i ze świadomością dobrze przeżytego dnia :-). Kocham te chwile!

poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Trekking na wzgórze z krzyżem

Jest tak dużo do robienia w Gruzji, że aż mi się zaległości na blogu porobiły, ale już nadrabiam, wreszcie mam chwilę. Po rozejrzeniu się dzień wcześniej w miasteczku Mestia i rozeznaniu się, co tu ciekawego można robić, zdecydowałem się na dzień dzisiejszy na mały trekking i wejście na wzgórze z krzyżem. Nie mam pojęcia, jak się nazywa to wzniesienie, nigdzie nie mogę znaleźć tej informacji, ale jest wszystkim okolicznym mieszkańcom znane i rozpoznawalne po krzyżu, słynnym niemal jak ten u nas na Giewoncie. Znaczy wszyscy znają miejsce, ale mało kto wie, którędy się tam dostać, bo oznaczenia są tak małe, że ciężko je zobaczyć. Dlatego postanowiłem zrobić małe mapki, którędy należy się dostać na szlak prowadzący na Jeziora Koruldi, mam nadzieję, że to komuś pomoże.
Pierwszy szlak jest pieszy, podwyższenie jest około 900 metrów do poziomu 2300 m.n.p.m. Wejście nie jest dramatycznie strome czy ciężkie, ale na pewno bardzo ciekawe, ma piękne widoki, wiedzie przez las i idzie się tamtędy bardzo przyjemnie, choć oczywiście nie raz serce łomocze podczas wejścia solidnie, bo bywa czasem stromo, ale naprawdę bez tragedii :-). I właśnie o to chodzi, żeby spędzić trochę czasu blisko natury, dlatego polecam tą ścieżkę.
Wejście jest tuż przy policji, w stronę Roza Guesthouse. Idzie się z 500 metrów dróżką, aż się dojdzie do strumienia, potem idzie się tym strumykiem (tak, dobrze czytacie, szlak prowadzi przez strumień :-)), też jakieś 500 metrów. W pewnym momencie :-) szlak skręca na górę w prawo. Dalej już się nie da zabłądzić. Wejście na szlak góry z krzyżem na jeziora Koruldi:


Druga opcja, to tak naprawdę droga dla samochodów, bo można też tam wjechać. Prowadzi w zupełnie drugą stronę miasta, jest znacznie dłuższa i cholernie nudna. Nie ma tam praktycznie żadnych ładnych widoków, choć idzie się na pewno dużo prościej, Niemniej nie polecam, bo jest to beznadziejne wejście. Należy wjechać w drogę, którą zaznaczyłem na mapce, dojechać do samego końca i tam po lewej stronie ujrzycie kościółek na wzniesieniu z takimi miedzianymi dachami. Tam jest droga wjeżdżająca na górę. Jeśli autem to oczywiście 4x4. Jeśli piechotą, to współczuję ;-p.  Jest tam też jakiś skrót dla pieszych, ale wiedzie podobno przez bardzo zarośnięty las i jest rzadko uczęszczany, więc może być ciężko. Wjazd na szlak góry z krzyżem na jeziora Koruldi:


Wracając do trekkingu, choć jest to tutaj chyba najmniejsze wzniesienie, to wysokością sięga niemal polskich Rys, więc robi wrażenie. Jest troszkę wymagająca, jak ktoś w ogóle po górach nie chodzi, ale na pewno niemal każdy da radę, a nagroda po wejściu jest tak niezwykła, że chyba jeszcze nigdy w życiu nie widziałem tak olśniewającego widoku. Droga przez lasek na górę trwała 2,5h, ale spokojnym tempem, bez pośpiechu. I na szczęście wiedzie przez las, dzięki czemu czasami jest chłodniej, co jest dobrodziejstwem prawdziwym przy dzisiejszych 35 stopniach w cieniu. Gdy tylko jest prześwit między drzewami, to obracam się i podziwiam coraz mniejsze miasteczko i coraz to więcej szczytów widocznych w oddali. Jednak to, co zobaczyłem na samym szczycie, po prostu rozwaliło mnie zupełnie, odebrało dech, zatkało totalnie. Nie ma żadnego przejaskrawienia ani wyolbrzymienia gdy powiem, że widok jest absolutnie spektakularny! Absolutnie oszałamiający!
Można się patrzeć nań godzinami. I to w każdym kierunku! Gdzie oczy sięgną widać góry z pasma Kaukazu. Wiele z wiecznym śniegiem, większość bardzo gęsto zalesiona do pewnego momentu, przez co góry są fantastycznie zielone a nie skaliste. Niektóre sięgają ponad 5000 metrów n.p.m. Uwielbiam polskie Tatry, ale niestety nie umywają się do gór, które tu są, a to co tu zobaczyłem na zawsze pozostanie w mojej pamięci. Są tak ogromne, że aż przytłaczają ilością przestrzeni, która je otacza. Nie idzie od tego widoku oczu oderwać. To jest miejsce, do którego chciałbym wrócić, ale już z namiotem, bo w jeszcze wyższych górach jest parę kempingów, zwłaszcza w stronę wspomnianego wcześniej Jeziora Koruldi. Nie udało mi się tam dotrzeć, gdyż od krzyża, do jezior podobno idzie się około 2h. Jak policzyłem drogę w tą i z powrotem + zejście, to wyszło, że wracałbym już po ciemku, a to nie było zbyt rozsądne, więc odpuściłem. Ale jeszcze tu wrócę :-). Zrobiłem sporo zdjęć, choć nawet w 5% nie oddają potęgi, majestatu, wielkości, przestrzeni i ogromu tego, co tu ujrzałem. No i te źródełka z czystą wodą bijącą prosto z ziemi, taką zimną i smaczną :-). Jejku, chciałbym tam już być z powrotem :-). Zapraszam do obejrzenia zdjęć, a może i podjęcia decyzji, by zobaczyć te widoki także na własne oczy :-)