sobota, 10 września 2016

Spektakularne Sighnaghi i Lagodekhi

Właśnie to chciałem zobaczyć! Oszałamiające piękno! Dobra, ale zaraz, zaraz wszytko napiszę, po kolei :-). Najpierw jak dojechać z Tbilisi do Sighnaghi? Najlepiej ruszyć z dworca Samgori o godzinie 9, choć oczywiście warto być wcześniej, by zająć miejsce. Za dojazd płacimy 6 lari (12 zł). Droga jest piękna, jak nie w Gruzji, równa, bez dziur, jedzie się bardzo przyjemnie, niecałe 2h. Na początku płasko dookoła, a na sam koniec stromy podjazd pod górę. I nagle dostrzegamy Sighnaghi... holy shit... co za widok!


Cała miejscowość jest na wielkiej górze, a dookoła pusta, płaska przestrzeń, co za niesamowity efekt! Oszałamiający widok! Nie mogę się doczekać eksploracji tego miejsca, nie spodziewałem się, że będzie tu aż tak ładnie. Miasteczko malutkie, ale prześliczne, zupełnie nie jak gruzińskie, całkowicie odnowione dla turystów, ale nie przeszkadza mi to, bo przyjechałem tu dla przyrody. Mapy Google tu nie działają, więc hotelu szukajcie pytając ludzi o drogę. Ja zapytałem jakiejś pani, poszła ze mną na pocztę, tam pani wyciągnęła notatnik z telefonami i zadzwoniły do gospodyni mojego Guesthouse Maja pytając jak tam trafić :-). Słabo? :-) Pani na poczcie ma notatnik z telefonami do wszystkich mieszkańców :-). Gospodyni w dodatku aż po mnie wyszła z domu kilkaset metrów na ulicę :-) Fajnie się zaczęło... super powitanie... domek odnowiony, w środku super czysto... wchodzę na balkon i kopara w dół...


Przede mną wąwóz pomiędzy dwoma pięknie zazielenionymi wzgórzami, potem ogromna, gigantyczna przestrzeń całkowicie płaska, z drobniuteńkimi domkami, poletkami, stawami a na samym końcu majaczące cienie ogromnych gór z wierzchołkami w chmurach :-). Spektakularnie, niesamowicie, przepięknie, bosko, zajebiście, oszałamiająco... nie wiem jakich słów użyć, by oddać to, co zobaczyłem. Zdjęcia nie oddają nawet grama tego piękna, ależ szkoda, że aparat zepsuł mi się przed wizytą tutaj. Ja nie chciałem z tego balkonu wychodzić nigdzie :-). Zrobiłem kawę i paczyłem chyba z godzinę :-). Ale wiedziałem, że mogą na mnie czekać widoki jeszcze piękniejsze. Plan na ten dzień to po prostu pochodzić po mieście i popstrykać zdjęcia, a jutro jak się uda dojechać, to zbliżę się do tych gór widocznych z daleka, za którymi jest już granica z Azerbejdżanem i z Rosją. Miasteczko rewelacyjnie zadbane i ogarnięte. Dookoła stare mury obronne z basztami, po których można się przejść i podziwiać niezwykły krajobraz. A najlepszy widok jest z najwyższej baszty górującej nad całym miastem, widać z niej wszystko dookoła, całe miasteczko schowane między murami obronnymi, uroczy stary kościółek z dachem porośniętym trawą. No rewelacja. Już wiem, gdzie wypiję wieczorne piwko :-). Zachód słońca niestety nie był jakiś wyjątkowy, bo słońce znikło za górami a nie za horyzontem, za to specjalnie wstałem na wschód słońca i nie zawiodłem się :-)


Widok - marzenie na każdy poranek :-). Ale to dopiero początek dnia i na pewno na tym moje szczęście się dzisiejszego dnia nie skończy!

Lagodekhi Nature Reserve

Jak dojechać do Lagodekhi? Zwykle są dwie opcje - tanio lub dobrze ;-). Jak są 4 osoby, to biorą taksówkę za 40 lari, pan zawozi na miejsce, czeka i odwozi. I wszystkim jest dobrze :-). Czekałem prawie godzinę, by ktoś do taksówki dołączył, ale nie było kompletnie nikogo, więc pozostała mi tania opcja, ale też do ogarnięcia. Najpierw bierzecie taxi za 4 lari do Tsnori. To jest jakieś 6 km z górki, do tych malutkich domków widocznych na zdjęciach (droga powrotna pod górę to 10 lari i warto zapłacić). W Tsnori są busy z Tbilisi lub z Telavi do Lagodekhi. Jedzie się szybciutko, max godzinkę. Teraz uwaga, w rezerwacie są różne szlaki i musicie wiedzieć, co chcecie zobaczyć, żeby wiedzieć gdzie wysiąść. Podobno przed wjazdem do miasta jest jakiś znak na Domek Rangera i to jest wjazd na szlak, który prowadzi do dużego wodospadu (około 40 metrów wysokości). Ja tego oczywiście nie widziałem, nie sprawdziłem i wysiadłem w centrum. Ale to nic, tu też jest szlak. Wziąłem taxi i podwiózł mnie 3 km do najbliższego szlaku jaki był prowadzącego do małego wodospadu. Są jeszcze szlaki nad jakieś jezioro. Najlepiej chyba przyjechać tu na parę dni i obejść wszystko po kolei :-). Przy samym wejściu powitał mnie miły pracownik, pokazał mapę, omówił gdzie najlepiej iść i którędy, na co zwracać uwagę itd, no byłem w szoku. Jeszcze nigdy w żadnym parku nikt mi tak wszystkiego nie pokazał. Brawo Wy :-). No to jazda, dojście trwa około 2 godzin. 3/4 trasy jest płaska, banalnie prosta, prowadzi przez las, a czasem korytem rzeki. Potem droga  pnie się bardzo ostro kilkanaście (może kilkadziesiąt?) metrów w górę. Trudny kawałek, w niektórych miejscach stopa trzyma się na samych palcach, a czasem tylko na korzeniach. Naprawdę się zdyszałem :-). Ależ jak warto było! Obcowanie z przyrodą jest cudowne!
Nieustanny huk rzeki, ptaki, szum drzew, no pełnia szczęścia :-). A jak w końcu zobaczyłem wodospad, to już pełne spełnienie :-). Tutaj woda jest architektem krajobrazu i wyrzeźbiła go niesamowicie! Wodospad nie był bardzo wysoki, miał około 5 metrów, ale i tak było pięknie, a jego siła dała się odczuć mimo niewielkiej wysokości. Wygląda niepozornie, ale był naprawdę świetny. W miejscu, gdzie spadał tworzył niewielkie jeziorko, woda oczywiście krystalicznie czysta. Malutka mgiełka tworzyła mini tęcze, nieustanny huk wody był zaskakująco głośny, a pęd wody wytwarzał całkiem silne powiewy powietrza. Usiadłem na samym brzegu i wcinałem słodką bułkę :-). Super przerwa! A wcześniej spotkałem jeszcze jakąś parę z Radomia! Oprócz nich na całej trasie było może 6 osób, więc cała przyroda była praktycznie tylko dla mnie! Jak się przyjrzycie, to na zdjęciu widać, że da się wejść na górę wodospadu. No nie byłbym sobą, gdybym nie spróbował! A chyba jeszcze nigdy w życiu nie doszedłem do wodospadu, na który dałoby się wejść na górę. Nie przypominam sobie przynajmniej.
A ciekawość korci strasznie, co tam jest, czy potęgę wody odczuwa się tak samo przed spadkiem, jak i po. Kurcze to raptem dwa atomy wodoru i jeden tlenu, nic więcej. A potrafi skupić się w taki żywioł! Niewiarygodne. No to co, wlazłem na górę, porobiłem zdjęcia i czas stąd spadać, choć chciałoby się iść dalej w górę rzeki. Nagle widzę jakiegoś chłopaka, strącił coś z ręki i pokazuje mi na korzenie drzewa. Hmm, o co mu chodzi. "Spider?" pytam. "No, no spider" i zszedł czym prędzej z dość stromej skarpy, która prowadziła niemal w pionie na górę wodospadu. Już przy wchodzeniu zastanawiałem się, jak tędy zejdę. No ale nic, on poszedł, patrzę na to drzewo... dziwne jakieś, całe jakby w dziurkach. Czyżby mrówki? Bo przecież nie mogło spróchnieć w dziurki, jak szwajcarski ser? No nic, schodzę. Nagle coś mnie ukuło w głowę, myślę "co to jakaś cholerna gałązka czy co?" Strzepnąłem to z głowy, ale nie było tam żadnej gałęzi ani w ogóle nic. Robię krok niżej a tu znowu mnie coś ukuło w głowę! I wtedy zdałem sobie sprawę, że całe to drzewo było mieszkaniem os! A ten koleś musiał je wkurzyć gdy je dotknął ręką! Zszedłem na dół szybciej niż mogłem przypuszczać, że się da :-). Głowa mnie piecze jeszcze 6 godzin później, gdy to piszę ;-). Ale warto było :-). Głowa pokuta przez osy, uda pieką z wysiłku, nogi podrapane przez jakieś chaszcze, dwa razy niemal skręcona kostka na kamieniach, raz zgubiony szlak, koszulka mokra, plecy bolą od noszenia plecaka... ale buzia szczęśliwa :-). Jak zawsze po super przygodzie, która na zawsze wyryje to wspomnienie w mojej głowie! Żyć a nie egzystować. Ja to realizuję tak, a Ty? :-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz