Kilkaset kilometrów na północ od
St Lucia leży jedno z najmniejszych państw Afryki – Swaziland. Sama droga tutaj
biegła obok jakiegoś pięknego, dużego jeziora, wśród gór i obok kolejnego parku
narodowego. Jeśli nie ma krokodyli w tym jeziorze, to idealnie nadawałoby się
na kemping :-). Nazwy są tu jednak tak trudne do zapamiętania, że nie przypomnę
jej sobie, ale było tuż przy granicy ze Swazi. Przejazdy przez parki narodowe bywają
naprawdę ekscytujące :-). Nieraz wybiegnie na drogę antylopa z młodą, albo
guziec, raz był żółw, oczywiście małpki, krowy, kozy i jeszcze parę innych
mieszkańców tych miejsc, także trzeba uważać i jechać dużo wolniej. Wjazd do
Swazi jest raczej nieskomplikowany, płaci się 50 ZAR za wjazd wypożyczonym
autem, wypełnia jakieś papierki i już. Kraina jest bardzo ładna, różni się
odrobinkę od RPA, są przepiękne pagórki, domki już nie z falistej blachy tylko z
dykt i deseczek, rozsypane dość swobodnie po łąkach. Przy drodze siedzą sobie
ludzie i gadają, w cieniu przystanków autobusowych odpoczywają kozy, ot taki
folwark :-). Nie powiem, żeby ludzie byli jakoś bardziej przyjaźni w tym kraju.
Mam wręcz odmienne wrażenie. Nie uśmiechają się za dużo, nie machają, nie
witają… sam nie wiem, spodziewałem się większej otwartości. Kraj jest wielkości
województwa mazowieckiego, więc można go objechać praktycznie w jeden dzień.
Jednak chciałem pobyć tu trochę dłużej, żeby poznać go ciut lepiej. Zacząłem od
Parku Królewskiego Hlane, jednak okazało się, że to nic więcej niż tylko droga
biegnąca dokądś, po obu jej stronach była gęsta roślinność, przez którą
praktycznie nic nie było widać. Wjechać tam też było nie wolno. Także… w
zasadzie można sobie odpuścić ten teren, bo nie widać nic prócz trawy i
krzewów. Podążyłem więc do stolicy – Mbabene. Powiedzmy, że to takie niezbyt
dużej wielkości miasteczko z jarmarkiem przy ich dworcu autobusowym, z jakąś
galerią sklepów i KFC (tego w całym RPA jest na pęczki na każdym rogu, ciekawym
widokiem są kraty lub metalowe linki ochronne przy kasach ;-)). Za to jest to
pierwszy kraj, jaki widziałem, w którym nie ma sieci McDonald’s :-). A to
oznacza brak darmowego Internetu :-/. Niestety nie ma też za dużo hoteli.
Szukałem ich przez 4 godziny i oprócz bardzo drogich stancji po 1100 ZAR za noc
(normą w RPA jest 120 ZAR za noc w hostelu) nic więcej praktycznie nie
znalazłem. Targ, który miał być tanią alternatywą dla większego sąsiada,
również nie oferował niczego poza sznurówkami i bananami. To oznaczało tylko
jedną rozsądną decyzję – wyjazd z tego kraju do bardziej cywilizowanych
warunków. Wybrałem więc niedaleko jakieś miasto o nazwie Nelspruit, zwane też
Mbombela i podążyłem 300 km dalej :-). Po drodze widziałem niesamowity zachód
słońca. Miałem wrażenie, że jesteśmy dość wysoko nad poziomem morza, w dodatku
w górzystym terenie, tak że chmury po prostu sunęły nad drogą. To nie była mgła,
tylko chmury. W dodatku na trzech poziomach i w miarę, gdy słońce zachodziło,
każdy z nich rozświetlał się innym kolorem, od jasnożółtego, przez pomarańczowy
po bordowe smugi. Nie miałem jak zrobić zdjęć na autostradzie, ale dawno nie
widziałem tak spektakularnego zachodu. Czasem wjeżdżało się w rozświetloną na
pomarańczowo chmurę sunącą po szosie… bajeczne doznanie :-). To była
najpiękniejsza część tego dnia :-). Yhmmm :-). Nikt nie robi tak pięknych
arcydzieł do podziwiania, jak sama natura, a często są to tak krótkie i
nieuchwytne chwile. Szkoda, to było coś przepięknego! Późnym wieczorem dotarłem
do Nelspruit, gdzie znalazłem hotelik na noc. Na następny dzień rano ruszam 100
km dalej do miejscowości Sabie, która będzie dla mnie bazą wypadową na 3 dni,
by zwiedzić trochę Park Krugera oraz Kanion rzeki Blyde. Najpierw jednak jeden
dzień wolnego i odpoczynek od zwiedzania :-).
Podziwiam Twój opis zachodzącego słońca. Chciałabym zobaczyć coś takiego... Pozdrawiam i szerokiej drogi!
OdpowiedzUsuń