niedziela, 4 września 2016

Sevan

Miejscowość Sevan, przy jeziorze Sevan z monastyrem Sevanavank. Tu mam dzisiaj dotrzeć. Co mi do głowy strzeliło, żeby w ogóle przyjeżdżać do tego kraju, to nie wiem. Dawno nie widziałem bardziej zjebanego kraju, niż Armenia. Każdy dzień mnie tak tu męczy, że po tygodniu mam już go szczerze dość. Chcę się stąd wydostać jak najszybciej, ale jakoś nic mi tego nie ułatwia. Nic tu nie jeździ, nic tu nie ma, nikt nic nie wie. Co mi w dodatku odbiło, by w niedzielę wybierać się w podróż i autostopem i w dodatku "na skróty"? A tak, to dlatego, że nic tu nie jeździ. Nawet marszrutki po mieście. Musiałem więc pół godziny iść z plecakiem pod górę chyba z 1,5 km by wyjść na główną drogę. Istniała możliwość, że koło 10-11 będzie tędy leciał bus z Karabachu do Erywania z nikłą szansą na jedno wolne miejsce. Jednak najpierw planowałem spróbować złapać stopa. Jeśli stopa bym nie złapał, to wtedy bus byłby moją jedyną szansą, by się stąd wydostać. O 8.30 zatrzymał się pierwszy gość, jechał do Tatev. Myślę sobie, idealnie, bo nie dość, że zwiększę prawdopodobieństwo złapania stopa, bo auta będą jechać z dwóch miejscowości, to jeszcze będę miał pewność, że na pewno lecą w stronę Erywania, bo to jedyna droga tutaj. Pojechałem więc z nim na to skrzyżowanie. Mało aut, bardzo mało. Lepiej chyba jeździć w tygodniu. Na szczęście najmilsza część dnia, zatrzymał się Rafik, starszy wesoły gość, w leciwym SUVie Infinity i podwiózł mnie prosto do Jeghegnadzor - miejscowości, z której odbijała w prawo na północ droga do Martuni, a stamtąd do Sevan. Myślałem, że tam padnę. Pustkowie. Parę aut tylko i niektóre niby się nawet zatrzymywały, ale wiozły mnie po 2 km, po 5 km, 20 km. Jezu, męczarnia. Choć dziękowałem za każdy kolejny przejechany kilometr... bo wiedziałem, że to o kolejny kilometr bliżej do granicy, żeby stąd wyjechać i nigdy nie wracać. Ale tu gdzie teraz byłem, to było kolejne zadupie świata i ludzie jeżdżą tylko do sąsiedniej wioski do sklepu. Jak już dojechałem do ostatniej wioski, jaka była przed górami, to na szczęście w końcu zatrzymał się jakiś gość, który jechał do samego Martuni nad jeziorem Sevan, stamtąd już powinno być prościej, pomyślałem. Droga do Martuni okazała się najpiękniejszym widokiem, jaki w tym kraju widziałem, przez duże daleko rozciągnięte górzyste pustkowia. Niestety nie miałem możliwości zrobić zdjęć :-(. Ale niech te widoki będą dla mnie pocieszeniem za wszystkie niedogodności.
Przejazd 240 km zajął mi aż 7 godzin i 11 przesiadek! Jedenaście! 10 autostopów i na koniec bus. Gdy jechałem w moją pierwszą podróż autostopem z Warszawy przez Ukrainę, Bułgarię, Rumunię do Istambułu, to nie musiałem zatrzymywać tylu aut, co w Armenii dzisiaj.
Wreszcie na miejscu. W super miasteczku wczasowym. Pewnie z 1960 roku. Od tamtej pory nic tu nie zostało zrobione oprócz budki z kebabem. Z jednej strony sobie myślę, że gdyby nie właściwości betonu, to już dawno wszystko by się zawaliło. A z drugiej strony, gdyby nie Związek Sowiecki, to pewnie do tej pory nic by tu nie było. Jednak połowa z tego, co tu jest, jest w totalnej ruinie, zostawiona sama sobie, zarośnięta krzakami i cała w śmieciach. Druga połowa jeszcze nie zdążyła całkiem zardzewieć, więc ludzie nadal z tego używają. I to jest niewiarygodne, że ludzie korzystają tego shitu. Przyjeżdżają tu mercedesami za pół miliona zł i siedzą w tym syfie. Co za dziwna mentalność. Widoki mam całkiem ładne i z daleka wygląda wszystko ślicznie, tylko z bliska brud, bałagan i zaniedbanie. Strasznie mnie zmęczył ten kraj emocjonalnie. Mam go szczerze dość. Kcem już do Gruzji. Ale kolejna niespodzianka... z Sevan do Tbilisi nic nie jeździ. A to zaskoczenie. Jutro powtórka z rozrywki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz