czwartek, 20 lutego 2014

Bezpieczeństwo w RPA

Jak już wspomniałem wcześniej, 95% medialnej papki na temat bezpieczeństwa w RPA jest mocno przejaskrawiona. Pozostałe 5% kładę na karb swojej niewiedzy i zbyt krótkiego pobytu, by dokonać rzetelnej oceny. Niemniej wszystkich, którzy planują odwiedzić ten przepiękny kraj, uprzedzam, by nie nastawiali się do niego źle. Ludzie są niesamowicie mili, po ulicach nikt nie chodzi z bronią, nie byłem przez 4 tygodnie świadkiem ani jednego choćby trochę niemiłego zdarzenia. Przyznaję, że zrobiłem wszystko czego wszyscy odradzali: podróżowałem nocą, wychodziłem wieczorami, wysiadłem z auta w dzielnicy Hillbrow i spacerowałem po Soweto (podobno jedna dzielnica jest gorsza od drugiej). Szczerze? Nikt na mnie nawet nie zwracał uwagi. A byłem tam jedynym białym w pobliżu kilku przecznic. Jedyne, co czasami czułem w tak przytłaczającej przewadze osób czarnoskórych, to lekki dyskomfort z powodu nie należenia do ich grupy społecznej. Co tu dużo mówić, wyróżniałem się jako turysta i na pewno było to zauważalne. A jednak kompletnie nikt nie zwracał na mnie uwagi. Czasem ktoś coś chciał sprzedać, czasem ktoś chciał coś wyżebrać. I czasem ktoś spojrzał z takim wyrazem twarzy, jakby chciał powiedzieć "mój boże, od lat nie widziałam tu białego, zabłądził czy co?". Ot, tyle na temat bezpieczeństwa w RPA.
Absolutnie nie wątpię, że są tu źli ludzie, ale tacy są przecież wszędzie. Czy w Polsce nikt nigdy nikomu nie zerwał łańcuszka z szyi, czy nie wyrwał torebki? Tutaj to działa tak samo. Wiadomo, że to nie wina tego, co nosi łańcuszek, ale jest to trochę prowokowanie sytuacji, wiedząc, że taka sytuacja może się zdażyć. Jednak żeby było jasne, tego nie robią ludzie biedni ani niewykształceni. To robią ludzie źli. Jednak w przeważających ilościach przypadków, większość spotykanych osób miała lepszą ode mnie komórkę, zegarek, ciuchy i buty. A nierzadko super wille, ferrari i bentleye należą do osób czarnoskórych. Także jeśli zachowujemy rozsądek, nie szpanujemy na pokaz, to raczej nic nam tu nie grozi. Można jedynie czasem czuć się niepewnie, jeśli ktoś nie jest przyzwyczajony do widoku tylu osób innego koloru skóry. Na oko liczba osób białych na ulicy rzadko przekracza 10%. W marketach może 20%. Można po prostu czuć się wyobcowanym z tego względu. Pewnie tak samo czarnoskórzy czują się u nas :-). Ale wszyscy ludzie jakich tu spotkałem, byli niesamowicie mili, uprzejmi i uczyni. Jest mi tylko bardzo szkoda, że wciąż żyją w swoich małych gettach otoczeni wysokim murem i drutem kolczastym pod napięciem. Czy to strach przed powrotem przeszłości? Przed potencjałem zła, jaki drzemie w niektórych? Nie wiem. Działy się tu straszne rzeczy jeszcze nie tak dawno. Może to tkwi w nich, jak w Polakach po wojnie tkwiło zbieractwo i narzekanie na wszystko. To zresztą zostało nam do tej pory. W RPA niepisanym zwyczajem jest przywitanie się, zapytanie co słychać i odpowiedzenie, że jest dobrze. Nie ważne czy taka jest prawda czy nie, po prostu jest miło i automatycznie też poprawia się nastrój a na buzi gości uśmiech. Mam nadzieję, że przyjdzie w tym kraju czas, gdy ściągną druty kolczaste. Może, gdy będę tu następnym razem :-).
Także podsumowując, trzeba być ostrożnym i rozsądnym. Jak wszędzie. Nie kusić losu i myśleć za innych. Nie prowokować nikogo i nie dawać okazji złodziejom, a nie powinno się nic złego stać :-). Naprawdę znakomita większość ludzi tutaj żyjących, to osoby bardzo przyjazne i życzliwe. Czasem nawet same się boją o turystów :-). Raz miałem taką sytuację, że zapytałem kogoś o drogę do hotelu, jednak tłumaczenie gdzie to jest, było tak skomplikowane, że poprosiłem tylko o wskazanie kierunku a na miejscu bym zapytał o dalszą drogę. Wtedy usłyszałem, że pojedzie ze mną (był stróżem nocnym w jakimś markecie), bo mógłbym zapytać o drogę niewłaściwych ludzi. Pojechał, zaprowadził pod hotel i poszedł sobie :-). Z jednej strony zadbał o moje bezpieczeństwo, z drugiej pomógł bezinteresownie kompletnie obcej osobie. Nawet jeśli są gdzieś tu źli ludzie, to ludzi dobrych jest dużo więcej. Także nie ma się czego bać a drugi taki kraj, jak RPA, to szybko się nie trafi :-)

środa, 19 lutego 2014

Jo'burg...

...jak nazywają w skrócie Johannesburg mieszkańcy RPA, to zupełnie inna bajka, niż nam wciskają media. Nikt tu nie chodzi z bronią po ulicy, nikt nikogo nie napada, ludzie są przyjaźni i uśmiechnięci. Nie widziałem, by ktoś na skrzyżowaniach próbował wyciągać komórki z samochodów. Na ulicach nie ma uzbrojonych band czarnych złych ludzi, chcących zgwałcić biedne białe kobiety. Medialna papka dla ludzi z Europy. Kwestie bezpieczeństwa w RPA poruszę w osobnym poście, do tej pory nie było o tym prawie nic, bo chciałem zobaczyć, jak jest w tym najgorszym podobno miejscu. Chciałbym to jednak opisać jako osobną kwestię. W każdym razie jest to bardzo fajne miasto, a w zasadzie wielka aglomeracja. Jeszcze lepsza i przyjaźniejsza wydaje się być Pretoria, leżąca 60 km obok. Generalnie nie ma tu jakiś wielkich rzeczy do zobaczenia, jak np. w Londynie. Jednak miasto ma fajną atmosferę, bardzo dużo ludzi i ogólnie mi się podobają :-). Na początku byłem w Muzeum Apartheidu. W sumie to raczej powinno być nazwane muzeum Nelsona Mandeli. Jest dość podobne do Muzeum Powstania Warszawskiego, choć nie tak szokujące. Po prostu historia walki o równość. Apartheid to teoria głosząca konieczność osobnego rozwoju społeczności różnych ras. Sprawa skończyła się raptem 20 lat temu, więc jest jeszcze bardzo świeża i na pewno żyje bardzo wiele osób żywo pamiętających, czy biorących udział w tamtych wydarzeniach. Wydaje mi się, że to z tamtego okresu jest mentalność, by każda posiadłość była z kratami w oknach, z wysokim murem i drutem kolczastym pod napięciem. Wiele lat trzeba jeszcze, by to społeczeństwo z tego wyszło, ale moim zdaniem są na dobrej drodze. Zanim tu przyjechałem, pomyślałem, że kilka lat po śmierci Mandeli, kraj spustoszy wojna domowa. Jednak tutaj na miejscu wcale nic takiego się nie czuje. Ludzie nawet noszą koszulki z napisami, że razem pchną RPA do przodu. Ludzie są bardzo przyjaźni i pomocni, wręcz muszę powiedzieć, że czarnoskórzy dużo bardziej, niż biali. Do tej pory nie spotkało mnie choćby jedno niemiłe zdarzenie. Fakt, że mają głupią mentalność używać słowa "daj" odmienionego przez wszystkie przypadki w stosunku do białych turystów, ale do tej pory nic niemiłego mnie nie spotkało z ich strony. Bardzo mili, przyjaźni ludzie. Uwielbiają bawić się swoją pracą, tańczyć, śpiewać i radować się. Pozytywne wibracje :-). Wracając do tego muzeum... jakoś nie zrobiło na mnie specjalnego wrażenia, ciut wręcz przygnębiające. Wstęp 60 ZAR (17 zł), zakaz robienia zdjęć. Punkt obowiązkowy, więc byłem :-).
Dużo fajniejsze wrażenia zrobił na mnie Lion Park! Ależ to niesamowite doznania. Te koty są tak majestatycznie duże, że człowiek nawet w aucie czuje się przy nich zupełnie bezbronny. Wstęp 200 ZAR (56 zł) razem z zabawą z małymi lwiątkami. 160 ZAR bez tej interakcji. Ale ta interakcja to było najcudowniejsze przeżycie ze wszystkiego. Móc się bawić z małymi lwiątkami, dotknąć ich lekko szorstkiego futra, to doznanie nie do opisania :-). Potem wsiada się do auta i jedzie na objazd specjalnych wybiegów dla lwów i gepardów. Tych wybiegów jest kilka. W każdym kilkanaście lwów wyleguje się w cieniu krzewów. Czasem się poruszą, czasem coś je zaciekawi i nagle wszystkie na raz zaczynają stąpać w danym kierunku, a po chwili znowu się kładą. Potem ryk... niesamowity ryk lwów leżących dosłownie parę metrów od przejeżdżających aut. Jeśli chodzi o parki ze zwierzętami, ten był najlepszy :-). Nie chcę stąd wyjeżdżać. Za dwa dni powrót, a ja tak bardzo tego nie chcę. Tu jest tyle słońca, tyle uśmiechów i życzliwości. I ten czekoladowy kolor skóry, taki seksowny. Niech mnie coś tu zatrzyma, to jest tak piękny kraj, że nawet nie chcę myśleć o powrocie :-)


niedziela, 16 lutego 2014

Kruger National Park

To największy chyba park w RPA i na pewno najbardziej znany. Równie mocno przereklamowany, co drogi. Wstęp na dzień 250 ZAR (70 zł). Mapa płatna dodatkowo 50 ZAR! Moim zdaniem nie warto. Chyba, że ktoś lubi siedzieć 10 godzin zamknięty w aucie (tak, z toaletami też tu raczej ciężko) i jechać tak 30 km\h wypatrując lwów czy nosorożców, jak igły w stogu siana. Długość parku to chyba z 300 km, więc wypatrzenie akurat na jednej z naszych dróg czegoś więcej niż antylop graniczy z cudem. Dużo fajniej było w Addo. Jakoś średnio oceniam ten park. Zwierzyna powinna tu być w nadmiarze a nie czasem. Chyba każdy odhacza ten park, jak wieżę Eiffla w Paryżu – po prostu trzeba być. Ale szału nie ma. Uwaga, przy wjeździe przeszukują bagażniki w samochodach, czy nie wwozi się alkoholu, lepiej nie zapomnieć o tym, bo nie wpuszczą na pewno. A najlepiej pojechać sobie do innego parku ;-). Nie mówię, że widok tych zwierząt biegających prawie na wolności, nie robi wrażenia. Pewnie, że jest to niesamowite. Jednak ten park jest trochę przejaskrawiony. Wydaje mi się, że nie podjąłbym jeszcze raz decyzji o przyjeździe tu. W tej cenie można odwiedzić 2-3 inne parki, gdzie zwierzyny jest więcej i na mniejszym terenie. Taka sugestia dla tych, którzy planują tu wycieczkę :-).




sobota, 15 lutego 2014

Kanion rzeki Blyde


Ech :-), można godzinami wpatrywać się w te widoki! Można dosłownie stać bez ruchu i patrzeć. Godzinami. Nie ma możliwości, by to się znudziło :-). Po 3 tygodniach w RPA, mogę powiedzieć, że przyjeżdża się tu dla widoków. Nie dla zwierząt, ludzi czy odpoczynku. Po prostu dla widoków. Są olśniewające od jednego wybrzeża do drugiego. A w takim miejscu jak Blyde River Canyon to po prostu esencja olśniewających cudów natury. W rezerwacie o długości około 50 km jest kilkanaście niesamowitych miejsc, w których trzeba zatrzymać się koniecznie i zobaczyć te cuda na własne oczy. Oczywiście wstęp wędzie kosztuje :-). Może i nie dużo, bo tylko 10 rand (3 zł), ale to strasznie frustrujące, gdy człowiek się zatrzymuje co parę km i trzeba płacić kolejny raz i kolejny i kolejny. Chyba lepiej zapłacić raz a dobrze ;-p. Warto oczywiście, ale z drugiej strony, to już stało się tylko biznesem. Ciężko znaleźć dzikie miejsce, w które można się udać i nie zastać tam strażnika wystawiającego bilety. Pod tym względem lepiej jest w Norwegii, gdzie cała przyroda (nie stworzona przecież przez człowieka) jest dla ludzi dostępna za darmo zawsze i wszędzie. W RPA trzeba płacić :-). Ale i tak nie da się przejechać koło tych miejsc obojętnie. A takie miejsca, jak ten kanion czy Przylądek Dobrej Nadziei potrafią wzbudzić wręcz duchowe przeżycia. Na pewno jest to miejsce warte odwiedzenia i polecam je gorąco. Do objechania spokojnie w ciągu 3-4 godzin max.


czwartek, 13 lutego 2014

Swaziland

Kilkaset kilometrów na północ od St Lucia leży jedno z najmniejszych państw Afryki – Swaziland. Sama droga tutaj biegła obok jakiegoś pięknego, dużego jeziora, wśród gór i obok kolejnego parku narodowego. Jeśli nie ma krokodyli w tym jeziorze, to idealnie nadawałoby się na kemping :-). Nazwy są tu jednak tak trudne do zapamiętania, że nie przypomnę jej sobie, ale było tuż przy granicy ze Swazi. Przejazdy przez parki narodowe bywają naprawdę ekscytujące :-). Nieraz wybiegnie na drogę antylopa z młodą, albo guziec, raz był żółw, oczywiście małpki, krowy, kozy i jeszcze parę innych mieszkańców tych miejsc, także trzeba uważać i jechać dużo wolniej. Wjazd do Swazi jest raczej nieskomplikowany, płaci się 50 ZAR za wjazd wypożyczonym autem, wypełnia jakieś papierki i już. Kraina jest bardzo ładna, różni się odrobinkę od RPA, są przepiękne pagórki, domki już nie z falistej blachy tylko z dykt i deseczek, rozsypane dość swobodnie po łąkach. Przy drodze siedzą sobie ludzie i gadają, w cieniu przystanków autobusowych odpoczywają kozy, ot taki folwark :-). Nie powiem, żeby ludzie byli jakoś bardziej przyjaźni w tym kraju. Mam wręcz odmienne wrażenie. Nie uśmiechają się za dużo, nie machają, nie witają… sam nie wiem, spodziewałem się większej otwartości. Kraj jest wielkości województwa mazowieckiego, więc można go objechać praktycznie w jeden dzień. Jednak chciałem pobyć tu trochę dłużej, żeby poznać go ciut lepiej. Zacząłem od Parku Królewskiego Hlane, jednak okazało się, że to nic więcej niż tylko droga biegnąca dokądś, po obu jej stronach była gęsta roślinność, przez którą praktycznie nic nie było widać. Wjechać tam też było nie wolno. Także… w zasadzie można sobie odpuścić ten teren, bo nie widać nic prócz trawy i krzewów. Podążyłem więc do stolicy – Mbabene. Powiedzmy, że to takie niezbyt dużej wielkości miasteczko z jarmarkiem przy ich dworcu autobusowym, z jakąś galerią sklepów i KFC (tego w całym RPA jest na pęczki na każdym rogu, ciekawym widokiem są kraty lub metalowe linki ochronne przy kasach ;-)). Za to jest to pierwszy kraj, jaki widziałem, w którym nie ma sieci McDonald’s :-). A to oznacza brak darmowego Internetu :-/. Niestety nie ma też za dużo hoteli. Szukałem ich przez 4 godziny i oprócz bardzo drogich stancji po 1100 ZAR za noc (normą w RPA jest 120 ZAR za noc w hostelu) nic więcej praktycznie nie znalazłem. Targ, który miał być tanią alternatywą dla większego sąsiada, również nie oferował niczego poza sznurówkami i bananami. To oznaczało tylko jedną rozsądną decyzję – wyjazd z tego kraju do bardziej cywilizowanych warunków. Wybrałem więc niedaleko jakieś miasto o nazwie Nelspruit, zwane też Mbombela i podążyłem 300 km dalej :-). Po drodze widziałem niesamowity zachód słońca. Miałem wrażenie, że jesteśmy dość wysoko nad poziomem morza, w dodatku w górzystym terenie, tak że chmury po prostu sunęły nad drogą. To nie była mgła, tylko chmury. W dodatku na trzech poziomach i w miarę, gdy słońce zachodziło, każdy z nich rozświetlał się innym kolorem, od jasnożółtego, przez pomarańczowy po bordowe smugi. Nie miałem jak zrobić zdjęć na autostradzie, ale dawno nie widziałem tak spektakularnego zachodu. Czasem wjeżdżało się w rozświetloną na pomarańczowo chmurę sunącą po szosie… bajeczne doznanie :-). To była najpiękniejsza część tego dnia :-). Yhmmm :-). Nikt nie robi tak pięknych arcydzieł do podziwiania, jak sama natura, a często są to tak krótkie i nieuchwytne chwile. Szkoda, to było coś przepięknego! Późnym wieczorem dotarłem do Nelspruit, gdzie znalazłem hotelik na noc. Na następny dzień rano ruszam 100 km dalej do miejscowości Sabie, która będzie dla mnie bazą wypadową na 3 dni, by zwiedzić trochę Park Krugera oraz Kanion rzeki Blyde. Najpierw jednak jeden dzień wolnego i odpoczynek od zwiedzania :-).

środa, 12 lutego 2014

iSimangaliso Wetland Park

Po Durbanie nadszedł czas na odwiedziny hipopotamów w wspomnianym w tytule parku, którego nazwy ja też nie bardzo umiem wymówić ani zapamiętać ;-p. Znajduje się na teranie malutkiego miasteczka St Lucia, który wita nas znakiem ostrzegawczym, by uważać, bo po drodze mogą chodzić hipopotamy :-). Podobno w tym rezerwacie żyje ponad 1000 hipopotamów i równie dużo krokodyli (choć akurat tych niestety nie widziałem :-/). Zwiedzanie parku to tak naprawdę zakup biletu na stateczek za 165 ZAR, który opływa przez 2 godzinki okolicę, zbliżając się na zaledwie kilka metrów do małych stadek hipopotamów. Za to one same są wielkie:-). Niewiele co prawda sobie robią z obecności ludzi, po prostu dalej się moczą w wodzie, ziewając czasem i zanurzając się na chwilkę pod wodę. Jednak sama możliwość oglądania tych zwierząt „na wolności” to niezwykłe doświadczenie. Gdyby tylko nie te wszechobecne wycieczki Niemców, to by było idealnie ;-p. Zabawiłem tu w sumie tylko tą jedną dobę, bo niewiele więcej jest tu do zobaczenia, niemniej sama okolica jest bardzo ładna i jeśli ktoś szuka odprężenia i ciszy, to na pewno tutaj ją znajdzie.
Hotelik, w którym spałem, urządził dodatkowo na wieczór kosztowanie lokalnych dań i występ z bębnami jakiejś lokalnej grupy plemiennej :-). Fajne urozmaicenie wieczoru :-).
 


wtorek, 11 lutego 2014

Durban!

Świetne miasto! Naprawdę unikalne w skali tego kraju. Jest jednocześnie turystyczne i takie zdominowane przez lokalną ludność. Polubiłem je bardzo. Ogromna plaża, zwana Golden Mile... ale chyba jest znacznie dłuższa niż mila. Złoty piasek, powiewy wiatru z nad oceanu, woda ciepła jak w wannie, fale na ponad 2 metry. Skakanie w nie nigdy nie znudzi (przynajmniej mężczyznom :-p). Powroty do hostelu pełnego ludzi z całego świata, imprezujących co drugi dzień przy BBQ. Czasem ktoś gra na gitarze. Czasem ktoś pluska się w basenie. Kurcze, czego chcieć więcej do szczęścia? Można być tu szczęśliwym. Całe RPA jest takie... wypełniające człowieka poczuciem szczęścia i ukojenia. Każdy uśmiechnie się na ulicy, każdy powie "Hi", machają nawet jak jadę autem i co chwila ktoś pokazuje kciuk do góry, że jest OK, jakby wszyscy znali mnie od lat. I ta różnorodność ludzi... każdy tak bardzo inny, zwłaszcza w Durbanie, gdzie ogromną grupę tworzą także hindusi. Nie wiem dlaczego tak jest, ale poza Polską czuję się spokojnie, dobrze, tak, jakbym miał swoje miejsce na ziemi w miejscu w którym jestem. W Polsce jest cięgle klimat narzekania i biadolenia, walki o rzeczy nieistotne i zapominanie o tym, co jest w życiu naprawdę ważne - codziennie dobry nastrój, pozytywne nastawienie i spełnianie marzeń. Kocham te swoje wyjazdy. I co z tego że zwykle samemu? Dają mi spokój i ukojenie. Poczucie, że żyję, że nie tracę czasu, który przecież tak szybko ucieka. Boję się starości. To chyba jedyne, czego się boję. Ale gdy ten czas nadejdzie, chcę czuć że zrobiłem wszystko co się dało, by zawalczyć o swoje szczęście. Durban to kolejny krok na mojej mapie marzeń. Aż żal mi opuszczać to miasto. Muszę sam siebie przekonywać, że trzeba jechać dalej. To chyba najlepsza recenzja dla Durbanu i zachęta dla wszystkich - warto tu wpaść po prostu na urlop :-). Next stop: St Lucia :-)

sobota, 8 lutego 2014

Podróż (prawie) do Gór Smoczych

Plan na ten dzień był taki, żeby po wizycie w parku Addo, pojechać do East London, przenocować tam, a na następny dzień udać się w Góry Smocze. Jest tam prawie 1000 km do przejechania, więc planowałem całą sobotę spędzić w podróży. Jednak potem coś mnie naszło... w zasadzie czemu nie jechać w nocy? Co prawda wszyscy tego odradzają, ale nie bardzo wiem czemu. Obliczyłem sobie, że aby być na miejscu koło 8 rano, muszę ruszyć o 22. Do tego czasu zdrzemnąłem się 2 godzinki, kupiłem parę napojów energetycznych i trochę jedzenia na drogę. Przyznam się, że miałem duszę na ramieniu. Nie wiedziałem czego się spodziewać po podróży nocnej. Czy rzeczywiście dobrzy ludzie chowają się po domach, a na miasto wychodzą szajki uzbrojonych przestępców? Ach ta wyobraźnia napędzana przez media... oczywiście nic takiego się nie działo, a podróż była wyjątkowo przyjemna, bo było dużo chłodniej, a na ulicach prawie żadnych aut, więc jazda była szybka i płynna. A drogi są tu w takim stanie, że po przejechaniu w RPA już ponad 2000 km, widziałem tylko jedną dziurę. Tym sposobem znalazłem się w prowincji o pięknie brzmiącej nazwie KwaZulu-Natal :-). Same Góry Smocze jednak nie olśniły mnie za bardzo. Spodziewałem się czegoś dużo bardziej majestatycznego i skupionego w jednym miejscu. A te, nie dość, że są rozciągnięte na długości kilkuset kilometrów, to praktycznie nie ma przygotowanej żadnej porządnej bazy noclegowej, a dojazd do jakiejkolwiek atrakcji, to robienie kółek (hotel - atrakcja - hotel) które mają minimum po 100 km. To trochę bez sensu. Żeby zobaczyć 3 atrakcje, trzeba pokonać kilkaset km, a na miejscu po prostu jakaś góra. Może fajna sprawa dla osób, które kochają góry. Ja po pokonaniu w tą noc ponad 1000 km, miałem już serdecznie dość dalszych dojazdów i bardziej niż samotnie w górach, miałem ochotę spędzić czas między ludźmi. Postanowiłem zmienić znowu plany i odpuścić sobie te góry i pojechać jeszcze 300 km do Durbanu. Łącznie w ciągu tej doby pokonałem ponad 1500 km przez 18 godzin. Miałem już bardzo dość :-). Jednak widok 2-wu metrowych fal oceanu koi mnie jak nic innego :-). A sam Durban jest ogromny!!! Nie spodziewałem się tak wielkiej metropolii. I podoba mi się tu od pierwszego wejrzenia :-). Durban wita :-)

piątek, 7 lutego 2014

Addo Elephant Park

Zapomniałem napisać, że wczoraj byłem jeszcze w miasteczku Jeffreys Bay. To podobno mekka surferów. Byłem na dwóch plażach i nie widziałem żadnego. Samo miasto było potwornie brudne i zasyfione. Wyglądało, jakby było jednym wielkim slumsem. Nie polecam go w ogóle.
Noc spędziłem w Port Elizabeth. Zaskakująco duże miasto, nie spodziewałem się tego. I całkiem przyjemne. Szkoda, że nie mogłem zostać tu trochę dłużej.
Z samego rana pojechałem do znanego w całym RPA parku narodowego Addo Elephant Park. Wstęp kosztuje aż 200 ZAR (56 zł). Cały park można najdłuższymi drogami przejechać w ciągu około 4 godzin. Trzeba się trochę tych zwierzaków naszukać i mieć troszkę szczęścia. Najczęściej są przy wodopojach albo w sadzawkach, zwłaszcza słonie. Myślałem że będą większe, ale i tak sam widok np. 50 słoni kąpiących się w stawiku to zupełnie inne przeżycie niż oglądanie jednego starego i schorowanego słonia w zwyczajnym zoo. Zobaczcie, co można tam spotkać :-). Zwierzęta chodzą tuż przy samochodach, fajne przeżycie :-).







czwartek, 6 lutego 2014

Tsitsikamma National Park

Po pełnym wrażeń skoku na bungee, przyszedł czas na chwilę relaksu w parku Tsitsikamma, znajdującym się w obszarze zwanym Garden Route. Miejsce piękne, ale szału nie ma. Wstęp dla gości dziennych 80 ZAR, całość można spokojnie obejść w 2-3 godzinki. Można też zostać na noc, sporo osób było w domkach na kółkach. W ogóle turystów jest tu sporo, czasem ciężko zwracać uwagę na piękno przyrody. Całość to głównie dwa podwieszane mosty nad zatoczką, a za nimi spora góra, na którą można się wspiąć i zobaczyć wszystko z wysoka. Tam na szczęście mało kto wchodzi, bo jednak trzeba się trochę natrudzić, a teren jest dość ciężki. Ogólnie to jakoś nie specjalnie przypadł mi ten park do gustu. Fale były tu imponujące, roślinność też dość gęsta i to w sumie tyle. Nocleg w niespodziewanie dużym mieście - Port Elizabeth.


Bungee z Bloukrans Bridge!!!!!

Spełniania marzeń ciąg dalszy :-). Dzisiaj skok na bungee z najwyższego jednoprzęsłowego mostu na świecie! 216 metrów! Tyle co z Pałacu Kultury i Nauki, 30 pięter! To 4 lub 5 miejsce na świecie, jeśli chodzi o wysokość bungee w ogóle, ale najwyższa wysokość z mostu. Cena za skok, 800 ZAR, zdjęcia i filmy 250 ZAR, czyli razem około 300 zł. Całość przygotowań, ważenia, oczekiwania, spaceru tam, ubierania całej grupy ludzi w uprzęże trwa około godzinę, ale warto!





środa, 5 lutego 2014

Trochę zwiedzania

Na pierwszy ogień poszedł dzisiaj park Jukani Wildlife Sanctuarys. Jest to park z dzikimi kotami, gdzie największymi perełkami są białe tygrysy. Nie albinosy, tylko z białym kolorem futra. Niezwykle rzadko spotykane. Wiele z nich, jak tygrysy syberyjskie są skrajnie zagrożonymi gatunkami. Widok ich tutaj jest niesamowity. Wstęp kosztuje nie mało, bo aż 160 ZAR (lub w opcji z parkiem MonkeyLand za 260 ZAR). W cenie jest przewodnik, który oprowadza i opowiada o tych zwierzętach. Trasa trwa około 1,5h. Zwierzęta się ruszają i często chodzą przy samym płocie, dając się fotografować. Nieraz warczą na siebie, bo klatki są blisko siebie i to naprawdę przeraża. Ludzie przy nich to drobniutkie istotki. Ciekawostką jest to, że graficy tworzący logo firmy Puma, pomylili się i kot, którego tam widać to jaguar a nie puma :-). Teraz znam różnicę między nimi :-). Warto odwiedzić to miejsce. Nie jest, jak zwykłe ZOO, gdzie jeden lew leży i się nie rusza. Tutaj dbają o to, żeby koty żyły zgodnie z naturą. W pobliżu klatek tygrysów, są klatki z zebrami, by te pierwsze ciągle mogły o nich marzyć :-). Koty w klatkach co jakiś czas cyklicznie wymieniają, żeby się nie zasiedziały i miały ciągle nowe bodźce. Naprawdę fajnie było, imponujące zwierzęta.


Po tym parku pojechałem do wspomnianego wcześniej MonkeyLand (tworzą razem z Jukani i Birds of Eden sieć trzech parków powiązanych ze sobą i będących w odległości paru kilometrów od siebie). MonkeyLand to królestwo małpek różnej maści :-). Od Króla Juliana z Madagaskaru (czyli lemury) po całą masę przeróżnych małpiatek. Fantastyczne przeżycie, zwłaszcza, że one wszystkie chodzą sobie po lesie na wolności, kompletnie nie zainteresowane turystami, choć dzielnie im pozują do zdjęć :-). Czasem się zdarzy matka z małym przyczepionym na brzuchu, ale to tylko dopełnienie całości, bo najlepsze są przeżycia, gdy małpki normalnie wchodzą między grupę ludzi i wcinają sobie jakiegoś banana :-). Wszystko jest zorganizowane podobnie jak wyżej, czyli jest przewodnik na grupkę osób i obchód razem z opowieściami o małpach trwa około 1,5h. Nie ma tylko szympansów ze względu na ich bardzo agresywne i terytorialne nastawienie do innych małp, no i oczywiście dużych orangutanów, które mogłyby zagrażać ludziom, także nie ma. Ale przeżycie było super i warto było tu przyjechać.


Było jeszcze wcześnie, gdy skończyłem zwiedzać powyższe parki, więc postanowiłem wstąpić do malutkiego Parku Narodowego Robberg, znajdującego się na cypelku pod Plettenberg Bay (wstęp 40 ZAR). Miejsce jest znane z przebywania na nim fok. Jest ich kilkaset, ale widać je z dość wysokiej około 100-metrowej góry, więc dobrze mieć lornetkę lub dobry zoom w aparacie. Miejsce jest przepiękne, widoki niesamowite i jest to idealny pomysł na 2-4 godzinny spacer.
A potem zostało mi już tylko jedno do zrobienia, na co tak długo czekałem :-). Kąpiel w Oceanie Indyjskim! Fale były mojego wzrostu, czyli 1,75 m i zabawa w nich była przednia :-). Cieszyłem się, jak dziecko, gdy mnie przewracało do góry nogami, że aż robiłem salto pod wodą, tak silne były fale :-). Ja nie wiem czemu pod Warszawą nie ma morza, to nie fair :-p. To tyle na dzisiaj, jutro kolejny dzień pełen wrażeń :-).

wtorek, 4 lutego 2014

Dojazd do Plettenberg Bay

Dzisiaj lekki dzień zwiedzania paru miejscowości. Najpierw Oudshroon - znane jest z hodowli strusi, choć nie natknąłem się na jakieś wielkie farmy, ale podobno można sobie na nich pojeździć jak się waży max 75 kg, mnie to nie dotyczy ;-). Za to można spróbować sobie strusiego mięsa. Spróbowałem wędzonego i... jakoś tak chyba nie polubię go za bardzo :-). Na pewno nie smakowało jak kurczak, ale nie potrafię opisać jak to smakuje. Nietypowo :-). Można za to kupić sporo rzeczy wykonanych ze strusich piór czy jaj. Potem dojazd do miejscowości Knysna na mały obchód po okolicy i lądowanie w Plettenberg Bay. Jest to taka brama wejściowa do szlaku o nazwie Garden Route, gdzie jest między innymi Park Narodowy Tsitsikamma i parę innych ciekawych miejsc, które jutro zamierzam zwiedzić. Jednym z nich będzie ogród z lwami i tygrysami Jukoni, MonkeyLand i może jeszcze jeden z fokami zdążę zobaczyć. A pojutrze w planie jest skok na bungee z jednego z najwyższych mostów świata :-). Oj będzie się działo :-).

poniedziałek, 3 lutego 2014

Koniec Afryki - Przylądek Igielny

Punktem kulminacyjnym dzisiejszego dnia miała być wizyta na Przylądku Igielnym. Sam w sobie jest niespecjalny, ale jest najdalej wysuniętym punktem Afryki, więc wizyta tu jest raczej przeżyciem psychologicznym :-).
Jednak zanim tam dojechałem to droga była bardzo długa. Najpierw odwiedziłem zakątek Betty's Bay, gdzie jest mały rezerwacik pingwinów (wstęp 10 ZAR, czyli około 3 zł). I było ich na szczęście cała masa, choć to raczej niezbyt ruchliwe ptaki. Oczywiście pozdrowiłem Skippera, Szeregowego, Kowalskiego i Rico :-). Warto było zobaczyć je na wolności, na pewno miejsce jest dużo lepsze, niż wcześniej wspomniane w Simons Town. W ogóle droga do Betty's Bay jest przepiękna! Jedzie się w pięknym górzystym terenie nad samym oceanem. Nawet gdyby nie było pingwinów, to dla samych tych widoków warto się tędy przejechać.
Następnie po drodze wstąpiłem do słynnego w tym regionie Hermanus. Słynie z tego, że można oglądać tu wieloryby. Niestety te akurat pracują dla turystów tylko od maja do października, a teraz mają wolne. Nie nastawiałem się, że coś ujrzę, ale chciałem zobaczyć samo miejsce. Trochę zaskoczyły mnie slumsy, bo sama miejscowość jest dość turystyczna. Współczuję ludziom mieszkającym w slumsach, muszą mieć naprawdę ciężko. Małe budki z falistej blachy i tektury, a wszystko odgrodzone drutami kolczastymi i płotami. Do tej pory jednak nie spotkałem się z żadnym najmniejszym przejawem wrogości, wręcz przeciwnie, większość czarnoskórych jest bardzo pomocna i uśmiechnięta, a czasami wręcz zaskoczona, że kiwam im głową czy witam się. Bardzo pozytywni ludzie. Niemniej czasem myślę, że muszą być zwyczajnie sfrustrowani, gdy widzą, przejeżdżające obok mercedesy. Większość z nich pewnie nie jest także zbyt dobrze wykształcona. To może rodzić  potencjalnie niebezpieczne sytuacje, ale jak do tej pory nic takiego nie widziałem nawet z daleka.
Potem wreszcie udałem się na Przylądek Igielny tutaj zwany Southernmost Point in Africa lub Cape Agulhas. Oczywiście autokar za autokarem, żeby zrobić sobie zdjęcie w miejscu, gdzie umownie stykają się dwa oceany :-). Zrobiłem tylko jeden błąd jadąc tutaj, chciałem dojechać krótszą trasą i wjechałem na drogę szutrową. Myślałem że skończy się po paru kilometrach, a ciągnęła się kilkadziesiąt. Na szczęście drogi gruntowe tutaj utrzymane są w lepszym stanie niż u nas drogi lokalne. Żadnych dziur, znaki, dwa pasy, po prostu szok. A autostrady to poezja. Aż chce się jechać. A jadąc, czułem się jakby to był mój kraj. Tak wspaniałe widoki i tak przyjemna jest jazda. Czasem po bokach drogi rozpościerają się połacie sawanny, przed maską jest prosta droga na kilkadziesiąt km, a na jej horyzoncie widać piękne góry. Niesamowite są takie widoki. Innym razem wjeżdża się w kręte drogi między górami, jakby się było w Alpach. Po prostu nieskończone piękno krajobrazu.
Na koniec dnia dotarłem do miejscowości Mossel Bay, gdzie planowałem nocleg. Miejscowość typowo nastawiona na turystów, ale dzięki temu jakaś taka... nieogrodzona za bardzo. Pierwszy raz dopiero tu zobaczyłem domy bez płotów, nie mówiąc o drutach kolczastych. Domki stały wprost nad oceanem Indyjskim, którego dużo mniejsze niż oceanu Atlantyckiego fale, rozbijały się o skały. Idealne miejsce na odpoczynek :-)

niedziela, 2 lutego 2014

Pokonałem Górę Stołową :-)

Nie powiem, że jestem jakimś doświadczonym wspinaczem górskim. Wlazłem raptem na Kasprowy Wierch i na jakieś mniejsze Śnieżki itp. Table Mountain ma zaledwie 1085 m.n.p.m, ale ile się człowiek namorduje, żeby się tam wskrobać, to masakra :-). Ogromne kamienie, wiatr tak silny, że kilka razy mało nie spadłem. Niektóre ścieżki tak wąskie, że można raptem stopę postawić, a poniżej przepaść. Ścieżek dookoła góry jest podobno ponad 500, więc można sobie tu chodzić cały dzień. Warto zabrać ze sobą minimum 2 litry wody, kurtkę typu windstopper i czapeczkę. Widoki są jednak warte wspinaczki :-). Na górze są też dwa jeziora, niestety nie zdążyłbym do nich dojść, za późno wystartowałem. Lepiej ruszyć rano, by móc obejrzeć wszystko. A droga na dół jest równie męcząca. Skały są dość duże, więc ciężko postawić stopę dużo niżej niż się stoi. Nogi mnie tak bolą, że nie wiem jak je ułożyć ;-p. Ale było warto :-). Widok na Kapsztad jest cudowny :-). W ogóle to miasto jest świetne i bardzo je polubiłem. Szkoda, że już jutro muszę jechać dalej. Ale kiedyś jeszcze tu sobie przyjadę :-).

sobota, 1 lutego 2014

Przylądek Dobrej Nadziei

Cape of Good Hope (z punktem o nazwie Cape Point) leży tuż pod Kapsztadem. Jakieś 50-60 km na północ. Po drodze przypadkiem zauważyłem świetne miejsce - Muizenberg. Chyba jedno z lepszych miejsc w RPA do nauki surfingu. Szkoda, że nie wiedziałem o nim wcześniej, na pewno zatrzymałbym się na dłużej, zwłaszcza, że całe wybrzeże do samego Simon's Town jest bardzo turystyczne i dużo się dzieje. Polecam to miejsce.
Po drodze na Przylądek planowałem wpaść na chwilę także na plażę Boulders Beach w wyżej wspomnianym Simon's Town. Miejsce to jest znane z pingwinów. Dobrze, że jechałem tu tylko przejazdem, bo pingwiny były raptem 3 na 200 osób odpoczywających na kocykach. Nie warto się tu nawet zatrzymywać.
Kilkanaście km dalej było miejsce, do którego jechałem z bijącym sercem, ale bez żadnych wygórowanych oczekiwań. Przylądek Dobrej Nadziei brzmi w sumie całkiem romantycznie, ale nie myślałem, że jest tak piękny. To absolutnie jedno z najpiękniejszych miejsc, jakie w życiu widziałem!!! Magiczne, majestatyczne, przepiękne i olśniewające, a jednocześnie takie dostępne, że można się poczuć, jakby ten kawałek ziemi był tylko nasz :-). Tu się czuje, że jest się na końcu świata! To jedno z tych miejsc, które przepełnia serce siłą, miejsce, które sprawia, że czuje się jakby Wszechświat należał tylko do nas, które wyciska łzy, gdy człowiek zda sobie sprawę ile ma szczęścia, że może to miejsce zobaczyć na własne oczy. Doszedłem do samego końca tego cypelka, usiadłem sobie na kamieniu, wyciągnąłem wielkie biszkoptowe ciastko z wiórkami kokosowymi, napój i wcinałem drugie śniadanko, patrząc na skraj oceanu, jakby był tylko mój. I czułem się szczęśliwy. Spełniony. Spokojny. Niczego więcej mi w tamtej chwili nie było potrzeba. Byłem ja i Wszechświat. Bezkres oceanu. I błogi spokój. Przepiękne krajobrazy i lazurowe fale rozbijające się o skały. Wstyd mi to powiedzieć, ale czułem coś takiego, jakby nie trzeba było już dalej żyć, bo widziało się to jedno miejsce. Jakież musiały to być emocje dla pierwszych osób, które tu przybyły. Gdy jeszcze przyroda była nieskażona turystami. A potem trafiłem jeszcze na boską plażę w tym parku narodowym, na której prawie nikogo nie było. Fale na 2 metry w wielkiej zatoczce otoczonej skałami, a pośrodku biały piasek. Można by tu siedzieć cały dzień. Po prostu coś niesamowitego, a wracając miałem jeszcze okazję zobaczyć słynne w tym regionie z wredności baboons, czyli pawiany. A kawałek za wyjazdem z Parku (wstęp na przylądek kosztuje 105 ZAR) jest jeszcze farma strusi, jeśli ktoś chce zobaczyć te ptaki.
Tak więc, po dzisiejszym dniu mogę powiedzieć tylko jedno: nie przeżył życia, kto nie widział na własne oczy Przylądka Dobrej Nadziei!