Moja Własna Legenda...

"Spełnienie Własnej Legendy jest jedyną powinnością człowieka" - Paulo Coelho

  • Strona główna
  • Galerie zdjęć
  • Mapy podróży
  • Odwiedzone kraje
  • Kontakt

wtorek, 31 marca 2015

St. Petersburg i atrakcje Tampy

Poniedziałek i wtorek minął mi w zasadzie głównie na spacerach. W zasadzie, co więcej można tu robić? Najpierw zajrzałem do Boyd Hill Nature Park – miejsce świetne, ale niestety zamknięte w poniedziałek, co za pech :-). Ale okazało się, że obok jest publiczne pole golfowe, z pięknie skoszoną trawką, pośród kilkudziesięciu posesji z pięknymi amerykańskimi domkami. Naprawdę urocze miejsce. W środku jest jakieś jezioro, park itp., niestety w poniedziałki są jakieś prace konserwacyjne, szkoda. Niemniej to i tak fajne miejsce – park natury niemal w centrum miasta :-).

St. Petersburg – znajduje się tuż obok Tampy, na południu. Kurczę, pięknie tu :-). Mało osób, ładna architektura, urocze miejsce na spacerek :-). Nie jest to może jakoś specjalnie ekscytujące, ale można miło spędzić tu czas.

Tampa Lowry Park Zoo! – To jest absolutny hit tego miejsca! W wielu różnych zoo byłem, ale tak niesamowitego wystroju, tak oryginalnych, rzadko spotykanych zwierząt i takiej interaktywności, to jeszcze nie widziałem! Fantastyczne miejsce i na pewno zaliczę je do MUST SEE tego obszaru. Bilety są dość drogie – 27 USD, ale zdecydowanie warto!

Ybor City – tutaj najlepiej przyjechać na wieczór, wtedy to miejsce ożywa! Ja przespacerowałem się tu i w dzień i wieczorem. W dzień jednak jest tu kompletnie spokojnie, niewiele się dzieje. Przez chwilę miałem wręcz wrażenie, że nadanie temu miejscu miana atrakcji turystycznej jest małym nieporozumieniem :-). Jest to dzielnica słynąca swego czasu z produkcji cygar. Cóż za niespodzianka, gdy się okazało… że oni je tu nadal produkują! Ale nie jakąś fabryczną metodą, jaką robi się np. papierosy. Tu się je skręca ręcznie, jak za starych czasów :-). Co prawda nie są to uda seksownych kubanek ;-p, ale zobaczenie tego procesu jest fajnym przeżyciem. Można dosłownie z ulicy wejść do zakładu, gdzie się je skręca i zrobić sobie zdjęcie. Oczywiście całe to miejsce wręcz obfituje w salony z cygarami, często sprowadzanymi również z innych części świata. Co kilka metrów są bary i puby dla fanów cygar, nawet są porobione specjalne saloniki, gdzie się można nimi delektować. Jednak dopiero wieczorem, gdy robi się ciemniej, a cały ten cygarowy klimat zaczyna łączyć się z rozbrzmiewającą zewsząd muzyką, dopiero wtedy czuć, jakie jest niesamowite. Fantastyczne miejsce. Aaa i miałem też okazję spróbować najlepszego na świecie Cuban Sandwich. Okazało się, że robił go marynarz, który 40 lat wcześniej był w Gdyni w jakimś rejsie. Wiecie, że ten facet wszystko pamiętał z takimi szczegółami, że chyba z 15 minut wspominał, co tam wtedy robił? :-) Fajne to jest, przychodzisz kupić sobie coś do jedzenia, a ktoś przez tą chwilę, gdy przygotowuje posiłek, nie jest sprzedawcą, tylko świetnym kompanem do rozmowy. Bardzo mi się to podobało. Całe to miejsce, szczególnie wieczorem, ma swoją magiczną i niepowtarzalną atmosferę, naprawdę warto tu zajrzeć.

A teraz czas na podróż do kolejnego miasta. Oddalone jest aż o 1000 km (co w zasadzie tutaj jest normą). Plan jest taki, żeby ten dystans pokonać w nocy. Szkoda dnia na podróż, no i odejdzie koszt noclegu + zaleta, że na drogach będzie pusto. Pora ruszać :-).
Autor: Paweł "Szkiełko" Szybiak o 21:10:00 Brak komentarzy:
Wyślij pocztą e-mailWrzuć na blogaUdostępnij w XUdostępnij w usłudze FacebookUdostępnij w serwisie Pinterest
Etykiety: ameryka pn., atlantyk, floryda, lowery zoo, st. petersburg, tampa, usa, ybor city

poniedziałek, 30 marca 2015

Tampa

To raczej mało znane w naszym kraju miasto. W zasadzie nie ma tu zbyt dużo ciekawych rzeczy, dlatego będę tu raptem 2 dni. Wybrałem je, między innymi dlatego, że jest w połowie drogi z Key West do Nowego Orleanu, gdzie zmierzam. Sęk w tym, że tutaj odległości między miastami często są rzędu 1000 km. Dlatego warto większe odległości podzielić, żeby się nie zamęczyć, a przy okazji zobaczyć mniej znane miejsca. Wczoraj podróż tutaj trwała prawie 8 godzin. Po drodze oczywiście było też trochę zwiedzania. Myślałem, że podróż przez Everglades będzie bardziej fascynująca, ale tam głównie był ciągnący się w bagnach las. Ciekawostką w sumie była możliwość oglądania krokodyli, żyjących na wolności, wylegujących się w bajorkach przy parkingach :-). Potem bardzo ładnie było w Fort Myers, przez który jechałem przy okazji odwiedzin na wysepkach Sanibel Island. Znają je chyba wszyscy tutaj. Nie wiadomo dlaczego, ale właśnie na plaże tych wysp Ocean wyrzuca dziesiątki tysięcy muszli! Jest ich tutaj tak dużo, że nikt tu się praktycznie nie kąpie – wszyscy zbierają muszelki :-). Bardzo mi się skojarzyła ta wyspa z miejscowością Konstanta w Rumuni, gdzie również jest coś takiego. Po prostu tysiące, tysiące muszelek :-). Zawsze jakieś zbieram na pamiątkę z różnych plaż świata, więc nie mogłem odpuścić takiego miejsca :-). Potem wielka niespodzianka. W jednym z hosteli, ktoś powiedział, że najpiękniejsza plaża USA znajduje się w miejscowości Sarasota. Przejeżdżałem tuż obok, więc czemu tego nie sprawdzić? Jeszcze nigdy nie widziałem tak drobnego, śnieżno-białego piasku! Był drobniutki jak mąka. Jak się po nim szło, to skrzypiał jak śnieg! Sama plaża miała chyba ze 100 metrów szerokości. Żałuję, że dojechałem na nią dopiero po zachodzie słońca. I niestety nie mogłem też za długo zostać, ze względu na rezerwację hotelu w innym mieście. Niemniej uważam, że to miasto powinno być odwiedzone obowiązkowo, przez wszystkich planujących wycieczkę w ten obszar. Nawet nie dyskutuję z faktem, że to plaża nr 1 – potwierdzam zdecydowania. Ale oprócz niej, miasto oferuje świetną atmosferę, naprawdę warto tu zawitać. I tym sposobem znalazłem się w mieście Tampa :-). Dzisiaj niedziela, więc po długiej podróży w planie był relaks na plaży w Caladesi Island State Park. Wstęp tutaj kosztuje 8 USD… i były to najgorzej wydane pieniądze, jak dotąd. Nie ma tu kompletnie nic oprócz wąskiej, brzydkiej, kamienistej plaży i odrobiny wyschniętej trochę zieleni. Absolutnie nie polecam tego miejsca. Nie warto. Co nie oznacza, że nie odpocząłem :-D.
Autor: Paweł "Szkiełko" Szybiak o 02:55:00 Brak komentarzy:
Wyślij pocztą e-mailWrzuć na blogaUdostępnij w XUdostępnij w usłudze FacebookUdostępnij w serwisie Pinterest
Etykiety: ameryka pn., atlantyk, caladesi island state park, floryda, fort myers, sarasota, tampa, usa

piątek, 27 marca 2015

Wodne szaleństwa

Koszt 119 dolarów wydawał się mały i duży jednocześnie. Ale przecież marzenia nie mają ceny! Za kilka lat będę pamiętał to, co zrobiłem, co przeżyłem, a nie to, ile na to wydałem. I najważniejsze żałowałbym tego, czego nie zrobiłem a nie tego, co mi się udało przeżyć. Nie miałem więc najmniejszych wątpliwości, że ten wydatek jest jak najbardziej zasadny. Nie wiedziałem tylko, jak super będzie! I było zajebiście! To jedno z najlepszych doświadczeń mojego życia. To, że uwielbiam roller costery, bungee, spadochrony i inne ekstremalne rzeczy, to już wszyscy wiedzą, ale jak na złość, jeszcze nigdy do tej pory nie doświadczyłem jazdy na Jet Ski – skuterze wodnym. Oczywiście byłem pierwszy w kolejce do tej atrakcji, jakżeby inaczej :-p. Maszyna wydawała się dużo większa niż do tej pory sobie ją wyobrażałem. Usiadłem z przejęciem, pozapinałem co trzeba, włączyłem silnik i się zaczęło :-). Co za moc w tym drzemie! Ale nawet przez chwilę nie chciałem puszczać przycisku z gazem, aż mnie palec bolał ;-p. myślałem, że mi urwie głowę! Tysiące słonych kropli uderzało w twarz, wiatr aż rozpłaszczał policzki, uśmiechałem się do siebie szczęśliwy, bo oto stało się – kolejne marzenie udało się zrealizować! Latami na to czekałem i wreszcie się udało! Ujeżdżałem Ocean :-). Mógłbym tak cały dzień, ale oczywiście następni już czekali w kolejce. Zdjęcia z atrakcji kosztowały kolejne 30 USD, ale warto było :-).
Wróciliśmy na katamaran, którym nas wywieźli kilka mil od brzegu, by móc zrealizować te atrakcje. Kolejną atrakcją był parasailing – wielki spadochron, do którego jest się podwieszonym jak na siedzeniu, który jest ciągnięty przez motorówkę na pełnej prędkości na linie długości chyba z 300 metrów. Silne szarpnięcie ściągnęło spadochron za łódź, na chwilę zanurzyło mnie do wody i wyrwało do góry kilkadziesiąt metrów nad wodę. Co za widok! Motorówka zrobiła się taka malutka, z daleka było widać dziesiątki małych wysepek w zielonkawej wodzie oceanu, niepowtarzalny widok! Wszystko kamerowałem oczywiście aparatem wodoodpornym… chwileczkę… gdzie on się podział? Podczas gdy motorówka zwijała linę, na chwilkę zwolniła, by w ramach atrakcji latający na spadochronie, zanurzył swój tyłek w wodzie :-). Sęk w tym, że uderzenie było niegroźne, ale tak silne, że aparat po prostu wyrwało mi z ręki! Wszystko trwało ułamek sekundy, zorientowałem się, jak już było po wszystkim, gdy wyciągnąłem z wody pustą dłoń. Mimo zawiązania aparatu dookoła dłoni, nic to nie dało. Pękł metalowy zaczep! Przyznam, że z wielkim zdziwieniem patrzyłem na pustą dłoń, próbując się zorientować, co się właśnie stało :-). Zawsze jakieś straty są, ale takie coś zdarzyło mi się pierwszy raz. Aparat został na dnie oceanu, filmując pewnie dalej pływające wokół rybki, a motorówka pojechała dalej. Pozostałe atrakcje nie były już tak ekscytujące, więc nie skupiałem się na nich jakoś szczególnie. Kajaki, deski, snorkeling, wspinaczki na jakieś wodne dmuchane ślizgawki… ja jednak w głowie miałem jedno… jak się jeszcze raz wkręcić na Jet Ski :-D. Zagadałem do organizatora i okazało się, że potrzeba 4 osób, by odwieźć te skutery do mariny :-). Byłem przeszczęśliwy :-). Tym razem w okularach, żeby lepiej widzieć przy tak silnym wietrze, oczywiście na pełnym gazie (myślę, że około 80 km/h) popłynęliśmy do mariny. Polecam spróbowanie tego każdemu! Jest warte każdych pieniędzy. To był niesamowity dzień! Ależ szkoda będzie to miejsce opuszczać! To jest miejsce, które koniecznie trzeba odwiedzić, będąc w USA.
Będąc tutaj już prawie 2 tygodnie zauważyłem jeszcze jedno. Mamy w Polsce ciemnogród i bardzo małomiasteczkowe spojrzenie na wszystko. Jesteśmy małostkowi, jako naród i jako pojedynczy ludzie. Tu jest zupełnie inaczej, nikt z niczym się nie p****. Wszystko jest robione z rozmachem, wszystko jest największe, najlepsze, najfajniejsze, najzabawniejsze, naj, naj, naj… jak ktoś ma na coś ochotę, to bierze i robi, np. wstawia sobie gigantyczne koła do małego auta, albo kupuje pickupa wielkości ciężarówki z resorami na metr wysokości i nie przejmuje się tym, że pali mu pewnie ze 30 litrów. Nikt się nie zastanawia, co powie sąsiad, czy znajomi. Po prostu robią tu to, na co mają ochotę i zawsze z rozmachem. Podróże kształcą i ja z tego miejsca chcę się właśnie tego od nich nauczyć, by brać z życia to, co najlepsze i nie zwracać uwagi na to, co mogą o tym pomyśleć inni. Moje życie, mój czas, chcę i robię, tak właśnie chcę żyć :-).
Key West pozostanie w mojej pamięci na zawsze, a przy każdym wspomnieniu tego miejsca, będę pewnie jeszcze bardziej je idealizował. Ale prawda jest taka, że jest wyjątkowe…
Autor: Paweł "Szkiełko" Szybiak o 19:27:00 Brak komentarzy:
Wyślij pocztą e-mailWrzuć na blogaUdostępnij w XUdostępnij w usłudze FacebookUdostępnij w serwisie Pinterest
Etykiety: ameryka pn., atlantyk, floryda, key west, usa

Key West!


Whaaaat?!!!! :-) Co to za miejsce! Co za atmosfera! Co za klimat! Tu nie da się nudzić! Tu każdy dzień jest zajebisty! Tu nie ma nic made in China! Wszystko jest niepowtarzalne, takie amerykańskie, takie z rozmachem! …ależ, jak nigdy, brakuje mi słów, by to miejsce opisać! Jest takie magiczne, niepowtarzalne i jak najbardziej słusznie kultowe! Fakt, że ceny hosteli tutaj są wręcz karykaturalnie wyolbrzymione do zupełnie niezasadnych rozmiarów (2-3 noce potrafią kosztować nawet około 1000 dolarów!). Fakt, że woda nie jest tu krystalicznie czysta, nawet powiem, że zamulona. Plaże też są słabe, małe, krótkie, nic specjalnego. Jednak spacer po tym miejscu po prostu wypełnia energią :-). Ale najlepsze zaczyna się na wieczór… ożywa najwspanialsza tu ulica Duval Street. Pub przy pubie, bar obok baru, każdy z własnym rodzajem muzyki na żywo, każdy jakby miał swoją własną ekosferę. W jednym słychać jazz, innym blues, w kolejnym country, wszystkie wypchane po brzegi świetnie bawiącymi się ludźmi. Oczywiście każdy z nich jest ogromny. W jednym naliczyłem na ścianach 16 ogromnych telewizorów plazmowych i na każdym leciał inny kanał :-). Kolejny bar był cały oklejony jednodolarówkami! Między barami fantastyczne galerie obrazów i artefaktów. Zdjęcia z autografami największych gwiazd – od Marylin Monroe, przez Michaela Jacksona, po Freddiego Mercury. Od Obamy po Nixona. Jakbym się cofnął w czasie. Następny sklep… tym razem to cukiernia… ale jaka! Pieczone jabłka w karmelu obsypane orzeszkami, to najmniej smakowity z serwowanych tu smakołyków! Oryginalność tych wszystkich miejsc ma taki rozmach, że po prostu nie wiadomo, gdzie patrzeć. Chłonie się atmosferę tego miejsca, jak żadnego innego.

Na końcu wspomnianej ulicy jest coś jeszcze. Plac Mallory Square – miejsce, w którym codziennie odbywa się spektakl zachodzącego słońca. Najpierw atmosferę podgrzewają wszelkiej maści akrobaci, żonglerzy, magicy sprzedawcy rękodzieła. Potem setki ludzi, niby zahipnotyzowani, wpatrzeni w zachodzące słońce, trzaskają tysiące zdjęć. Wdycha się głębiej powietrze, jakby się chciało poczuć zapach słońca. Czarujące miejsce. Potem do zrobienia jest już tylko jedno – świetna zabawa w którymś z setek pubów :-). Można też wybrać się do punktu Mile 0. To najbardziej wysunięte na południe miejsce w USA. To właśnie stąd zaczyna się liczenie odległości mil drogowych od miasta do miasta. Coś jak Przylądek Igielny :-). Oczywiście warto wybrać się również na wybrane atrakcje, jak np. rejs statkiem z open barem, ponchem i drinkami oraz reggae na żywo :-). Zabawa przednia :-). Mam jednak nadzieję, że dużo lepsza będzie jutro, bo zapisałem się na 6 godzin sportów wodnych – parasailing, skuter wodny, pływanie na bananie i chyba jeszcze z 10 innych :-). Szaleństwo na całego :-). Nie zapomnę tego miejsca nigdy, wiem to już teraz :-).
Autor: Paweł "Szkiełko" Szybiak o 04:40:00 Brak komentarzy:
Wyślij pocztą e-mailWrzuć na blogaUdostępnij w XUdostępnij w usłudze FacebookUdostępnij w serwisie Pinterest
Etykiety: ameryka pn., atlantyk, floryda, key west, usa

środa, 25 marca 2015

Key Biscayne

Dzisiaj leżakowanie na pięknej plaży (w zasadzie w obrębie parku narodowego) na wysepce Key Biscayne. Wczoraj dzień spędziłem w dość męczący sposób jak na faceta – na zakupach ;-p. Najpierw była wizyta w miejscu o nazwie Wynwood Walls. Są to po prostu ściany pomalowane w graffiti. Szczerze mówiąc dawno nie widziałem takiej porażki w temacie polecanego punktu turystycznego. Może parę rysunków było ładnych, czy zrobionych nietypową techniką, ale żeby robić z tego atrakcję turystyczną? To można by rzec, że połowa Polski to atrakcja :-). Naprawdę nie polecam tracenia czasu na to nikomu. Potem kolejny punkt porażka – Little Haiti. Nie wiem, czy byłem w złym miejscu, czy w złym czasie, ale kompletnie nic tu nie ma. Podobnie jak wspomniana niedawno Little Havana, tak i tutaj nie ma kompletnie nic. Puste ulice, pojedyncze sklepiki z kreolskimi starociami, jakiś fryzjer, market, pustka. Może jak jest tu jakiś festyn tej narodowości, to coś tu fajnego jest, na co dzień bida z nędzą. Potem był punkt kluczowy dnia, zakupy w podobno największym supermarkecie w USA – Sawgrass Mills. Trzeba przyznać, że był potężny, zrobiony z rozmachem, jak z resztą większość rzeczy w Stanach. Prawie każdy sklep danej marki był tak potężny, jak u nas przeciętny market typu Kaufland czy Tesco. Czasami nie było widać końca hali. Tych sklepów było chyba 350 w 4 wielkich budynkach, między którymi dodatkowo były bary, puby, place zabaw i salony gier (tak wyposażone, że jeszcze nigdy w życiu czegoś takiego nie widziałem. Szedłem z rozdziawionymi ustami z wrażenia :-). Co prawda ceny były równie kosmiczne, co samo miejsce, przez parę godzin chodzenia, nie znalazłem dla siebie kompletnie nic. Byłem padnięty. A tu jeszcze powrót do auta… szedłem na skróty, przez parkingi, przez trawniki… przez prawie PÓŁ GODZINY! Jakiś koszmar :-p.
Dlatego tak, to był jak najbardziej powód, by dzisiaj leżeć na plaży i nie robić nic :-). Wysepka jest śliczna, wjazd chyba jest darmowy. Wszędzie pisali, że kosztuje 3 USD, ale nie było żadnych bramek, więc albo już to zlikwidowali albo opłata była naliczana z elektronicznej winiety i rachunek przyjdzie mi później. Natomiast płatny był wjazd na teren parku narodowego 8 USD. Na miejscu jest piękna latarnia (można wejść na górę – oprócz wtorków i czwartków), no i oczywiście plaża, długa, czysta, z lazurowo czystą wodą :-). Nic więcej nie było potrzebne do szczęścia :-). Jutro pożegnanie z Miami i czas na odwiedzenie najdroższego i najbardziej wysuniętego na południe miejsca w USA. Miejsca – legendę :-).
Autor: Paweł "Szkiełko" Szybiak o 03:58:00 Brak komentarzy:
Wyślij pocztą e-mailWrzuć na blogaUdostępnij w XUdostępnij w usłudze FacebookUdostępnij w serwisie Pinterest
Etykiety: ameryka pn., atlantyk, floryda, key biscayne, miami, usa

poniedziałek, 23 marca 2015

Park Narodowy Everglades

To był dzień, w którym poczułem, że właśnie po te emocje tu przyjechałem :-). Z samego rana podróż prosto do serca bagien Everglades. To największy park narodowy na Florydzie, jakieś 6100 km2 – to mniej więcej połowa naszego województwa Śląskiego. W zasadzie to same mokradła, bez odpowiedniej łodzi pewnie nawet nie ma jak tam wjechać (oprócz kilku dróg przez ten obszar). Podobno najpiękniejszą i najbardziej adekwatną nazwę nadali temu obszarowi Indianie. Ten podmokły teren na południu Florydy nazwali “rzeka traw”. To, co przeciętny turysta postrzega, jako niekończące się bagno, jest w zasadzie najwolniej płynącą rzeką świata o szerokości 80 km, potrzebującej podobno aż miesiąca na przemierzenie południowej Florydy od ogromnego jeziora Okeechobee w środkowej części Florydy.
Wróćmy jednak do przygód :-). Wstęp do jednego z wielu operatorów na tych bagnach kosztował 23USD. W kolejce na szczęście trafili się jacyś przemili ludzie z kuponami zniżkowymi na 3$ :-). Kupony to w Stanach szaleństwo :-). Każdy szuka jakiś zniżek, upustów, ludzie chodzą z jakimiś książeczkami, wydzierają karteczki, po prostu szał rabatowy :-). Na początku wizyty w tym miejscu, Mario opowiedział o aligatorach i zrobił fajne show (zdjęcia z tego, już niedługo będą w galerii). Można było dziesiątki zarówno młodych, jak i dorosłych aligatorów zobaczyć w odpowiednich klatkach, sadzawkach i bajorkach. Świetna sprawa zobaczyć, jak włażą jeden na drugiego albo wylegują się na słońcu. Potem to, na co najbardziej wszyscy czekali - Airboat Tour po bagnach. Przejażdżka specjalnie przystosowaną łodzią z płaskim dnem i wielkim śmigłem z tyłu. To było szaleństwo :-). Nie dość, że była potwornie głośna, mimo używania słuchawek, to była tak szybka, że robiliśmy nią piruety, gdy kapitan się rozpędził i skręcił nagle w którąś stronę :-). Oczywiście wszyscy byli po chwili mokrzy od pryskającej wody :-). Przejażdżka trwała pół godziny, choć miało się wrażenie, że to były 3 minuty, tak zleciało :-). Zaskakujące jednak było to, że te łodzie wcale nie wiozły turystów, by sobie pooglądali dziko żyjące aligatory, tylko po prostu przewoziły ich po tych mokradłach dla fajnej zabawy. Po drodze owszem były jakieś małe aligatorki, nawet legwany na drzewach, ale nic ponadto. Oczywiście zabawa była przednia, czułem, że żyję i że właśnie po te emocje tu przyjechałem :-). Po powrocie na brzeg, było jeszcze karmienie aligatorów :-). Niestety kurczaki były już martwe ;-p, szkoda, dopiero byłaby zabawa gdyby setka wygłodniałych bestii rzuciła się na biegające KFC :-). Na koniec był pokaz węży, również bardzo interesujący. Zarówno małe aligatorki, jak i węże można było wziąć w ręce i nacieszyć się przez chwilę :-). Aaa, w przerwie można było sobie jeszcze skosztować Gator Burgera z mięsem tych zwierząt (cena 7$!), ale kto będąc tutaj nie chciałby spróbować? Smak tego mięsa trochę przypomina kalmary, może jest odrobinkę twardsze i mniej gumowe, ale całkiem nie najgorsze :-).


Reszta dnia upłynęła mi na zwiedzeniu kilku większych marketów w poszukiwaniu jakiś fajnych promocji, okazji i uzupełnianiu zapasów jedzonka. I to, co najfajniejsze – wypożyczonym już autem, z automatyczną skrzynią biegów oczywiście :-). Co za frajda tym jeździć, nie trzeba w ogóle zajmować głowy potrzebą pracy biegami. Wszystko dzieje się samo, płynnie i sprawnie. Przyśpieszenie nie jest tak dynamiczne, jak z manualną skrzynią, ale tutaj to ja akurat nie zamierzam łamać przepisów drogowych ;-p. W każdym razie wygoda ogromna i nie wiem, czemu u nas nie przyjęło się to rozwiązanie. Może obawa przed nieznanym, czy człowiek sobie z tym poradzi? Ale to jest o wiele prostsze niż manualna skrzynia, fajna sprawa, szczególnie w korkach.
Na sam koniec, w drodze do hostelu, postanowiłem zrobić postój w dzielnicy Coconut Groove, gdzie wokół pola golfowego Biltmore Golf Course, są pobudowane przepiękne domki (pewnie bogatszych obywateli), a wszystko w scenerii parku palmowego ze ślicznym kościołem Church of the Little Flower i królującym nad tym wszystkim ogromnym, zaskakująco wyniosłym Biltmore Hotel. Wszystko w promieniach zachodzącego słońca było po prostu magiczne!
Cudowny to był dzień, dostałem więcej niż oczekiwałem, jestem szczęściarzem :-).


Autor: Paweł "Szkiełko" Szybiak o 10:51:00 Brak komentarzy:
Wyślij pocztą e-mailWrzuć na blogaUdostępnij w XUdostępnij w usłudze FacebookUdostępnij w serwisie Pinterest
Etykiety: ameryka pn., atlantyk, everglades, floryda, miami, usa

piątek, 20 marca 2015

South Beach

O tym miejscu marzy chyba każdy :-). Błękitna, przeźroczysta woda, kilometry pięknych plaż, słońce... a Wy pewnie siedzicie w pracy :-))). Prawda jest taka, że każdy, bez większego problemu i wcale nie drożej niż nad Bałtykiem, może tu sobie przylecieć i odpoczywać. Mam do plaży jakieś 10 minut spacerkiem przez uliczki pełne sklepów, barów i pubów. Wciąż do mnie nie dociera, że tu jestem. To doświadczenie jest takie mistyczne. Wielka Ameryka, nieosiągalne Miami... a ja najzwyczajniej w świecie spaceruję sobie jego uliczkami. To tak banalnie proste. Aż mi głupio, że dopiero teraz tu dotarłem :-). No, ale nie można być wszędzie na raz. Wczoraj zgodnie z planem poszedłem pobyczyć się na plażę. Byłem może z 3 godziny. W nocy nie mogłem się dotknąć, tak mnie skóra piekła od słońca ;-p. Dzisiaj chodzę tylko w cieniu wieżowców, teraz wiem, do czego mogą być przydatne :-). Sama plaża, cóż, zatłoczona, ale bardzo przyjemna:


Czas się tu spędza bardzo miło :-). To, co mnie dziwi - nikt tu nie uprawia sportów wodnych. Nie ma surfingu (fale nie są zbyt duże), ale nie ma też żaglówek, windsurfingu, nic. Nikt nawet nie snurkluje, choć może i nie ma po co, bo przy plaży nie ma żadnych raf ani kolorowych rybek. Wiele osób biega przy plaży, naprawdę mam wrażenie, że więcej osób biega niż chodzi ;-), ale sporty wodne? Oprócz możliwości wypożyczenia skutera wodnego, to nic więcej się tu nie dzieje. No chyba, że ktoś jest milionerem i jedna z tych łodzi należy do niego, to wtedy oczywiście pewnie jakoś lepiej organizuje sobie czas wolny :-).


Mi jednak podoba się szczególnie deptak, z którego można oglądać fantastyczne zachody słońca na tle budynków Miami. To za każdym razem magicznie mnie oczarowuje, gdy ma się wrażenie, że słońce patrzy prosto na mnie, tworząc na wodzie ścieżkę migocących złocistych promieni w moim kierunku :-). Nic tylko zastanawiać się nad sensem życia, albo... delektować się szczęściem, jakiego właśnie się doświadcza :-). Bo jak to mawiał ktoś mądry: "na szczęście trzeba sobie pozwolić" :-).


Autor: Paweł "Szkiełko" Szybiak o 14:18:00 Brak komentarzy:
Wyślij pocztą e-mailWrzuć na blogaUdostępnij w XUdostępnij w usłudze FacebookUdostępnij w serwisie Pinterest
Etykiety: ameryka pn., atlantyk, floryda, miami, ocean, south beach, usa

czwartek, 19 marca 2015

Downtown Miami

Pierwsze dni miałem się opalać i odpoczywać, ale ja jakoś chyba nie umiem ;-p. Wczoraj i przedwczoraj przeszedłem na piechotę 30 km, żeby zobaczyć jak najwięcej :-). Najwięcej się chyba dzieje w Downtown - centrum miasta. Wieżowce piętrzą się pod samo niebo, ale przestrzeń tutaj dookoła jest tak ogromna, że choć tych budynków są setki, to nie czuć przytłoczenia betonem. Przy marinie, oprócz wysepek dla milionerów jest bardzo fajny jarmark Bayside Marketplace. Ceny i produkty nie są jakieś unikatowe czy niskie, ale miejsce ma fajną atmosferę :-). Odwiedziłem też dzielnicę Little Havana, niestety aktualnie jest wielkim placem budowy. Oprócz kilku knajpek, nic ciekawego się tu nie dzieje. Ciekawostką jednak jest to, że można tam dojechać darmowym transportem o nazwie Metromover. Są to bezobsługowe wagoniki jeżdżące zupełnie automatycznie bez motorniczego. Widziałem już takie chyba w Melbourne. Suną napędzane prądem po szynie mniej więcej 2 piętra nad ziemią. W każdym jest darmowe Wi-Fi. Czyste, zadbane, jeżdżą szybko, często i bez problemów. Czemu u nas czegoś takiego nie ma?


Po dwóch dniach w tym pięknym miejscu mam już trochę spostrzeżeń, z którymi chętnie się podzielę :-). Internet jest tu bardzo dobrej jakości i dostępny powszechnie. Na lotniskach, w parku przy hotelach potrafi złapać zasięg, w wagonikach powyżej, w restauracjach i knajpach. Praktycznie wszędzie jest. Tak samo jest z wodą do picia, co mi się bardzo podoba! W wielu miejscach publicznych, przy większych marketach, przy niektórych hotelach, przy plaży, w parkach... ot tak sobie stoją takie baterie z bieżącą wodą do picia. Genialne i proste rozwiązanie. Nie trzeba nosić wody ze sobą, po prostu jest zawsze dostępna dla wszystkich. Jeśli chodzi o Florydę to dostępny dla wszystkich jest też język hiszpański :-). Praktycznie słychać go na każdym kroku, czasem nawet częściej niż angielski. Napisy i komunikaty też są często po hiszpańsku. Aaa, no właśnie napisy - te są absolutnie wszędzie na temat wszystkiego. Standardem są znaki drogowe - niemal wszystkie są w formie napisu, a to że jest tu ścieżka dla rowerzystów i żeby podzielić się z nimi drogą, a to, że droga jest jednokierunkowa czy, że należy coś zrobić zgodnie z przeznaczeniem produktu. Po prostu wszędzie instrukcje i komunikaty :-). Nawet, że pizza podgrzana w mikrofali jest gorąca :-). Najciekawsze jednak są dla mnie napisy czy oznaczenia kierunków świata. U nas nie stosuje się zupełnie czegoś takiego, że np. jedziemy na północ Warszawy, albo na zachód Wrocławia. Tymczasem tutaj wszystko jest South, North, East lub West. Autobus nie ma numeru tylko np. literkę S i jedzie w kierunku South Beach. Nie mam pojęcia skąd oni, w środku miasta między wieżowcami wiedzą, gdzie są kierunki świata, ale nawet drogi mają oznaczenia N czy S przy adresach. Z resztą, co do dróg, nie ma u nas też wielu marek samochodów, które tu po drogach jeżdżą. I mam na myśli nie tylko wybranych modeli np. Forda. Tu są wręcz marki, o których w Polsce nawet nie mamy pojęcia, że istnieją. Wiele modeli aut w ogóle widzę pierwszy raz na oczy :-). Widział ktoś w Polsce BMW i8? Tu takie jeżdżą :-). Sprawdźcie w Google jak to cacko wygląda :-).
U mnie jest dopiero 7 rano, w Polsce po 12. Dopiero zaczyna się kolejny dzień w tym cudownym klimacie, może uda mi się choć trochę przeleżeć go na plaży, zamiast ciągle gdzieś łazić :-). Zwłaszcza, że woda w oceanie jest cieplutka, a piasek biały :-).


Autor: Paweł "Szkiełko" Szybiak o 12:15:00 Brak komentarzy:
Wyślij pocztą e-mailWrzuć na blogaUdostępnij w XUdostępnij w usłudze FacebookUdostępnij w serwisie Pinterest
Etykiety: ameryka pn., atlantyk, floryda, miami, ocean, usa

środa, 18 marca 2015

Miami Beach


Jeszcze do mnie nie dociera, że tu jestem :-). Nie wiem, czy to przez zmęczenie podróżą czy przez nadmiar wrażeń otaczających mnie zewsząd. A jest tu totalnie wszystko, co wypełnia stereotypowe znaki rozpoznawcze Ameryki: jeżdżą ogromne pickupy, ćwierćdolarówki spotyka się wszędzie, powiewają amerykańskie flagi, jednostki miary podane w milach, funtach i stopach, na ulicach sporo McDonalds’ów, w których można spotkać bardzo otyłych ludzi, ale są też zmanierowane laseczki ze sztucznie powiększonym biustem wysiadające z lamborghini. Ameryka w pigułce. Ale… nie wiem, dlaczego i jak to się stało… natychmiast poczułem się tu, jak bym był u siebie w domu :-). Tu jest tak naturalnie swojsko i tak niezwykle przyjemnie, że „być” tu, to znaczy prawie tyle samo, co „żyć” tu :-). Pogoda jest cudowna, chyba nie muszę tego nawet mówić, 30 stopni to tutaj norma. Ceny oczywiście koszmarnie wysokie za wszystko, ale to akurat mnie nie zaskoczyło w ogóle :-).
Jak to możliwe, że się znalazłem w tym pięknym miejscu? Sprawa jest dużo prostsza niż można by się spodziewać. Płaci się za wizę około 600 zł, wizyta w konsulacie to była moim zdaniem formalność, stojąc w kolejce parę godzin nie widziałem nikogo, komu by odmówili jej wydania. Każdy odchodził od okienka uśmiechnięty (okienek jest koło 10, ale ludzi multum, więc jednak trochę to trwa). Pani w okienku zapytała o cel wizyty, o jakieś podstawowe pytania dotyczące życia – czym się zajmuję, czy mam rodzinę, kogo znam w USA i gdzie tam jadę. Myślę, że jeśli ktoś naprawdę jedzie zwiedzać a nie do pracy na czarno, to czuje się to już z daleka i wtedy żadnych problemów nie ma. Grunt to dobrze się przygotować. Potem oczywiście przygotowania do podróży, planuję być tu aż 2 miesiące, bo jednak jest tu co zwiedzać, więc trzeba poświęcić sporo czasu na zapoznanie się z tymi miejscami i opracowanie trasy, noclegów, atrakcji do zobaczenia.
Lot? O dziwo nie był wcale taki najgorszy. Dało się wytrzymać te 10 godzin bez większego problemu. A może dlatego, że to był Dreamliner? :-) Leciałem już, co prawda, bardziej ekskluzywnymi samolotami, ale i tak leciało mi się teraz wyjątkowo dobrze. W kabinie są specjalnie przystosowujące się światła w różnych kolorach, są szyby przyciemniane w takim stopniu jak się chce (to naprawdę robi wrażenie, gdy normalna szyba za dotknięciem guzika robi się coraz bardziej ciemna :-)), no i najważniejsze – ciśnienie. W normalnym samolocie ciśnienie jest takie, jakbyśmy byli na 2300 m. n.p.m. W Dreamlinerze jest to tylko 1800 m. n.p.m. Dzięki temu tzw. jet lag - zespół nagłej zmiany strefy czasowej, przechodzi się dużo mniej dotkliwie. Potem najgorszy stres… przejście przez punkt oficerów imigracyjnych. Stałem w kolejce 3 godziny, zanim wszystkim zeskanowali palce i zrobili zdjęcia. Przy okazji oczywiście wypytywali o cel podróży itp. Ogólnie nie ma się czego obawiać, ale gdy przechodzi się to po raz pierwszy, to jednak jest stres przed nieznanym. Niby jest się już na amerykańskiej ziemi, ale jeszcze nie w USA :-). Na szczęście poszło gładko i tym sposobem jestem w Miami!!!!!!
Podróż z lotniska 30 mil od Miami, do hostelu trwała 2,5 godziny! Wszędzie tu jest bardzo daleko, ogromne dystanse w każdym kierunku. Pojechałem autobusem, bo na pierwsze dni nie ma sensu wypożyczać auta, gdy będę się kręcił tylko na miejscu. I w sumie dobrze, bo podróż była bardzo ekscytująca. Jechałem po 5 rano, więc ludzie już śmigali do pracy. Migały po drodze uliczki Hollywood Boulevard, Washington Avenue, Abbott Street, Ocean Drive… a całość po chwili zaczęły rozświetlać złoto-pomarańczowe promienie słońca wschodzącego nad Atlantykiem. Magiczna chwila. Moja własna :-). Właśnie po te chwile tu przyjechałem. Doświadczać, przeżywać, odczuwać, czerpać wszystkimi zmysłami. A już za chwilę będę mógł dotknąć oceanu…
Autor: Paweł "Szkiełko" Szybiak o 10:31:00 Brak komentarzy:
Wyślij pocztą e-mailWrzuć na blogaUdostępnij w XUdostępnij w usłudze FacebookUdostępnij w serwisie Pinterest
Etykiety: ameryka pn., atlantyk, floryda, miami, ocean, usa

sobota, 7 marca 2015

Przygotowania idą pełną parą!

Do wylotu został już tylko tydzień! Hotele już zarezerwowane (a w USA jest z tym bardzo ciężko ze względu na ogromną ilość turystów - zalecam rezerwacje nawet 3 miesiące przed przylotem), plecak wyciągnięty, wszystkie sprawy na miejscu pozamykane, można lecieć :-). No i właśnie z tymi wylotami... pech chciał, że właśnie teraz, tydzień temu zaczęły strajkować linie lotnicze Norwegian, w których zakupiłem bilet. Strajk trwa już ponad tydzień, setki lotów zostało odwołanych, ale mam cichą nadzieję, że w ciągu kilku dni sytuacja się wyjaśni. Linie lotnicze ratują się czarterem samolotów od innych przewoźników, więc mam nadzieję, że dotrę na miejsce bez problemów. Potem zostanie już tylko jedna niewiadoma - urząd imigracyjny USA :-). Jak przez to przebrnę, to będzie już z górki. Jestem dość dobrze przygotowany - jak zawsze, więc nie powinno być problemów :-).
Strasznie lubię te chwile tuż przed ruszeniem. Głowa pracuje na pełnych obrotach, trwa ciągła analiza danych, czy o czymś się nie zapomniało. Chodzę coraz bardziej podekscytowany, robię listy rzeczy które muszę zabrać ze sobą, drukuję rezerwacje, żegnam się ze znajomymi, robię porządki... jeszcze kilka dni i zacznie się kolejna przygoda... być może największa z dotychczasowych :-). Nosi mnie już, chcę już być na lotnisku, lecieć odkrywać kolejne nieznane miejsca... :-)
Autor: Paweł "Szkiełko" Szybiak o 12:47:00 Brak komentarzy:
Wyślij pocztą e-mailWrzuć na blogaUdostępnij w XUdostępnij w usłudze FacebookUdostępnij w serwisie Pinterest
Etykiety: ameryka pn., usa
Nowsze posty Starsze posty Strona główna
Subskrybuj: Posty (Atom)

Archiwum bloga

  • ►  2017 (8)
    • ►  cze (8)
  • ►  2016 (19)
    • ►  wrz (10)
    • ►  sie (9)
  • ▼  2015 (40)
    • ►  maj (10)
    • ►  kwi (19)
    • ▼  mar (10)
      • St. Petersburg i atrakcje Tampy
      • Tampa
      • Wodne szaleństwa
      • Key West!
      • Key Biscayne
      • Park Narodowy Everglades
      • South Beach
      • Downtown Miami
      • Miami Beach
      • Przygotowania idą pełną parą!
    • ►  sty (1)
  • ►  2014 (21)
    • ►  mar (2)
    • ►  lut (16)
    • ►  sty (3)
  • ►  2013 (28)
    • ►  kwi (5)
    • ►  mar (21)
    • ►  lut (2)
  • ►  2012 (1)
    • ►  kwi (1)
  • ►  2011 (2)
    • ►  paź (1)
    • ►  wrz (1)
  • ►  2010 (53)
    • ►  lip (1)
    • ►  cze (14)
    • ►  maj (23)
    • ►  kwi (5)
    • ►  mar (4)
    • ►  lut (4)
    • ►  sty (2)
  • ►  2009 (37)
    • ►  gru (1)
    • ►  lis (4)
    • ►  paź (1)
    • ►  wrz (3)
    • ►  sie (5)
    • ►  lip (2)
    • ►  cze (4)
    • ►  maj (4)
    • ►  mar (4)
    • ►  lut (9)

Info

Witam na moim blogu! Nazywam się Paweł Szybiak i chcę Was zabrać w podróż po świecie, w podróż po moich marzeniach, by zmotywować Was do spełniania swoich własnych marzeń. Każdy bowiem ma swoją Własną Legendę do spełniania. Ten blog jest o Mojej Własnej Legendzie, zapraszam do lektury...

Moje podróże

  • Szkocja - 2017
  • Gruzja - 2016
  • USA (wschodnie wybrzeże) - 2015
  • RPA - 2014
  • Portugalia - 2013
  • Maroko - 2013
  • Barcelona - 2012
  • Norwegia - 2011
  • Podróż dookoła świata - 2010
  • Przygotowania do podróży dookoła świata 2009-2010

Wyszukiwarka

Statystyka bloga

Motyw Okno obrazu. Autor obrazów motywu: wingmar. Obsługiwane przez usługę Blogger.