Jeszcze do mnie nie dociera, że
tu jestem :-). Nie wiem, czy to przez zmęczenie podróżą czy przez nadmiar
wrażeń otaczających mnie zewsząd. A jest tu totalnie wszystko, co wypełnia
stereotypowe znaki rozpoznawcze Ameryki: jeżdżą ogromne pickupy, ćwierćdolarówki
spotyka się wszędzie, powiewają amerykańskie flagi, jednostki miary podane w
milach, funtach i stopach, na ulicach sporo McDonalds’ów, w których można
spotkać bardzo otyłych ludzi, ale są też zmanierowane laseczki ze sztucznie
powiększonym biustem wysiadające z lamborghini. Ameryka w pigułce. Ale… nie wiem,
dlaczego i jak to się stało… natychmiast poczułem się tu, jak bym był u siebie
w domu :-). Tu jest tak naturalnie swojsko i tak niezwykle przyjemnie, że „być”
tu, to znaczy prawie tyle samo, co „żyć” tu :-). Pogoda jest cudowna, chyba nie
muszę tego nawet mówić, 30 stopni to tutaj norma. Ceny oczywiście koszmarnie
wysokie za wszystko, ale to akurat mnie nie zaskoczyło w ogóle :-).
Jak to możliwe, że się znalazłem
w tym pięknym miejscu? Sprawa jest dużo prostsza niż można by się spodziewać.
Płaci się za wizę około 600 zł, wizyta w konsulacie to była moim zdaniem
formalność, stojąc w kolejce parę godzin nie widziałem nikogo, komu by odmówili
jej wydania. Każdy odchodził od okienka uśmiechnięty (okienek jest koło 10, ale
ludzi multum, więc jednak trochę to trwa). Pani w okienku zapytała o cel
wizyty, o jakieś podstawowe pytania dotyczące życia – czym się zajmuję, czy mam
rodzinę, kogo znam w USA i gdzie tam jadę. Myślę, że jeśli ktoś naprawdę jedzie
zwiedzać a nie do pracy na czarno, to czuje się to już z daleka i wtedy żadnych
problemów nie ma. Grunt to dobrze się przygotować. Potem oczywiście
przygotowania do podróży, planuję być tu aż 2 miesiące, bo jednak jest tu co
zwiedzać, więc trzeba poświęcić sporo czasu na zapoznanie się z tymi miejscami
i opracowanie trasy, noclegów, atrakcji do zobaczenia.
Lot? O dziwo nie był wcale taki
najgorszy. Dało się wytrzymać te 10 godzin bez większego problemu. A może
dlatego, że to był Dreamliner? :-) Leciałem już, co prawda, bardziej
ekskluzywnymi samolotami, ale i tak leciało mi się teraz wyjątkowo dobrze. W
kabinie są specjalnie przystosowujące się światła w różnych kolorach, są szyby
przyciemniane w takim stopniu jak się chce (to naprawdę robi wrażenie, gdy
normalna szyba za dotknięciem guzika robi się coraz bardziej ciemna :-)), no i
najważniejsze – ciśnienie. W normalnym samolocie ciśnienie jest takie, jakbyśmy
byli na 2300 m. n.p.m. W Dreamlinerze jest to tylko 1800 m. n.p.m. Dzięki temu
tzw. jet lag - zespół nagłej zmiany strefy czasowej, przechodzi się dużo mniej
dotkliwie. Potem najgorszy stres… przejście przez punkt oficerów imigracyjnych.
Stałem w kolejce 3 godziny, zanim wszystkim zeskanowali palce i zrobili
zdjęcia. Przy okazji oczywiście wypytywali o cel podróży itp. Ogólnie nie ma
się czego obawiać, ale gdy przechodzi się to po raz pierwszy, to jednak jest
stres przed nieznanym. Niby jest się już na amerykańskiej ziemi, ale jeszcze
nie w USA :-). Na szczęście poszło gładko i tym sposobem jestem w Miami!!!!!!
Podróż z lotniska 30 mil od
Miami, do hostelu trwała 2,5 godziny! Wszędzie tu jest bardzo daleko, ogromne
dystanse w każdym kierunku. Pojechałem autobusem, bo na pierwsze dni nie ma
sensu wypożyczać auta, gdy będę się kręcił tylko na miejscu. I w sumie dobrze,
bo podróż była bardzo ekscytująca. Jechałem po 5 rano, więc ludzie już śmigali
do pracy. Migały po drodze uliczki Hollywood Boulevard, Washington Avenue,
Abbott Street, Ocean Drive… a całość po chwili zaczęły rozświetlać złoto-pomarańczowe
promienie słońca wschodzącego nad Atlantykiem. Magiczna chwila. Moja własna
:-). Właśnie po te chwile tu przyjechałem. Doświadczać, przeżywać, odczuwać,
czerpać wszystkimi zmysłami. A już za chwilę będę mógł dotknąć oceanu…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz