wtorek, 23 sierpnia 2016

Wycieczka do Ushguli i nad wodospady

Łydki bolą po wczorajszym dniu, a dzisiejszy zapowiadał się na równie pełny trekkingowych wrażeń. O 8 rano udaliśmy się na główny plac w Mestii w poszukiwaniu marszrutki do Ushguli. Jest to stara wioska położona podobno najwyżej w Europie, na poziomie 2200 m.n.p.m. Uprzedzano mnie już wcześniej, że droga do tego miejsca jest bardzo ciężka, ale podobno warto jechać. Cóż, nie przekonam się, jak nie spróbuję. Za 30 lari pojechali. 3 godziny rzucania po wertepach. Droga jak u nas na wsiach, ubity piach pełen dziur po kałużach. Koszmarnie. Po drodze zatrzymaliśmy się przy wieżyczce, których są tu dziesiątki. Pochodzą z czasów średniowiecza i służyły za schronienie w czasach walk plemiennych. Wejście do większości jest zamknięte, ze względu na ich kiepski stan, choć są ulokowane po prostu na podwórkach przy domach i można by było je odnowić. Słyszałem, że aktualnie służą niektórym jako spichlerze. W każdym razie w drodze do Ushguli, można było do jednej z nich wejść za 1 lari. W środku nie ma kompletnie nic. na parterze były trzymane niegdyś zwierzęta a ludzie wchodzili na 2-3 pięterka wyżej zrobione z drewnianych grubych patyków. Wchodziło tam po 35 osób. Ogólnie nic tam nie ma. Ruszyliśmy więc dalej. Droga nie była za bardzo urodziwa. Robiłem więc, co mogłem, żeby zasnąć przy tych trzęsieniach. Wrrr. Jak już dojechaliśmy, to naszym oczom ukazała się wioska pełna gnoju, brudu i smrodu. Tak jakby nikt tam nie sprzątał od czasów średniowiecza. Ciężko było przejść między krowimi plackami. Jak nigdzie sprawdza się tu powiedzenie "patrz w niebo, ale uważaj na gówna" :-). Rozejrzałem się po górach dookoła, by nie patrzeć na obleśny wychodek ustawiony tuż nad rzeczką. Wioska otoczona pięknymi zielonymi wzgórzami, jakby ktoś na nich rozłożył trawiasty dywan. Niezwykła zieleń. W oddali widać było jakiś zaśnieżony szczyt. Domki zbudowane w większości ze skał, z których składają się pobliskie góry. To bardzo dziwny rodzaj skał, nie pamiętam jak się nazywa, ale wygląda tak, jakby ktoś posklejał płaskie plastry skalne jeden do drugiego. Reszta "nowoczesnych" domków była zrobiona z falistej blachy i z blach wyprostowanych po dużych puszkach. Naprawdę tylko pojedyncze domki wyglądały jako tako, głównie te, które mają służyć za hostele. Mieliśmy tu 3 godziny wolnego. Rozejrzałem się dookoła, 4 uliczki na krzyż, kilkadziesiąt domków upchanych jeden przy drugim i setki krowich placków. Co tu robić? Poszliśmy więc w stronę tego zaśnieżonego szczytu, mieniącego się w oddali wśród zielonych wzgórz. Liczyłem, że będzie tam lepszy widok niż w wiosce. Aczkolwiek nie sądziłem, że będzie aż tak zajebisty!


Zielone pastwiska pomiędzy którymi płynie rwący górski strumień wprost z lodowca, a w środku ośnieżony najwyższy szczyt Gruzji i trzeci wielkością szczyt Kaukazu - Szchara (5193 m). Dosłownie widok jak z bajki. Dookoła chodzą krowy, konie, przypałętał się jakiś szczęśliwy psiak :-). I w sumie mu się nie dziwiłem, bo ja też czułem się tu szczęśliwy. Czysto, pięknie, spokojnie. Jedynie hałas potoku i odgłosy natury. 2 godziny siedziałem patrząc na ten obraz. Zostałbym tu i dłużej, gdybyśmy nie musieli już wracać. Jeszcze tylko kawka z widokiem na szczyt, zakup swańskiej soli (zmieszanej ze specjalnymi ziołami, zapach i smak ekstra! 3 lari za woreczek) i czas wracać. Znowu 3 godziny koszmaru. Polecam tu przyjazd, ale zdecydowanie na dłużej. Jest kilka hosteli, gdzie można się zatrzymać, jest sporo długich szlaków i nieskończenie dużo możliwości rozbicia namiotu w dowolnym miejscu. Poświęcenie 6 godzin dojazdu, by być tu tylko 3 godziny to zdecydowanie za krótko. I przyjeżdża się tu zdecydowanie dla natury a nie dla tej niestety śmierdzącej wioski.
Do Mestii wróciliśmy już na 15, więc jeszcze sporo czasu, by zorganizować jeszcze jeden mały wypad. Kierowca namówił nas za 20 lari na podróż do trzech wodospadów. W sumie, czemu nie :-). Godzinę później już byliśmy na miejscu. Znaczy... w miejscu gdzie zaczyna się szlak, trwający przynajmniej 1,5h w jedną stronę. Najpierw trzeba przejść przez rwący potok - małą odnogę rwącej rzeki, na którym akurat nie było mostka. Woda była lodowata jak jasna cholera! Po zrobieniu 3 kroków miałem wrażenie, że ktoś wbija mi gwoździe w kości stóp. Po kolejnych 3 krokach, ból z tego zimna był tak przeszywający, że gotów byłem wsadzić stopy w ognisko, żeby to przerwać. Nie przypuszczałem, że zimno może sprawiać taki ból. Na szczęście to było tylko 4-5 metrów. Potem była już tylko trasa. Najpierw płaska przez las, potem kamienie, potem coraz więcej kamieni, potem coraz więcej coraz większych kamieni i coraz bardziej pod górę, ale na szczęście niezbyt wysoko. Po drodze przechodzi się jeszcze raz mostkiem nad rzeką. Potęga tego rwącego żywiołu jest nie do opisania. Patrząc nań, czułem się jakby rzeka chciała mnie porwać ze sobą i czekała tylko, jak omsknie mi się noga :-). Wreszcie są wodospady. Takie raczej... bez szału... ale jak obejrzałem się za siebie, spojrzałem na przepotężną dolinę z ośnieżonymi szczytami w oddali i po prostu dech zaparło w piersi z wrażenia! Zobaczcie sami:


Jak się nie zakochać w tych miejscach? Ten dzień nie mógł dać mi więcej szczęścia, bo więcej bym w sobie nie zmieścił :-). Zmęczenie i spełnienie wypełniało mnie w całości. Jeszcze tylko godzinka na zejście, godzinka do domu i można zasnąć z uśmiechem na buzi i ze świadomością dobrze przeżytego dnia :-). Kocham te chwile!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz