Przyzwyczaiłem się już do piękna gruzińskiej przyrody, ale Kazbegi przyprawia o dreszcze. Właściwie miejscowość nie nazywa się już Kazbegi, tylko Stepancminda. Otoczona jest gigantycznymi górami, z których najbardziej znany jest Kazbek mający ponad 5000 metrów. Już sam dojazd do tej miejscowości sprawia, że człowiek jest przyklejony nosem do szyby, takie widoki tu dają :-). Chociaż i te pasma górskie należą do Kaukazu, tak jak i te w Mestii, to góry wyglądają tu zupełnie inaczej - są skaliste, niewiele na nich zieleni, praktycznie nie ma drzew, jest tylko trawa i krzewy i to też nie wszędzie, spora część uskoków jest zupełnie bez zieleni. Chyba nigdzie nie widziałem tylu "trekkingowców" :-). Normą jest, że większość ludzi tu ma plecak, kijki, odpowiednie buty, namiot, karimatę i cały zestaw kuchenki polowej :-). W Mestii to była turystyka, tu są już poważne ekipy wspinające się na ten zaśnieżony szczyt. W tym bardzo wielu jest Polaków, nawet napisy są tu po polsku w wielu miejscach, co do tej pory się nie zdarzyło. Ogólnie to czuję się przy nich jak amator, ale co tam, nie przyjechałem na wspinaczkę. Z reszta jest tu już na to bardzo zimno, w nocy temp. spada do 7 stopni... w mieście. A co dopiero tam na górze. Będąc tam w słoneczny dzień, w dwóch podkoszulkach i bluzie z długim rękawem - nieźle zmarzłem. Niezwykle zachowuje się tu powietrze, które o różnych porach dnia wznosi mgłę wyżej lub niżej, czasem łączy ją z chmurami, które okrywają szczyty, a innym razem mgła opada dużo niżej, co wygląda jakby były dwa piętra chmur :-). Naprawdę super widok, choć żałuję, że nie mogłem przez to zobaczyć w całości tej wielkiej góry.
Spróbowałem dzisiaj podejść pod lodowiec, ale za późno wyruszyłem, by to zrealizować. Najpierw dojechałem autem do kościoła. Nie ma sensu iść tam piechotą, bo się można zamordować. Droga piesza jest niemal pionowa, a droga samochodowa to taka autostrada, że po 500 metrach będziecie cali zakurzeni. Mówię serio, jedzie jeden autobusik za drugim, kursują non stop, góra dół. Na górze naliczyłem ich 30. I cieszę się, że tu dojechałem autem - tego już się nauczyłem w Mestii, żeby to pierwsze "turystyczne" podejście odpuścić. Widok z kościoła na miasto jest genialny, a w drugą stronę jeszcze lepszy :-). Fajnym pomysłem jest możliwość wypożyczenia konia, by wejść na górę. Ścieżka jest niemal w ogóle nie oznaczona, przy samym wejściu na szlak jest malutki połamany znak. Gdybym nie zapytał o drogę, to bym nawet go nie zauważył. Wejście w stronę lodowca Gergeti zaczyna się tam, gdzie wjeżdżają na polanę te wszystkie terenowe busiki. Droga dość stroma, zwłaszcza na końcu podejścia, ale da się zrobić. Nie ma żadnych oznaczeń na niej, ale nie sposób się zgubić, bo po drodze chodzi bardzo dużo osób i droga jest tak wydeptana, że aż zapadnięta jak koleina :-). Nie mam pojęcia jak wysoko podszedłem. Doszedłem do najwyższego uskoku, z którego schodzi się już w stronę lodowca. Raczej nie było to powyżej 3000 m n.p.m., ale też niewiele niżej. Z daleka widziałem lodowiec, był niestety brzydki i brudny ;-p. Spodziewałem się lepszego widoku. W
każdym razie do lodowca jeszcze 2h + droga powrotna a już było po 14. Przez to, że góry są tu tak wysokie, słońce staje się widoczne dopiero po 9 rano i już po 16 się za nimi chowa. Zaczyna zmierzchać dość szybko i temperatura spada dramatycznie. Jakoś nie chciało mi się schodzić stamtąd po ciemku. Także na tym przystanku stanąłem, odpoczynek, zrobiłem zdjęcia i z powrotem. Widoki nieziemskie, co tu dużo mówić, tego nie ma w Polsce. Cieszę się, że na ostatni dzień zaserwowałem sobie takie piękne widoki, choć nogi będę pewnie jutro czuć, to i te obrazy zostaną ze mną. To już ostatni dzień przygody, jutro pora zbierać się z powrotem. Piękny był ten wyjazd, aż szkoda to zostawiać, ale nic nie trwa wiecznie :-). To był udany wyjazd, zdecydowanie :-)
Spróbowałem dzisiaj podejść pod lodowiec, ale za późno wyruszyłem, by to zrealizować. Najpierw dojechałem autem do kościoła. Nie ma sensu iść tam piechotą, bo się można zamordować. Droga piesza jest niemal pionowa, a droga samochodowa to taka autostrada, że po 500 metrach będziecie cali zakurzeni. Mówię serio, jedzie jeden autobusik za drugim, kursują non stop, góra dół. Na górze naliczyłem ich 30. I cieszę się, że tu dojechałem autem - tego już się nauczyłem w Mestii, żeby to pierwsze "turystyczne" podejście odpuścić. Widok z kościoła na miasto jest genialny, a w drugą stronę jeszcze lepszy :-). Fajnym pomysłem jest możliwość wypożyczenia konia, by wejść na górę. Ścieżka jest niemal w ogóle nie oznaczona, przy samym wejściu na szlak jest malutki połamany znak. Gdybym nie zapytał o drogę, to bym nawet go nie zauważył. Wejście w stronę lodowca Gergeti zaczyna się tam, gdzie wjeżdżają na polanę te wszystkie terenowe busiki. Droga dość stroma, zwłaszcza na końcu podejścia, ale da się zrobić. Nie ma żadnych oznaczeń na niej, ale nie sposób się zgubić, bo po drodze chodzi bardzo dużo osób i droga jest tak wydeptana, że aż zapadnięta jak koleina :-). Nie mam pojęcia jak wysoko podszedłem. Doszedłem do najwyższego uskoku, z którego schodzi się już w stronę lodowca. Raczej nie było to powyżej 3000 m n.p.m., ale też niewiele niżej. Z daleka widziałem lodowiec, był niestety brzydki i brudny ;-p. Spodziewałem się lepszego widoku. W
każdym razie do lodowca jeszcze 2h + droga powrotna a już było po 14. Przez to, że góry są tu tak wysokie, słońce staje się widoczne dopiero po 9 rano i już po 16 się za nimi chowa. Zaczyna zmierzchać dość szybko i temperatura spada dramatycznie. Jakoś nie chciało mi się schodzić stamtąd po ciemku. Także na tym przystanku stanąłem, odpoczynek, zrobiłem zdjęcia i z powrotem. Widoki nieziemskie, co tu dużo mówić, tego nie ma w Polsce. Cieszę się, że na ostatni dzień zaserwowałem sobie takie piękne widoki, choć nogi będę pewnie jutro czuć, to i te obrazy zostaną ze mną. To już ostatni dzień przygody, jutro pora zbierać się z powrotem. Piękny był ten wyjazd, aż szkoda to zostawiać, ale nic nie trwa wiecznie :-). To był udany wyjazd, zdecydowanie :-)