środa, 19 lutego 2014

Jo'burg...

...jak nazywają w skrócie Johannesburg mieszkańcy RPA, to zupełnie inna bajka, niż nam wciskają media. Nikt tu nie chodzi z bronią po ulicy, nikt nikogo nie napada, ludzie są przyjaźni i uśmiechnięci. Nie widziałem, by ktoś na skrzyżowaniach próbował wyciągać komórki z samochodów. Na ulicach nie ma uzbrojonych band czarnych złych ludzi, chcących zgwałcić biedne białe kobiety. Medialna papka dla ludzi z Europy. Kwestie bezpieczeństwa w RPA poruszę w osobnym poście, do tej pory nie było o tym prawie nic, bo chciałem zobaczyć, jak jest w tym najgorszym podobno miejscu. Chciałbym to jednak opisać jako osobną kwestię. W każdym razie jest to bardzo fajne miasto, a w zasadzie wielka aglomeracja. Jeszcze lepsza i przyjaźniejsza wydaje się być Pretoria, leżąca 60 km obok. Generalnie nie ma tu jakiś wielkich rzeczy do zobaczenia, jak np. w Londynie. Jednak miasto ma fajną atmosferę, bardzo dużo ludzi i ogólnie mi się podobają :-). Na początku byłem w Muzeum Apartheidu. W sumie to raczej powinno być nazwane muzeum Nelsona Mandeli. Jest dość podobne do Muzeum Powstania Warszawskiego, choć nie tak szokujące. Po prostu historia walki o równość. Apartheid to teoria głosząca konieczność osobnego rozwoju społeczności różnych ras. Sprawa skończyła się raptem 20 lat temu, więc jest jeszcze bardzo świeża i na pewno żyje bardzo wiele osób żywo pamiętających, czy biorących udział w tamtych wydarzeniach. Wydaje mi się, że to z tamtego okresu jest mentalność, by każda posiadłość była z kratami w oknach, z wysokim murem i drutem kolczastym pod napięciem. Wiele lat trzeba jeszcze, by to społeczeństwo z tego wyszło, ale moim zdaniem są na dobrej drodze. Zanim tu przyjechałem, pomyślałem, że kilka lat po śmierci Mandeli, kraj spustoszy wojna domowa. Jednak tutaj na miejscu wcale nic takiego się nie czuje. Ludzie nawet noszą koszulki z napisami, że razem pchną RPA do przodu. Ludzie są bardzo przyjaźni i pomocni, wręcz muszę powiedzieć, że czarnoskórzy dużo bardziej, niż biali. Do tej pory nie spotkało mnie choćby jedno niemiłe zdarzenie. Fakt, że mają głupią mentalność używać słowa "daj" odmienionego przez wszystkie przypadki w stosunku do białych turystów, ale do tej pory nic niemiłego mnie nie spotkało z ich strony. Bardzo mili, przyjaźni ludzie. Uwielbiają bawić się swoją pracą, tańczyć, śpiewać i radować się. Pozytywne wibracje :-). Wracając do tego muzeum... jakoś nie zrobiło na mnie specjalnego wrażenia, ciut wręcz przygnębiające. Wstęp 60 ZAR (17 zł), zakaz robienia zdjęć. Punkt obowiązkowy, więc byłem :-).
Dużo fajniejsze wrażenia zrobił na mnie Lion Park! Ależ to niesamowite doznania. Te koty są tak majestatycznie duże, że człowiek nawet w aucie czuje się przy nich zupełnie bezbronny. Wstęp 200 ZAR (56 zł) razem z zabawą z małymi lwiątkami. 160 ZAR bez tej interakcji. Ale ta interakcja to było najcudowniejsze przeżycie ze wszystkiego. Móc się bawić z małymi lwiątkami, dotknąć ich lekko szorstkiego futra, to doznanie nie do opisania :-). Potem wsiada się do auta i jedzie na objazd specjalnych wybiegów dla lwów i gepardów. Tych wybiegów jest kilka. W każdym kilkanaście lwów wyleguje się w cieniu krzewów. Czasem się poruszą, czasem coś je zaciekawi i nagle wszystkie na raz zaczynają stąpać w danym kierunku, a po chwili znowu się kładą. Potem ryk... niesamowity ryk lwów leżących dosłownie parę metrów od przejeżdżających aut. Jeśli chodzi o parki ze zwierzętami, ten był najlepszy :-). Nie chcę stąd wyjeżdżać. Za dwa dni powrót, a ja tak bardzo tego nie chcę. Tu jest tyle słońca, tyle uśmiechów i życzliwości. I ten czekoladowy kolor skóry, taki seksowny. Niech mnie coś tu zatrzyma, to jest tak piękny kraj, że nawet nie chcę myśleć o powrocie :-)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz