poniedziałek, 3 lutego 2014

Koniec Afryki - Przylądek Igielny

Punktem kulminacyjnym dzisiejszego dnia miała być wizyta na Przylądku Igielnym. Sam w sobie jest niespecjalny, ale jest najdalej wysuniętym punktem Afryki, więc wizyta tu jest raczej przeżyciem psychologicznym :-).
Jednak zanim tam dojechałem to droga była bardzo długa. Najpierw odwiedziłem zakątek Betty's Bay, gdzie jest mały rezerwacik pingwinów (wstęp 10 ZAR, czyli około 3 zł). I było ich na szczęście cała masa, choć to raczej niezbyt ruchliwe ptaki. Oczywiście pozdrowiłem Skippera, Szeregowego, Kowalskiego i Rico :-). Warto było zobaczyć je na wolności, na pewno miejsce jest dużo lepsze, niż wcześniej wspomniane w Simons Town. W ogóle droga do Betty's Bay jest przepiękna! Jedzie się w pięknym górzystym terenie nad samym oceanem. Nawet gdyby nie było pingwinów, to dla samych tych widoków warto się tędy przejechać.
Następnie po drodze wstąpiłem do słynnego w tym regionie Hermanus. Słynie z tego, że można oglądać tu wieloryby. Niestety te akurat pracują dla turystów tylko od maja do października, a teraz mają wolne. Nie nastawiałem się, że coś ujrzę, ale chciałem zobaczyć samo miejsce. Trochę zaskoczyły mnie slumsy, bo sama miejscowość jest dość turystyczna. Współczuję ludziom mieszkającym w slumsach, muszą mieć naprawdę ciężko. Małe budki z falistej blachy i tektury, a wszystko odgrodzone drutami kolczastymi i płotami. Do tej pory jednak nie spotkałem się z żadnym najmniejszym przejawem wrogości, wręcz przeciwnie, większość czarnoskórych jest bardzo pomocna i uśmiechnięta, a czasami wręcz zaskoczona, że kiwam im głową czy witam się. Bardzo pozytywni ludzie. Niemniej czasem myślę, że muszą być zwyczajnie sfrustrowani, gdy widzą, przejeżdżające obok mercedesy. Większość z nich pewnie nie jest także zbyt dobrze wykształcona. To może rodzić  potencjalnie niebezpieczne sytuacje, ale jak do tej pory nic takiego nie widziałem nawet z daleka.
Potem wreszcie udałem się na Przylądek Igielny tutaj zwany Southernmost Point in Africa lub Cape Agulhas. Oczywiście autokar za autokarem, żeby zrobić sobie zdjęcie w miejscu, gdzie umownie stykają się dwa oceany :-). Zrobiłem tylko jeden błąd jadąc tutaj, chciałem dojechać krótszą trasą i wjechałem na drogę szutrową. Myślałem że skończy się po paru kilometrach, a ciągnęła się kilkadziesiąt. Na szczęście drogi gruntowe tutaj utrzymane są w lepszym stanie niż u nas drogi lokalne. Żadnych dziur, znaki, dwa pasy, po prostu szok. A autostrady to poezja. Aż chce się jechać. A jadąc, czułem się jakby to był mój kraj. Tak wspaniałe widoki i tak przyjemna jest jazda. Czasem po bokach drogi rozpościerają się połacie sawanny, przed maską jest prosta droga na kilkadziesiąt km, a na jej horyzoncie widać piękne góry. Niesamowite są takie widoki. Innym razem wjeżdża się w kręte drogi między górami, jakby się było w Alpach. Po prostu nieskończone piękno krajobrazu.
Na koniec dnia dotarłem do miejscowości Mossel Bay, gdzie planowałem nocleg. Miejscowość typowo nastawiona na turystów, ale dzięki temu jakaś taka... nieogrodzona za bardzo. Pierwszy raz dopiero tu zobaczyłem domy bez płotów, nie mówiąc o drutach kolczastych. Domki stały wprost nad oceanem Indyjskim, którego dużo mniejsze niż oceanu Atlantyckiego fale, rozbijały się o skały. Idealne miejsce na odpoczynek :-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz