czwartek, 13 lutego 2014

Swaziland

Kilkaset kilometrów na północ od St Lucia leży jedno z najmniejszych państw Afryki – Swaziland. Sama droga tutaj biegła obok jakiegoś pięknego, dużego jeziora, wśród gór i obok kolejnego parku narodowego. Jeśli nie ma krokodyli w tym jeziorze, to idealnie nadawałoby się na kemping :-). Nazwy są tu jednak tak trudne do zapamiętania, że nie przypomnę jej sobie, ale było tuż przy granicy ze Swazi. Przejazdy przez parki narodowe bywają naprawdę ekscytujące :-). Nieraz wybiegnie na drogę antylopa z młodą, albo guziec, raz był żółw, oczywiście małpki, krowy, kozy i jeszcze parę innych mieszkańców tych miejsc, także trzeba uważać i jechać dużo wolniej. Wjazd do Swazi jest raczej nieskomplikowany, płaci się 50 ZAR za wjazd wypożyczonym autem, wypełnia jakieś papierki i już. Kraina jest bardzo ładna, różni się odrobinkę od RPA, są przepiękne pagórki, domki już nie z falistej blachy tylko z dykt i deseczek, rozsypane dość swobodnie po łąkach. Przy drodze siedzą sobie ludzie i gadają, w cieniu przystanków autobusowych odpoczywają kozy, ot taki folwark :-). Nie powiem, żeby ludzie byli jakoś bardziej przyjaźni w tym kraju. Mam wręcz odmienne wrażenie. Nie uśmiechają się za dużo, nie machają, nie witają… sam nie wiem, spodziewałem się większej otwartości. Kraj jest wielkości województwa mazowieckiego, więc można go objechać praktycznie w jeden dzień. Jednak chciałem pobyć tu trochę dłużej, żeby poznać go ciut lepiej. Zacząłem od Parku Królewskiego Hlane, jednak okazało się, że to nic więcej niż tylko droga biegnąca dokądś, po obu jej stronach była gęsta roślinność, przez którą praktycznie nic nie było widać. Wjechać tam też było nie wolno. Także… w zasadzie można sobie odpuścić ten teren, bo nie widać nic prócz trawy i krzewów. Podążyłem więc do stolicy – Mbabene. Powiedzmy, że to takie niezbyt dużej wielkości miasteczko z jarmarkiem przy ich dworcu autobusowym, z jakąś galerią sklepów i KFC (tego w całym RPA jest na pęczki na każdym rogu, ciekawym widokiem są kraty lub metalowe linki ochronne przy kasach ;-)). Za to jest to pierwszy kraj, jaki widziałem, w którym nie ma sieci McDonald’s :-). A to oznacza brak darmowego Internetu :-/. Niestety nie ma też za dużo hoteli. Szukałem ich przez 4 godziny i oprócz bardzo drogich stancji po 1100 ZAR za noc (normą w RPA jest 120 ZAR za noc w hostelu) nic więcej praktycznie nie znalazłem. Targ, który miał być tanią alternatywą dla większego sąsiada, również nie oferował niczego poza sznurówkami i bananami. To oznaczało tylko jedną rozsądną decyzję – wyjazd z tego kraju do bardziej cywilizowanych warunków. Wybrałem więc niedaleko jakieś miasto o nazwie Nelspruit, zwane też Mbombela i podążyłem 300 km dalej :-). Po drodze widziałem niesamowity zachód słońca. Miałem wrażenie, że jesteśmy dość wysoko nad poziomem morza, w dodatku w górzystym terenie, tak że chmury po prostu sunęły nad drogą. To nie była mgła, tylko chmury. W dodatku na trzech poziomach i w miarę, gdy słońce zachodziło, każdy z nich rozświetlał się innym kolorem, od jasnożółtego, przez pomarańczowy po bordowe smugi. Nie miałem jak zrobić zdjęć na autostradzie, ale dawno nie widziałem tak spektakularnego zachodu. Czasem wjeżdżało się w rozświetloną na pomarańczowo chmurę sunącą po szosie… bajeczne doznanie :-). To była najpiękniejsza część tego dnia :-). Yhmmm :-). Nikt nie robi tak pięknych arcydzieł do podziwiania, jak sama natura, a często są to tak krótkie i nieuchwytne chwile. Szkoda, to było coś przepięknego! Późnym wieczorem dotarłem do Nelspruit, gdzie znalazłem hotelik na noc. Na następny dzień rano ruszam 100 km dalej do miejscowości Sabie, która będzie dla mnie bazą wypadową na 3 dni, by zwiedzić trochę Park Krugera oraz Kanion rzeki Blyde. Najpierw jednak jeden dzień wolnego i odpoczynek od zwiedzania :-).

1 komentarz:

  1. Podziwiam Twój opis zachodzącego słońca. Chciałabym zobaczyć coś takiego... Pozdrawiam i szerokiej drogi!

    OdpowiedzUsuń