poniedziałek, 12 września 2016

Kazebek - z głową w chmurach

Przyzwyczaiłem się już do piękna gruzińskiej przyrody, ale Kazbegi przyprawia o dreszcze. Właściwie miejscowość nie nazywa się już Kazbegi, tylko Stepancminda. Otoczona jest gigantycznymi górami, z których najbardziej znany jest Kazbek mający ponad 5000 metrów. Już sam dojazd do tej miejscowości sprawia, że człowiek jest przyklejony nosem do szyby, takie widoki tu dają :-). Chociaż i te pasma górskie należą do Kaukazu, tak jak i te w Mestii, to góry wyglądają tu zupełnie inaczej - są skaliste, niewiele na nich zieleni, praktycznie nie ma drzew, jest tylko trawa i krzewy i to też nie wszędzie, spora część uskoków jest zupełnie bez zieleni. Chyba nigdzie nie widziałem tylu "trekkingowców" :-). Normą jest, że większość ludzi tu ma plecak, kijki, odpowiednie buty, namiot, karimatę i cały zestaw kuchenki polowej :-). W Mestii to była turystyka, tu są już poważne ekipy wspinające się na ten zaśnieżony szczyt. W tym bardzo wielu jest Polaków, nawet napisy są tu po polsku w wielu miejscach, co do tej pory się nie zdarzyło. Ogólnie to czuję się przy nich jak amator, ale co tam, nie przyjechałem na wspinaczkę. Z reszta jest tu już na to bardzo zimno, w nocy temp. spada do 7 stopni... w mieście. A co dopiero tam na górze. Będąc tam w słoneczny dzień, w dwóch podkoszulkach i bluzie z długim rękawem - nieźle zmarzłem. Niezwykle zachowuje się tu powietrze, które o różnych porach dnia wznosi mgłę wyżej lub niżej, czasem łączy ją z chmurami, które okrywają szczyty, a innym razem mgła opada dużo niżej, co wygląda jakby były dwa piętra chmur :-). Naprawdę super widok, choć żałuję, że nie mogłem przez to zobaczyć w całości tej wielkiej góry.
Spróbowałem dzisiaj podejść pod lodowiec, ale za późno wyruszyłem, by to zrealizować. Najpierw dojechałem autem do kościoła. Nie ma sensu iść tam piechotą, bo się można zamordować. Droga piesza jest niemal pionowa, a droga samochodowa to taka autostrada, że po 500 metrach będziecie cali zakurzeni. Mówię serio, jedzie jeden autobusik za drugim, kursują non stop, góra dół. Na górze naliczyłem ich 30. I cieszę się, że tu dojechałem autem - tego już się nauczyłem w Mestii, żeby to pierwsze "turystyczne" podejście odpuścić. Widok z kościoła na miasto jest genialny, a w drugą stronę jeszcze lepszy :-). Fajnym pomysłem jest możliwość wypożyczenia konia, by wejść na górę. Ścieżka jest niemal w ogóle nie oznaczona, przy samym wejściu na szlak jest malutki połamany znak. Gdybym nie zapytał o drogę, to bym nawet go nie zauważył. Wejście w stronę lodowca Gergeti zaczyna się tam, gdzie wjeżdżają na polanę te wszystkie terenowe busiki. Droga dość stroma, zwłaszcza na końcu podejścia, ale da się zrobić. Nie ma żadnych oznaczeń na niej, ale nie sposób się zgubić, bo po drodze chodzi bardzo dużo osób i droga jest tak wydeptana, że aż zapadnięta jak koleina :-). Nie mam pojęcia jak wysoko podszedłem. Doszedłem do najwyższego uskoku, z którego schodzi się już w stronę lodowca. Raczej nie było to powyżej 3000 m n.p.m., ale też niewiele niżej. Z daleka widziałem lodowiec, był niestety brzydki i brudny ;-p. Spodziewałem się lepszego widoku. W
każdym razie do lodowca jeszcze 2h + droga powrotna a już było po 14. Przez to, że góry są tu tak wysokie, słońce staje się widoczne dopiero po 9 rano i już po 16 się za nimi chowa. Zaczyna zmierzchać dość szybko i temperatura spada dramatycznie. Jakoś nie chciało mi się schodzić stamtąd po ciemku. Także na tym przystanku stanąłem, odpoczynek, zrobiłem zdjęcia i z powrotem. Widoki nieziemskie, co tu dużo mówić, tego nie ma w Polsce. Cieszę się, że na ostatni dzień zaserwowałem sobie takie piękne widoki, choć nogi będę pewnie jutro czuć, to i te obrazy zostaną ze mną. To już ostatni dzień przygody, jutro pora zbierać się z powrotem. Piękny był ten wyjazd, aż szkoda to zostawiać, ale nic nie trwa wiecznie :-). To był udany wyjazd, zdecydowanie :-)

sobota, 10 września 2016

Spektakularne Sighnaghi i Lagodekhi

Właśnie to chciałem zobaczyć! Oszałamiające piękno! Dobra, ale zaraz, zaraz wszytko napiszę, po kolei :-). Najpierw jak dojechać z Tbilisi do Sighnaghi? Najlepiej ruszyć z dworca Samgori o godzinie 9, choć oczywiście warto być wcześniej, by zająć miejsce. Za dojazd płacimy 6 lari (12 zł). Droga jest piękna, jak nie w Gruzji, równa, bez dziur, jedzie się bardzo przyjemnie, niecałe 2h. Na początku płasko dookoła, a na sam koniec stromy podjazd pod górę. I nagle dostrzegamy Sighnaghi... holy shit... co za widok!


Cała miejscowość jest na wielkiej górze, a dookoła pusta, płaska przestrzeń, co za niesamowity efekt! Oszałamiający widok! Nie mogę się doczekać eksploracji tego miejsca, nie spodziewałem się, że będzie tu aż tak ładnie. Miasteczko malutkie, ale prześliczne, zupełnie nie jak gruzińskie, całkowicie odnowione dla turystów, ale nie przeszkadza mi to, bo przyjechałem tu dla przyrody. Mapy Google tu nie działają, więc hotelu szukajcie pytając ludzi o drogę. Ja zapytałem jakiejś pani, poszła ze mną na pocztę, tam pani wyciągnęła notatnik z telefonami i zadzwoniły do gospodyni mojego Guesthouse Maja pytając jak tam trafić :-). Słabo? :-) Pani na poczcie ma notatnik z telefonami do wszystkich mieszkańców :-). Gospodyni w dodatku aż po mnie wyszła z domu kilkaset metrów na ulicę :-) Fajnie się zaczęło... super powitanie... domek odnowiony, w środku super czysto... wchodzę na balkon i kopara w dół...


Przede mną wąwóz pomiędzy dwoma pięknie zazielenionymi wzgórzami, potem ogromna, gigantyczna przestrzeń całkowicie płaska, z drobniuteńkimi domkami, poletkami, stawami a na samym końcu majaczące cienie ogromnych gór z wierzchołkami w chmurach :-). Spektakularnie, niesamowicie, przepięknie, bosko, zajebiście, oszałamiająco... nie wiem jakich słów użyć, by oddać to, co zobaczyłem. Zdjęcia nie oddają nawet grama tego piękna, ależ szkoda, że aparat zepsuł mi się przed wizytą tutaj. Ja nie chciałem z tego balkonu wychodzić nigdzie :-). Zrobiłem kawę i paczyłem chyba z godzinę :-). Ale wiedziałem, że mogą na mnie czekać widoki jeszcze piękniejsze. Plan na ten dzień to po prostu pochodzić po mieście i popstrykać zdjęcia, a jutro jak się uda dojechać, to zbliżę się do tych gór widocznych z daleka, za którymi jest już granica z Azerbejdżanem i z Rosją. Miasteczko rewelacyjnie zadbane i ogarnięte. Dookoła stare mury obronne z basztami, po których można się przejść i podziwiać niezwykły krajobraz. A najlepszy widok jest z najwyższej baszty górującej nad całym miastem, widać z niej wszystko dookoła, całe miasteczko schowane między murami obronnymi, uroczy stary kościółek z dachem porośniętym trawą. No rewelacja. Już wiem, gdzie wypiję wieczorne piwko :-). Zachód słońca niestety nie był jakiś wyjątkowy, bo słońce znikło za górami a nie za horyzontem, za to specjalnie wstałem na wschód słońca i nie zawiodłem się :-)


Widok - marzenie na każdy poranek :-). Ale to dopiero początek dnia i na pewno na tym moje szczęście się dzisiejszego dnia nie skończy!

Lagodekhi Nature Reserve

Jak dojechać do Lagodekhi? Zwykle są dwie opcje - tanio lub dobrze ;-). Jak są 4 osoby, to biorą taksówkę za 40 lari, pan zawozi na miejsce, czeka i odwozi. I wszystkim jest dobrze :-). Czekałem prawie godzinę, by ktoś do taksówki dołączył, ale nie było kompletnie nikogo, więc pozostała mi tania opcja, ale też do ogarnięcia. Najpierw bierzecie taxi za 4 lari do Tsnori. To jest jakieś 6 km z górki, do tych malutkich domków widocznych na zdjęciach (droga powrotna pod górę to 10 lari i warto zapłacić). W Tsnori są busy z Tbilisi lub z Telavi do Lagodekhi. Jedzie się szybciutko, max godzinkę. Teraz uwaga, w rezerwacie są różne szlaki i musicie wiedzieć, co chcecie zobaczyć, żeby wiedzieć gdzie wysiąść. Podobno przed wjazdem do miasta jest jakiś znak na Domek Rangera i to jest wjazd na szlak, który prowadzi do dużego wodospadu (około 40 metrów wysokości). Ja tego oczywiście nie widziałem, nie sprawdziłem i wysiadłem w centrum. Ale to nic, tu też jest szlak. Wziąłem taxi i podwiózł mnie 3 km do najbliższego szlaku jaki był prowadzącego do małego wodospadu. Są jeszcze szlaki nad jakieś jezioro. Najlepiej chyba przyjechać tu na parę dni i obejść wszystko po kolei :-). Przy samym wejściu powitał mnie miły pracownik, pokazał mapę, omówił gdzie najlepiej iść i którędy, na co zwracać uwagę itd, no byłem w szoku. Jeszcze nigdy w żadnym parku nikt mi tak wszystkiego nie pokazał. Brawo Wy :-). No to jazda, dojście trwa około 2 godzin. 3/4 trasy jest płaska, banalnie prosta, prowadzi przez las, a czasem korytem rzeki. Potem droga  pnie się bardzo ostro kilkanaście (może kilkadziesiąt?) metrów w górę. Trudny kawałek, w niektórych miejscach stopa trzyma się na samych palcach, a czasem tylko na korzeniach. Naprawdę się zdyszałem :-). Ależ jak warto było! Obcowanie z przyrodą jest cudowne!
Nieustanny huk rzeki, ptaki, szum drzew, no pełnia szczęścia :-). A jak w końcu zobaczyłem wodospad, to już pełne spełnienie :-). Tutaj woda jest architektem krajobrazu i wyrzeźbiła go niesamowicie! Wodospad nie był bardzo wysoki, miał około 5 metrów, ale i tak było pięknie, a jego siła dała się odczuć mimo niewielkiej wysokości. Wygląda niepozornie, ale był naprawdę świetny. W miejscu, gdzie spadał tworzył niewielkie jeziorko, woda oczywiście krystalicznie czysta. Malutka mgiełka tworzyła mini tęcze, nieustanny huk wody był zaskakująco głośny, a pęd wody wytwarzał całkiem silne powiewy powietrza. Usiadłem na samym brzegu i wcinałem słodką bułkę :-). Super przerwa! A wcześniej spotkałem jeszcze jakąś parę z Radomia! Oprócz nich na całej trasie było może 6 osób, więc cała przyroda była praktycznie tylko dla mnie! Jak się przyjrzycie, to na zdjęciu widać, że da się wejść na górę wodospadu. No nie byłbym sobą, gdybym nie spróbował! A chyba jeszcze nigdy w życiu nie doszedłem do wodospadu, na który dałoby się wejść na górę. Nie przypominam sobie przynajmniej.
A ciekawość korci strasznie, co tam jest, czy potęgę wody odczuwa się tak samo przed spadkiem, jak i po. Kurcze to raptem dwa atomy wodoru i jeden tlenu, nic więcej. A potrafi skupić się w taki żywioł! Niewiarygodne. No to co, wlazłem na górę, porobiłem zdjęcia i czas stąd spadać, choć chciałoby się iść dalej w górę rzeki. Nagle widzę jakiegoś chłopaka, strącił coś z ręki i pokazuje mi na korzenie drzewa. Hmm, o co mu chodzi. "Spider?" pytam. "No, no spider" i zszedł czym prędzej z dość stromej skarpy, która prowadziła niemal w pionie na górę wodospadu. Już przy wchodzeniu zastanawiałem się, jak tędy zejdę. No ale nic, on poszedł, patrzę na to drzewo... dziwne jakieś, całe jakby w dziurkach. Czyżby mrówki? Bo przecież nie mogło spróchnieć w dziurki, jak szwajcarski ser? No nic, schodzę. Nagle coś mnie ukuło w głowę, myślę "co to jakaś cholerna gałązka czy co?" Strzepnąłem to z głowy, ale nie było tam żadnej gałęzi ani w ogóle nic. Robię krok niżej a tu znowu mnie coś ukuło w głowę! I wtedy zdałem sobie sprawę, że całe to drzewo było mieszkaniem os! A ten koleś musiał je wkurzyć gdy je dotknął ręką! Zszedłem na dół szybciej niż mogłem przypuszczać, że się da :-). Głowa mnie piecze jeszcze 6 godzin później, gdy to piszę ;-). Ale warto było :-). Głowa pokuta przez osy, uda pieką z wysiłku, nogi podrapane przez jakieś chaszcze, dwa razy niemal skręcona kostka na kamieniach, raz zgubiony szlak, koszulka mokra, plecy bolą od noszenia plecaka... ale buzia szczęśliwa :-). Jak zawsze po super przygodzie, która na zawsze wyryje to wspomnienie w mojej głowie! Żyć a nie egzystować. Ja to realizuję tak, a Ty? :-)

czwartek, 8 września 2016

Nudna Mtskheta

Ja nie wiem, kto nazwał to miejsce atrakcją turystyczną, bo dla mnie to chyba najnudniejsze miasteczko w Gruzji. Mtskheta, jakkolwiek się to wymawia, była pierwotną stolicą Gruzji. Znajduje się bardzo blisko Tbilisi, max 30 km. Dostać się tu można z dworca autobusowego przy metrze Didube. Odjazdy są chyba co 10 minut, najpierw musimy przedostać się przez targ, który jest pomiędzy busikami, najlepiej udać się przez ulicę na wprost i potem w prawo, tam jest kasa, gdzie trzeba kupić bilet za 1 lari. I już. Jest tu też cała masa busów w inne strony, do Gori, do Batumi, na Kazbek. Wszystko co leci na północ i na zachód odjeżdża stąd. A to, co leci na wschód jest przy metrze Samgori. Warto to zapamiętać.
Samo miasteczko obejdziemy wolnym tempem w 2 godziny. Baaardzo wooolnym tempem. Jest tu jedna dość duża, nawet ładna katedra, monastyr i zgliszcza jakiegoś zameczku. Miasto jest tak odnowione i wysprzątane, że w ogóle nie wygląda na miasto gruzińskie. Aa, jest jeszcze jeden monastyr na górze obok miasta, chyba taksówką da się tam dojechać. Nic więcej tu nie ma, szkoda czasu. Nuuuuuuuddddaaaaaa.

Tbilisi

To mój ostatni dzień w Tbilisi, więc czas na małe podsumowanie. Miasto jest ogromne, bardzo rozległe, choć niskie w zabudowie. Jest tak skrajnie inne od Erywania, że nawet nie podejmuje się próby porównania ich. Erywań to zupełnie nowe miasto, odbudowane niedawno, więc wygląda naprawdę ślicznie, zadbane, bogate, czyste. Tbilisi to zupełnie inna bajka. Domek na domku, zwłaszcza stare miasto, choć nie wiadomo dokładnie gdzie ono się zaczyna i gdzie kończy. W dalszych częściach miasta normalne blokowiska. Duża część tych budowli jest w fatalnym stanie, duża część jest przerobiona domowymi sposobami i dostosowana do fantazji mieszkańców. Przyjrzyjcie się uważnie:


Każdy lokator ma inny balkon, inne okna, niektórzy podzielili balkon na pół i powiększyli pokój, inni całkiem go zabudowali, innym się już prawie oberwał, ale zrobili sobie za to nowe okna :-). Wolna amerykanka. W centrum jest dużo nowych obiektów, mosty, rzeźby, odnowione elewacje itp, ale jakoś nie do końca mi pasują wizualnie do reszty, która trzyma się na słowo honoru. Niemniej, jak mówią tu podróżnicy, właśnie ten bajzel tworzy atmosferę miasta. Niech tak będzie :-). Miasteczko jest ogólnie fajne, choć nie zakochałem się w nim. Nie ma tu dużo do roboty, można je obejść w ciągu jednego dnia, więcej niż 3 dni to już nuda.
Na pewno nie polecam mieszkać w ścisłym centrum, bo ruch jest tak duży i generuje taki hałas, że ciężko będzie zasnąć. A mało gdzie jest klimatyzacja, więc okna na pewno będą otwarte, żeby się nie udusić. Ja mieszkałem jedną stację metra dalej i było dużo ciszej. Samo metro jest też wyjątkowo niezwykłe. Stacje metra są umieszczone bardzo głęboko pod ziemią. Przynajmniej kilkadziesiąt metrów. Schodami ruchomymi, które jadą szybciej niż w metrze w Warszawie, jechałem dokładnie... 2 MINUTY i 6 SEKUND! Dacie wiarę? Tak głęboko! Nikt tam nie biegnie, nie wchodzi, nie schodzi, bo po prostu to jest za długie. Widok z góry i z dołu jest niesamowity, ledwo widać koniec. O dziwo niektóre stacje znajdują się na powierzchni - ze względu na zróżnicowany teren. Ogólnie stacje są w miarę dobrze opisane. A jak się dostać do metra w Tbilisi? Ano nie ma tam biletów, obsługa jest bezgotówkowa.
Idziemy do okienka Express Bank i prosimy o kartę (2 lari), zachowujemy paragon, żeby potem móc ją zwrócić, i prosimy o doładowanie np. na 5 przejazdów - 0,5 GEL (1 zł) za każdy. Jedna karta może służyć wielu osobom, opłata pobierana jest za wejście do metra.
Co jeszcze warto? Na pewno wjechać kolejką linową na górę z Roko Parku. Tutaj również działa wyżej wspomniana karta, tylko wjazd kosztuje 1 lari. Wystarczy przyłożyć kartę do czytnika i można wejść do wagonika. Jeżdżą dość często, nie widziałem tam jakiś dramatycznych kolejek. A widok na miasto jest rewelacyjny, zdecydowanie warto.

Jest jeszcze coś, co chyba robi mało który turysta będąc tutaj, a uważam, że warto. Na północy miasta jest ogromny rezerwuar wodny, piękny, czysty, cichy, spokojny, woda szmaragdowa, przeźroczysta, mało ludzi, plaże wysypane drobnymi kamyczkami, prezentuje się dużo lepiej niż jezioro Sevan. Jestem zdziwiony, że tak mało osób tu było, bo to idealne miejsce na relaks, opalanie, grillowanie czy piwko.Najlepiej dotrzeć tu dojeżdżając do przedostatniej stacji metra, po wyjściu z metra kierować się na wprost (ciut z lewej strony) na schodki i tam złapać jakąś marsztutkę, bo jest 2,5 km pod górę. Wszyscy teraz mają mapy i gps, więc na pewno traficie.

I w zasadzie tyle. Miasto fajne na spacery, obiadki, lody i kupowanie pamiątek. Najciekawszą rzeczą był jednak wjazd kolejką, skorzystanie z łaźni i relaks nad jeziorkiem. Reszta to normalne miasto, może bardziej ciasne i gęste od ludzi, ale ogólnie było, jak wszędzie :-).

środa, 7 września 2016

Abanotubani - gruzińskie łaźnie

To było chyba najbardziej niezwykłe, wręcz dziwne doświadczenie, jakie tu przeżyłem! Jedno z najbardziej znanych tu miejsc, jakże inne, niż u nas. Gruzińskie łaźnie istnieją tu od 1,5 tysiąca lat. Podobno nawet nazwa miasta Tbilisi od nich właśnie pochodzi. Dużo znanych osobistości z nich korzystało, więc cóż, głupio tu być i nie wejść :-). Najbardziej znana jest publiczna Łaźnia No 5. Jest na samym początku przy wejściu do tej dzielnicy, po lewej stronie. Wygląda z zewnątrz niepozornie, ale da się znaleźć. Oczywiście jest tych łaźni tu dużo więcej, są również prywatne, które można wynająć dla np. grupy znajomych czy rodziny.


Zaznaczam, że to nie są sauny. Znaczy sauna tam jest, ale to są łaźnie. Chcę przez to powiedzieć, że tam nie odbywa się grupowy relaks :-). Być może po zaliczeniu masażu, można poczuć się zrelaksowanym, ale ogólnie odniosłem wrażenie, że ona służy raczej myciu niż odpoczynkowi, choć oczywiście i tego doświadczymy, ale nie w takiej błogiej atmosferze jak w spa w Polsce, gdzie puszczają nam muzyczkę, ćwierkają ptaszki i delikatnie szumi wiatr.
Przy wejściu płacimy 3 lari (6 zł) i jeśli nie mamy swoich klapków i ręcznika, to dodatkowe 3 lari za wypożyczenie. Łaźnia prywatna kosztuje 30-40 lari, więc dużo drożej, ale nie jest to cena zaporowa. W środku jest bardzo... surowo. Ascetycznie, bym rzekł. Schodzi się na dół i po prawej stronie jest wejście dla mężczyzn, po lewej dla kobiet. Nie ma koedukacji niestety :-). Wchodzimy do środka, naszym oczom ukazuje się dość duża przebieralnia, sporo mężczyzn, przy wejściu siedzi koleś, wyglądający jakby wyszedł z więzienia :-). Kilka dziar, jakieś sznyty, dość postawny, przepasany samym ręcznikiem. Ale okazał się bardzo miły :-). Wyjaśnił co i jak, zaproponował dodatkowe usługi, z których polecam skorzystać, bo właśnie po to tam się idzie. Sam piling kosztuje 15 lari, a piling+mycie+masaż+herbatka :-) kosztuje 30 lari. Warto zapłacić, żeby to przeżyć :-). Rozbieramy się do naga, wszystko zostawiamy w szafce, ze sobą bierzemy tylko szampon. Można tez wziąć ręcznik, ale ani tam z niego nie skorzystamy, ani nie ma gdzie go położyć. W środku około 30 mężczyzn, może więcej, ciężko zliczyć, nie bardzo jest gdzie usiąść, więc wszyscy chodzą. Łaziebny pokazuje nam gdzie co jest i co w jakiej kolejności mamy robić. Najpierw prysznic, potem sauna, potem zabiegi, prysznic i kąpiel w baseniku. Zabiegi są chyba najbardziej niezwykłym przeżyciem. W ogóle w środku jest jakby jama, sufit wysoki w kształcie kopuł, obłożony drobno łamanymi kafelkami. Środkiem puszczone są rury, z których leci woda i to się nazywa prysznicem. Puszczone w kwadrat rury z chyba 10 odpływami. Woda bardzo ciepła, żeby nie powiedzieć gorąca. Dookoła kamienne łoża, kilka sztuk, niewiele osób się tam kładzie, a jeśli już to tylko na chwilkę. Używane są głównie do zabiegów. Łaziebny pokazał mi, żebym położył się na brzuchu i przywalił dłonią dwa razy w plecy i zaczął rozluźnianie mięśni i rozciąganie nóg. Po chwili wziął bardzo szorstką rękawicę, zrobioną chyba z jakiegoś dywanu i zaczął trzeć nią całe ciało. Opalanie się tego dnia przed sauną, nie było najlepszym pomysłem ;-p. Skóra szczypała, ale w życiu nie byłem tak czysty, on po prostu zdarł ze mnie skórę :-). Chlusnął na mnie wiadrem gorącej wody, by opłukać wszystko. Przyłożył gąbkę i dziwny nadmuchany worek pełen piany czy mydła i zaczął tym szorować całe ciało. Następnie od razu przeszedł do masażu, który był... powiedzmy... bardzo dynamiczny, żeby nie użyć słów lekko agresywny :-). Chlusnął znowu na mnie wiadrem wody i już było wszystko opłukane. Na tym zabiegi się kończą, bierze się prysznic i idzie zrelaksować do baseniku. Woda tam miała chyba z 60 stopni, myślałem, że zemdleję :-). Skóra piekła od gorąca, od pilingu i od opalania. Starałem się nie ruszać, żeby dodatkowo nie piekło podczas ruchu. Potem znowu prysznic i sauna. Gorąca sauna, gorący prysznic i jeszcze bardziej gorący basenik. Zupełnie inaczej niż u nas, gdzie po gorącej saunie, zalecają zimny prysznic. Myślałem, że się tam zagotuję, ciężko wytrwać więcej, niż 1,5h. Na koniec jeszcze herbatka, też gorąca jak diabli :-). Mogłem obserwować w tym czasie przestraszone miny nowicjuszy, którzy jeszcze nie wiedza, co ich czeka :-). Niezwykłe przeżycie, bardzo intensywne, jak zapach zgniłego jaja, unoszący się z wody z wysoką zawartością siarki. Trzeba do tego przywyknąć. Niemniej warto tego spróbować :-). Powietrze na dworze, choć miało dobre 30 stopni, to i tak było cudownie chłodne w porównaniu do tego w łaźni. Pierwsze, co zrobiłem po wyjściu, to kupiłem zimne piwo. W życiu mi tak piwo nie smakowało :-)

wtorek, 6 września 2016

Jedzonko w Gruzji

Chciałbym być miły dla kuchni gruzińskiej, ale to nie byłoby szczere :-). Cóż, to największe rozczarowanie Gruzji. Zanim tu przyjechałem, to oczywiście czytałem różne blogi, w wielu przewijał się temat jakże wspaniałej kuchni gruzińskiej. Po zjedzeniu kilku różnych ich posiłków, wnioskuję, że osoby, którym ona smakuje, prawdopodobnie na co dzień odżywiają się głównie parówkami. Sorry, ale tego jedzenia nie można nazwać dobrym. Większość potraw opiera się na plackach. Placki z serem, placki z parówkami, placki z ziemniakami, same placki, placki z plackami. Po prostu wszędzie zwykłe placki. Jedne przypominają ciasto francuskie, inne chlebowe, ale ogólnie to po prostu ciasto przyrządzone na różne sposoby, nie wnoszące do organizmu chyba żadnych wartości odżywczych, a tylko zapychających żołądek. Całkiem niezły był, co prawda, chleb w kształcie oka, wielkości piłki do rugby. Ciepły nadawał się, by wziąć kilka gryzów, po chwili zapychał całkiem, bo ile suchego chleba można zjeść.

Co my tu jeszcze mamy?

Kubdari
czyli placek zapiekany z mięsem w środku. Gdyby to nie była zwykła mielonka, to byłoby naprawdę niezłe. Niemniej polecam spróbować.


Na śniadanko bułka Khachapuri
po prostu ciasto francuskie zwinięte w kwadracik i smażone na tłuszczu. Jak nie ma nic innego (a tu często nie ma), to dobre i to. Wartość odżywcza... chyba żadna. W smaku całkiem nie najgorsze. No ale nie oszukujmy się, ciasta francuskiego chyba nie da się zepsuć.


Bułki Khachapuri dzielą się na wiele innych rodzajów:


Ogólnie to nadal tylko ciasto, ale podane w inny sposób. Najbardziej znane jest chyba Khachapuri Acharuli, czyli bułka z jajecznicą w środku, żółtko nie jest ścięte, białko też nie do końca i dodatkowo trochę masełka. Nie jest złe, szczególnie na śniadanie. Ot po prostu jajecznica w bułce:

Największe rozczarowanie: pierożki Chinkali. Pierożki, a w zasadzie kołduny, wyglądające jak sakiewki. Do środka wepchnięto trochę tandetnej mielonki i zalano śmierdzącym wywarem, który niektórzy nazywają rosołem. Nie byłem w stanie zjeść nawet jednej sztuki, tak bardzo mi nie smakowało.


Niestety większość potraw była dla mnie zupełnie niejadalna. Nawet pizzę sprofanowali, dodając do niej jakiejś mortadeli i parówek. Jak to można jeść na co dzień to nie wiem.

Aaa, jeszcze jedno, gruzińskie słodycze. Czurczchela - orzechy zawieszone na nitce, oblane w różnych syropach, np. winogronowym, czy z granatu, z czego ta masa winogronowa mieszana jest jeszcze z mąką kukurydzianą i cukrem. O ile jeszcze cieniutka warstwa tego syropu jest jadalna, choć smakuje jak gumowa podeszwa, o tyle gruba warstwa jest tak mdła, że musiałem to wywalić. To są słodycze? Serio?


Najlepiej, póki co, smakuje mi tu kebab. A w zasadzie tu się to nazywa Shoarma. Zapieczone piersi z kurczaka w cienkim cieście typu pita. Reszta... sorry, ale nie.

poniedziałek, 5 września 2016

W stronę Gruzji

Ostatni dzień w Armenii. I tak o tydzień za długo ;-p. Nie no, dobrze, Erywań jest bardzo ładny, nowoczesny, zadbany, zrobił na mnie wrażenie i może właśnie dlatego miałem też większe oczekiwania co do reszty kraju, a tam dupa. Armenia ma dużo pięknych widoków, w wielu miejscach dość duże wzgórza rozciągają się po horyzont, nasycające oczy swoim pięknem. Cieszę się, że Ormianie chcą, by turyści to zobaczyli. Tylko trzeba jeszcze im to umożliwić, stworzyć infrastrukturę, dojazdy, współpracować między sobą a nie konkurować. Jak się cieszyć pięknem, do którego nie można dotrzeć? Albo droga jest tak frustrująca, że ani nie można jej zaplanować, ani cieszyć się z niej. Spotkałem paru miłych ludzi i może 3-4 osoby znające angielski. Reszta wyłącznie po rosyjsku się komunikuje, więc to bardzo pomocny tu język, by się dogadać. Większość ludzi robiła wrażenie niezbyt uprzejmych, ani miłych a do tego chciwych naciągaczy, szczególnie taksówkarze, oni przebili wszystkich. Będą kłamać w żywe oczy, żeby tylko zdobyć klienta. Bus do miasta obok będzie stał tuz przy nich, a oni powiedzą, że nie jeździ. Będą podawać 100% wyższą cenę, żeby tylko klienta naciągnąć. Potem powiedzą, że ustalona cena była ale nie do ustalonego celu, tylko znacznie bliżej i za resztę trzeba dopłacić. Potem nie będą chcieli wydać reszty. Porzygać się można od tej walki za dodatkowe 5 zł. No nic, to już przeszłość. Jeśli jeszcze kiedyś tam trafię... to pewnie dlatego, że zabłądzę. Nie polecę tego kraju nikomu, już lepiej więcej czasu poświęcić na Gruzję. Ale jak już się upierasz, by tam jechać, to zbierz grupę przynajmniej 4 osób, wtedy wynajem taksówki będzie rozsądnym wyborem i pójdzie wam podróż dużo sprawniej. Jeśli jedziesz sam, to nastaw się tylko na autostop i stratę wielu godzin na stanie przy drodze, zamiast zwiedzania kraju.

Jak dojechać z Sevan do Tbilisi?
Cóż, nie liczcie na marszrutki. Nie liczcie na wolne miejsce w busie bezpośredni z Erywania do Tbilisi, z resztą nawet nie wiadomo, gdzie się zatrzymuje, ale tu i tak bus nie rusza póki nie jest pełny, więc miejsc wolnych w nim nie będzie na 99%. Ja zrobiłem to tak: z Sevanavank (tuż obok miejscowości Sevan) wyszedłem na drogę główną w stronę Dilijan. Tam złapałem stopa. Niestety płatny 1000 AMD, ale było mi już wszystko jedno. tak chciałem się stąd już wydostać, że zapłaciłbym i 2 razy więcej. Tak dotarłem do Dilijan. Jest tu jakiś monastyr dość znany, jak kogoś interesuje warto wstąpić. Wg mnie dużo ładniejsza jest tu przyroda. Duże wzgórza, pięknie zazielenione wąwozy, fajnie, naprawdę ładnie. Szybka kawa, bułka na ławce, minął mnie po drodze jakiś gość z plecakiem, jeszcze zaspany. Pewnie też idzie na stopa. Po chwili poszedłem w to samo miejsce na drogę wylotową do Vanadzor. Stał tam razem z jakąś panią jadącą pewnie do pracy. 3 osoby? Idealny komplet do taksówki. Ustaliliśmy z taksówkarzem cenę 3000 dram za dowóz do Vanadzor i ruszyliśmy. Po drodze poznałem się z tym Niemcem, pogadaliśmy chwilę, był tak samo rozczarowany Armenią, jak ja. Po drodze dosiadł się za darmo jakiś kolega taksówkarza. Potem widziałem jak babka z Armenii zapłaciła tylko 500AMD zamiast swojej doli 1000AMD. Dojechaliśmy na miejsce. Taksówkarz zaczął swoją opowieść, że powinniśmy zapłacić po 1500 dram, bla bla bla. I że ma dla nas super ofertę i zawiezie nas w promocyjnej cenie do Tbilisi - 3 x wyższej stąd, niż cena z Erywania który jest 250 km dalej. Czy oni naprawdę mają nas za takich debili, którzy nie potrafią liczyć? Żenada.
Na szczęście jesteśmy już coraz bliżej granicy. Udaliśmy się na dworzec autobusowy i stamtąd busem do Alaverdi za 500AMD - około 60 km. I powiem Wam, że jeśli to jest główna droga łącząca stolice dwóch sąsiadujących krajów... to wyglądała jak gówno. Niezwykłe połączenie przepięknych zielonych wzgórz i totalnie rozpadającym się wszystkim, co było zrobione przez ludzi. Domki, mosty, tunel, droga, wszystko było totalną ruderą, ruiną i złomem. Nie chcę widzieć jak wyglądają boczne dróżki dojazdowe do granicy. Po godzinie byliśmy na miejscu. Zostało już tylko 40 km do granicy. Nie, tu też nie ma marszrutek, nie ma się co łudzić. Od razu nawinął się taksówkarz, wynegocjowaliśmy cenę 4000 dram. Zostało mi jeszcze 650 luma, idealnie, wystarczy na kebaba i nie będę musiał szukać kantorów. Jak się potem okazało nie było ich nawet na granicy. Dojechaliśmy dość sprawnie rozpadającym się czymś w rodzaju wołgi. Bezproblemowe przejście przez most graniczny i wreszcie jest upragniona Gruzja. Potem było już z górki. Marszrutek tu nie ma w ogóle, ale taksówkarz od razu podał dobrą cenę 40 lari za całość i zabraliśmy się z nim do stolicy. Na miejscu, wystarczyło tylko dostać się do metra i do hotelu. Okazało się to nie takie proste, bo trzeba mieć jakąś kartę i ją doładować. Wszyscy tą kartę mają, ale nikt nie potrafił powiedzieć, skąd ją wziąć :-). Dobre :-). Na szczęście jakaś Pani się zlitowała i otworzyła nam bramki swoją kartą i pojechaliśmy. Każdy do swojego hotelu. Wreszcie w Tbilisi :-). Totalnie zwariowane, ogromne, masa ludzi, przeciwieństwo Erywania. Ale o tym napiszę innym razem, jak je lepiej obejrzę :-)


niedziela, 4 września 2016

Sevan

Miejscowość Sevan, przy jeziorze Sevan z monastyrem Sevanavank. Tu mam dzisiaj dotrzeć. Co mi do głowy strzeliło, żeby w ogóle przyjeżdżać do tego kraju, to nie wiem. Dawno nie widziałem bardziej zjebanego kraju, niż Armenia. Każdy dzień mnie tak tu męczy, że po tygodniu mam już go szczerze dość. Chcę się stąd wydostać jak najszybciej, ale jakoś nic mi tego nie ułatwia. Nic tu nie jeździ, nic tu nie ma, nikt nic nie wie. Co mi w dodatku odbiło, by w niedzielę wybierać się w podróż i autostopem i w dodatku "na skróty"? A tak, to dlatego, że nic tu nie jeździ. Nawet marszrutki po mieście. Musiałem więc pół godziny iść z plecakiem pod górę chyba z 1,5 km by wyjść na główną drogę. Istniała możliwość, że koło 10-11 będzie tędy leciał bus z Karabachu do Erywania z nikłą szansą na jedno wolne miejsce. Jednak najpierw planowałem spróbować złapać stopa. Jeśli stopa bym nie złapał, to wtedy bus byłby moją jedyną szansą, by się stąd wydostać. O 8.30 zatrzymał się pierwszy gość, jechał do Tatev. Myślę sobie, idealnie, bo nie dość, że zwiększę prawdopodobieństwo złapania stopa, bo auta będą jechać z dwóch miejscowości, to jeszcze będę miał pewność, że na pewno lecą w stronę Erywania, bo to jedyna droga tutaj. Pojechałem więc z nim na to skrzyżowanie. Mało aut, bardzo mało. Lepiej chyba jeździć w tygodniu. Na szczęście najmilsza część dnia, zatrzymał się Rafik, starszy wesoły gość, w leciwym SUVie Infinity i podwiózł mnie prosto do Jeghegnadzor - miejscowości, z której odbijała w prawo na północ droga do Martuni, a stamtąd do Sevan. Myślałem, że tam padnę. Pustkowie. Parę aut tylko i niektóre niby się nawet zatrzymywały, ale wiozły mnie po 2 km, po 5 km, 20 km. Jezu, męczarnia. Choć dziękowałem za każdy kolejny przejechany kilometr... bo wiedziałem, że to o kolejny kilometr bliżej do granicy, żeby stąd wyjechać i nigdy nie wracać. Ale tu gdzie teraz byłem, to było kolejne zadupie świata i ludzie jeżdżą tylko do sąsiedniej wioski do sklepu. Jak już dojechałem do ostatniej wioski, jaka była przed górami, to na szczęście w końcu zatrzymał się jakiś gość, który jechał do samego Martuni nad jeziorem Sevan, stamtąd już powinno być prościej, pomyślałem. Droga do Martuni okazała się najpiękniejszym widokiem, jaki w tym kraju widziałem, przez duże daleko rozciągnięte górzyste pustkowia. Niestety nie miałem możliwości zrobić zdjęć :-(. Ale niech te widoki będą dla mnie pocieszeniem za wszystkie niedogodności.
Przejazd 240 km zajął mi aż 7 godzin i 11 przesiadek! Jedenaście! 10 autostopów i na koniec bus. Gdy jechałem w moją pierwszą podróż autostopem z Warszawy przez Ukrainę, Bułgarię, Rumunię do Istambułu, to nie musiałem zatrzymywać tylu aut, co w Armenii dzisiaj.
Wreszcie na miejscu. W super miasteczku wczasowym. Pewnie z 1960 roku. Od tamtej pory nic tu nie zostało zrobione oprócz budki z kebabem. Z jednej strony sobie myślę, że gdyby nie właściwości betonu, to już dawno wszystko by się zawaliło. A z drugiej strony, gdyby nie Związek Sowiecki, to pewnie do tej pory nic by tu nie było. Jednak połowa z tego, co tu jest, jest w totalnej ruinie, zostawiona sama sobie, zarośnięta krzakami i cała w śmieciach. Druga połowa jeszcze nie zdążyła całkiem zardzewieć, więc ludzie nadal z tego używają. I to jest niewiarygodne, że ludzie korzystają tego shitu. Przyjeżdżają tu mercedesami za pół miliona zł i siedzą w tym syfie. Co za dziwna mentalność. Widoki mam całkiem ładne i z daleka wygląda wszystko ślicznie, tylko z bliska brud, bałagan i zaniedbanie. Strasznie mnie zmęczył ten kraj emocjonalnie. Mam go szczerze dość. Kcem już do Gruzji. Ale kolejna niespodzianka... z Sevan do Tbilisi nic nie jeździ. A to zaskoczenie. Jutro powtórka z rozrywki.

sobota, 3 września 2016

Wings of Tatev

Cel podróży chyba wszystkich turystów Armenię. Najdłuższa kolejka linowa świata - niemal 6km, rekord Guinnessa. Mnie jakoś nie rusza. Niestety akurat ja, akurat teraz, nie miałem zbyt dużo szczęścia z pogodą i większość widoków zasłaniała mgła. Planując tu przyjazd, trzeba pamiętać, że pogoda jest tu kluczowa. Lepiej zmienić plany i przyjechać tu w inny dzień, niż wtedy gdy pada czy jest mgła. Na szczęście dzisiaj już nie padało, tak jak wczoraj, a z czasem i mgła powolutku zaczęła się podnosić. Być może przez tą mgłę mój odbiór tego miejsca był trochę słaby. A może to miejsce nie jest tak wyjątkowe, jak Internet głosi. Niby widoki ładne, ale całokształt wycieczki tutaj jest słaby. Brak infrastruktury, dojazdów, informacji, nie ma marszrutek, busów, taxi, nie ma asfaltu, kantorów, nawet za bardzo nie ma gdzie zjeść. Jest tylko w paru miejscach ładny widok, jak nie zasłania go mgła. Ale to za mało, wg mnie, by przejechać pół tysiąca kilometrów w dwie strony z Erywania, tylko po to, by bujnąć się przez 15 minut kolejką za 3500AMD (35 zł - w dwie strony 5000AMD - 50 zł).
A Monastyr Tatev? Po co ludzie do tego jeżdżą, to pojęcia nie mam. Kompletnie nic ciekawego, nuda. Kościół jakich wiele, nic w nim nie ma. Po wyjściu z kościoła, mamy dwie trasy spacerowe, na tzw. Czarci Most (czyli powrót w stronę pierwszej stacji kolejki) i w drugą stronę. Być może druga strona jest bardzo ciekawa, nie wiem, nie byłem, wiedzie do jakiś wiosek, ale nie mam pojęcia jak stamtąd wrócić potem. Nawet nie było sensu tam iść dzisiaj, bo nic bym nie dojrzał, prócz białego powietrza. Na pewno jak ktoś zostaje tu np. na 2 dni, to warto tam iść. Od samej miejscowości Tatev, jeśli chcecie tu nocować, nie oczekujcie zbyt wiele. Totalne zadupie, cud, że mają tu prąd.

To jest główne skrzyżowanie:                                           A to droga dojazdowa:

Zejście do Czarciego Mostu (6km), właśnie tą ubłoconą nierówną drogą niczym nie przypomina trekkingu. Na szczęście jest z górki... Widoki nawet fajne się czasem trafią:

...chyba, że się zajrzy za krawędź drogi:
Właśnie taka jest tutaj świadomość ekologiczna.

Po dojściu do Czarciego Mostu pozostaje jeszcze 8,5 km do przejścia pod górę, by dotrzeć do miejscowości Halidzor, gdzie jest umiejscowiona pierwsza stacja kolejki (do której taksówkarz dowozi z Goris za 3000AMD). Nie zamierzałem aż tak się poświęcać i stanąłem na stopa :-). Zabrało mnie pierwsze puste auto jakie nadjechało po jakiś po 20 minutach oczekiwania, reszta aut była zawalona ludźmi. A aut tu jeździ więcej, niż by się człowiek spodziewał. I tyle tu ciekawego. Gdybym wiedział, to w ogóle bym tu nie przyjeżdżał. Ciekawsze rzeczy w życiu widziałem i nie widzę uzasadnienia, by się tłuc tu taki kawał dla kilku wzniesień. Jeśli ktoś lubi trekking w takich miejscach i chce tu wszystko obejść, to tak, ale tylko po to, by zobaczyć ten Monastyr i przejechać się kolejką, to zdecydowanie nie. Zwłaszcza, że potem ciężko się z tego miejsca wydostać. Z Goris nie jeżdżą żadne marszrutki niemal nigdzie. Bus z Karabachu niby jedzie tędy codziennie około 10-11, ale nie wiadomo czy będzie miał wolne miejsca, tymczasem taxi życzy sobie 40000AMD (400 zł). Większą grupą to może ma sens, ale ja aktualnie jestem sam, więc odpada. Jedyne więc co mi pozostaje, to autostop z rana i jeśli nikt mnie nie weźmie, to jeszcze może ten autobus się zatrzyma. Ogólnie jutrzejszy dzień zapowiada się ciężko. Zupełnie mi się to nie podoba tutaj. Taksiarze oszukują, że nigdzie nic nie jeździ, ludzie za bardzo nie wiedzą, jak gdzieś dojechać, nigdzie nie ma żadnej informacji, przystanków i człowiek traci kupę czasu na zorganizowanie dojazdu. Żadna to przygoda, tylko kraj nie przygotowany kompletnie do obsługi ruchu turystycznego. Chcę już wracać do Gruzji, tam to było super rozwiązane. Wszystko było klarowne, ustalone, ceny znane, godziny odjazdu w przybliżeniu również, czas, miejsce, kierowcy współpracowali ze sobą, zamiast się kłócić, jak tutaj, no po prostu bez porównania. A tutaj nawet nie wiadomo, gdzie iść, żeby się stąd wydostać. Nie, nie i jeszcze raz nie. Jechać tu specjalnie po to, bez sensu. Ewentualnie przy okazji można się zatrzymać jadąc do Karabachu czy Iranu. Ale są dużo ładniejsze miejsca, ciekawiej zorganizowane. Jak na razie cała Armenia wydaje się być nudna, bez pomysłu na siebie. Zobaczymy jutro, jak się prezentuje największe jezioro Armenii, główne miejsce odpoczynku Ormian od zgiełku miasta. Oby chociaż tam było warto.

piątek, 2 września 2016

Goris? Szkoda czasu

Budzik zadzwonił o 6. Takie wakacje są w podróży :-). Czasem trzeba wstawać wcześnie, bo np. tylko wtedy ruszają gdzieś autobusy. Umi, dziewczyna z Kazachstanu, z którą się wspólnie umówiłem na ten przejazd, nie mogła uwierzyć, że musi wstać tak rano :-). Ale zanim do tego doszło, spędziłem ostatni dzień w Erywaniu na koncercie, na oglądaniu tańczących, podświetlanych fontann (bardzo fajne widowisko – start o 21) i spacerach po mieście z fajnymi osobami z Filipin i Kataru, gdzie dostałem zaproszenie na następne wycieczki ;-). Oprócz tego, że miasto (a konkretnie centrum) jest ładne i zadbane, to nic więcej ciekawego o nim nie powiem. Wręcz zaczynam się już tu nudzić. Gdyby nie poznane tu osoby, to żałowałbym że poświęciłem nań tyle czasu. Ale być może po to warto było tu przyjechać, by poznać osoby, które wniosą coś fajnego do mojego życia.
Jako, że Armenia jest mała, transport turystyczny słaby, dróg mało, to właściwie większość turystów objeżdża ten kraj w podobny sposób – z Tbilisi lub Batumi do Erywania potem do Goris/Tatev, po drodze Sevan Lake i powrót to Gruzji. I w zasadzie moja podróż tu będzie wyglądać podobnie, bo ciężko cokolwiek innego tu wyrzeźbić. Bardzo mało jest jednak informacji o tym jak dojechać z Erywania do Goris obok monastyru Tatev. Taksówkarze ściemniają, że żaden bus ani marszrutka tam nie jeździ. Jednak jest inaczej. Codziennie o godz. 7 stoi bus, który jedzie do Górnego Karabachu właśnie przez Goris. Odjeżdża z Kilikia Bus Stop. O 7.30 już był prawie pełny i przed godz. 8 ruszył w drogę. Cena za przejazd 5000AMD została stargowana na 4000AMD (40 zł) i raczej niższej nie osiągniecie. Jak macie grupę 4 osób, to można jechać także taksówką za 5000AMD za osobę. Podróż trwa 4 godziny a droga jest co najmniej słaba. Jeden pas w każdą stronę, co prawda nie ma dziur, ale jest strasznie nie równa, jest bowiem tak połatana na całym odcinku 250 km jak u nas wszystkie drogi razem wzięte po najgorszej zimie. Ciężko się napić, żeby nie wylać, tak nierówno się jedzie. Na szczęście widoki są dużo lepsze niż w Erywaniu. Niemal płaska spalona słońcem sawanna, zmienia się najpierw w pagórki, potem w coraz większe wzgórza, coraz bardziej zielone, choć daleko im do tych z Mestii. Niewątpliwie jednak otacza nas kompletnie dzika natura. Pojedyncze domki snują się przy drodze, czasem jakaś malutka wioska się trafi. I piękne duże jezioro. Droga pnie się coraz bardziej w górę. Nie wiem jak wysoko, ale jak nagle 100 metrów obok auta zobaczyłem chmurę, to musiało być już bardzo wysoko. I aż mi się buzia uśmiechnęła na ten widok :-). Zwykle w chmurach latam, a teraz mogę przez taką przejechać :-). Wjechaliśmy w jedną, dookoła zrobiło się mgliście, ale w przeciwieństwie do mgły wszystko było mokre. Auto całe w kropelkach, droga kompletnie mokra i taki inny wilgotny zapach. Interesujące doświadczenie :-). Dojechaliśmy do rozwidlenia, droga w prawo prowadziła do Tatev, gdzie jest jeden z najbardziej znanych tu monastyrów. Żaden bus tam nie jeździ, więc albo autostop albo taxi. Pogoda zaczynała się psuć, coraz zimniej i mżawka się włączyła. Kurczę, akurat w miejscu, gdzie dobra pogoda jest tak ważna, by móc zobaczyć te piękne widoki. Pierwszy raz od przylotu musiałem ubrać długie spodnie i długi rękaw, bo zrobiło się naprawdę zimno. Czym prędzej wyszedłem zobaczyć miasto, zanim całkiem się rozpada. Widoki były już lekko zamglone, ale i tak interesująco wyglądają tu te wystające szpiczaste skały. Samo miasto nie warte poświęcenia nań choćby 2 godzin, nic tu nie ma. Jeśli jutro Tatev mnie nie powali na kolana, to będę zdecydowanie żałował przyjazdu w to miejsce. No może oprócz jednego wydarzenia :-). Jem sobie obiadek w restauracji, jestem tylko ja i 3 gości wyglądających jak mafiozi z Rosji. I ni z tego ni z owego, kelnerka przyniosła mi od nich setkę wódki :-). Wypiłem, podziękowałem, uśmiechnęli się, jakby witając mnie jako gościa w tym mieście, to było bardzo miłe. Podoba mi się ich gościnność :-).
To czego zdążyłem się tu jeszcze dowiedzieć, jako dojechać z Goris do Tatev to, że na pewno nie ma marszrutki do Tatev i jeździ tylko taxi. Ceny podają tu – 3000AMD (30 zł) za samo dowiezienie do pierwszej stacji kolejki linowej, a za dodatkowe podwiezienie na most, oczekiwanie na powrót turysty i odwiezienie do Goris – 8000-10000AMD (80-100 zł).
Pogoda zepsuła się całkiem na koniec dnia, także koniec zwiedzania, oby jutro chociaż do południa było ładnie!