środa, 18 marca 2015

Miami Beach


Jeszcze do mnie nie dociera, że tu jestem :-). Nie wiem, czy to przez zmęczenie podróżą czy przez nadmiar wrażeń otaczających mnie zewsząd. A jest tu totalnie wszystko, co wypełnia stereotypowe znaki rozpoznawcze Ameryki: jeżdżą ogromne pickupy, ćwierćdolarówki spotyka się wszędzie, powiewają amerykańskie flagi, jednostki miary podane w milach, funtach i stopach, na ulicach sporo McDonalds’ów, w których można spotkać bardzo otyłych ludzi, ale są też zmanierowane laseczki ze sztucznie powiększonym biustem wysiadające z lamborghini. Ameryka w pigułce. Ale… nie wiem, dlaczego i jak to się stało… natychmiast poczułem się tu, jak bym był u siebie w domu :-). Tu jest tak naturalnie swojsko i tak niezwykle przyjemnie, że „być” tu, to znaczy prawie tyle samo, co „żyć” tu :-). Pogoda jest cudowna, chyba nie muszę tego nawet mówić, 30 stopni to tutaj norma. Ceny oczywiście koszmarnie wysokie za wszystko, ale to akurat mnie nie zaskoczyło w ogóle :-).
Jak to możliwe, że się znalazłem w tym pięknym miejscu? Sprawa jest dużo prostsza niż można by się spodziewać. Płaci się za wizę około 600 zł, wizyta w konsulacie to była moim zdaniem formalność, stojąc w kolejce parę godzin nie widziałem nikogo, komu by odmówili jej wydania. Każdy odchodził od okienka uśmiechnięty (okienek jest koło 10, ale ludzi multum, więc jednak trochę to trwa). Pani w okienku zapytała o cel wizyty, o jakieś podstawowe pytania dotyczące życia – czym się zajmuję, czy mam rodzinę, kogo znam w USA i gdzie tam jadę. Myślę, że jeśli ktoś naprawdę jedzie zwiedzać a nie do pracy na czarno, to czuje się to już z daleka i wtedy żadnych problemów nie ma. Grunt to dobrze się przygotować. Potem oczywiście przygotowania do podróży, planuję być tu aż 2 miesiące, bo jednak jest tu co zwiedzać, więc trzeba poświęcić sporo czasu na zapoznanie się z tymi miejscami i opracowanie trasy, noclegów, atrakcji do zobaczenia.
Lot? O dziwo nie był wcale taki najgorszy. Dało się wytrzymać te 10 godzin bez większego problemu. A może dlatego, że to był Dreamliner? :-) Leciałem już, co prawda, bardziej ekskluzywnymi samolotami, ale i tak leciało mi się teraz wyjątkowo dobrze. W kabinie są specjalnie przystosowujące się światła w różnych kolorach, są szyby przyciemniane w takim stopniu jak się chce (to naprawdę robi wrażenie, gdy normalna szyba za dotknięciem guzika robi się coraz bardziej ciemna :-)), no i najważniejsze – ciśnienie. W normalnym samolocie ciśnienie jest takie, jakbyśmy byli na 2300 m. n.p.m. W Dreamlinerze jest to tylko 1800 m. n.p.m. Dzięki temu tzw. jet lag - zespół nagłej zmiany strefy czasowej, przechodzi się dużo mniej dotkliwie. Potem najgorszy stres… przejście przez punkt oficerów imigracyjnych. Stałem w kolejce 3 godziny, zanim wszystkim zeskanowali palce i zrobili zdjęcia. Przy okazji oczywiście wypytywali o cel podróży itp. Ogólnie nie ma się czego obawiać, ale gdy przechodzi się to po raz pierwszy, to jednak jest stres przed nieznanym. Niby jest się już na amerykańskiej ziemi, ale jeszcze nie w USA :-). Na szczęście poszło gładko i tym sposobem jestem w Miami!!!!!!
Podróż z lotniska 30 mil od Miami, do hostelu trwała 2,5 godziny! Wszędzie tu jest bardzo daleko, ogromne dystanse w każdym kierunku. Pojechałem autobusem, bo na pierwsze dni nie ma sensu wypożyczać auta, gdy będę się kręcił tylko na miejscu. I w sumie dobrze, bo podróż była bardzo ekscytująca. Jechałem po 5 rano, więc ludzie już śmigali do pracy. Migały po drodze uliczki Hollywood Boulevard, Washington Avenue, Abbott Street, Ocean Drive… a całość po chwili zaczęły rozświetlać złoto-pomarańczowe promienie słońca wschodzącego nad Atlantykiem. Magiczna chwila. Moja własna :-). Właśnie po te chwile tu przyjechałem. Doświadczać, przeżywać, odczuwać, czerpać wszystkimi zmysłami. A już za chwilę będę mógł dotknąć oceanu…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz