poniedziałek, 14 czerwca 2010

Indii ciąg dalszy… czyli Agra

11 – 12 czerwca 2010
Już wiem co to za szal noszą kobiety :-). Nazywa się sari. A więc to jest to słynne sari :-))). Ręcznie malowany, przepięknie zdobiony za jedyne 25 dolarów :-))). Okazyjna cena tylko dla Polaków i tylko dzisiaj! :-) Nie mogę już słuchać tych naciągaczy, nie można nawet w spokoju obejrzeć, co sprzedają. Szukam jakiś fajnych indyjskich pamiątek, ale chyba kupię, je po powrocie do Polski, bo u nas jest ich więcej niż tutaj :-).
11 czerwca spędziłem w New Delhi. W sumie wpadłem tam przejazdem na 1 dzień, żeby na następny dostać się do Agry, gdzie do zwiedzania jest zameczek z przed 400 lat no i najważniejszy chyba meczet w Indiach – Taj Mahal. Szczerze mówiąc żałuję, że zwiedzanie świata zacząłem parę lat temu od Paryża. Po zobaczeniu Luwru, Wersalu i katedry Notre Dame już nic od tamtej pory nie było w stanie zrobić na mnie zbyt dużego wrażenia. Również Taj Mahal. Jako meczet, rzeczywiście jest sporych rozmiarów w porównaniu do innych tu spotykanych, ale nie oszałamia. Zdobienia wewnątrz budynku są bardzo ubogie. Oczywiście budowla sama w sobie jest bardzo ładna, z małymi meczetami po obu stronach i niewielkim parkiem, trawnikiem i wodą z przodu. Całość jest niezbyt duża. 1 godzina w zupełności wystarczy, żeby wszystko obejść (po Wersalu chodziliśmy chyba 4 godziny a i tego było mało). Także za 16$ można sobie pooglądać największy meczet Indii.
Jeśli ktoś tu się wybiera, pamiętajcie nie brać plecaka, bo Was nie wpuszczą. Pozwalają tylko na małe torebki, które bardzo dokładnie przeszukują – każdą kieszonkę każą otworzyć. Gorzej niż na lotnisku. Można mieć aparat, ale z kamery można korzystać już tylko z daleka.
Wszedłem więc sobie spokojnie spacerkiem, trzasnąłem parę foteczek, już ktoś przyleciał, żeby zrobić mi zdjęcie, sekundy później pojawiło się jeszcze dwóch gości, żebym z nimi zrobił sobie zdjęcie. Raz się ze mną przywitali, drugi raz… trzeci… i poczułem jak między naszymi dłońmi pojawiła się jakaś chustka, którą drugą dłonią wyciągnął z pomiędzy naszych dłoni… czemu miałem dziwne wrażenie, że próbował mi ściągnąć obrączkę? Pożegnałem się z nimi jak najszybciej.
Wcześniej jeszcze zwiedzaliśmy jakiś zameczek, ale nie mam pojęcia jak się nazywa. Widać z niego było z oddali Taj Mahal, a znajdował się nad samą rzeką. Bardzo ładny i całkiem nieźle zachowany.
I tak minął mi cały dzień. Autobus przyjechał spóźniony o prawie godzinę, jechał chyba o 2 godziny dłużej, więc do Agry dotarłem koło 14. Zameczek, lunch, Taj Mahal i tak już się zrobiła 18. Autobus wrócił do Delhi, a ja udałem się rikszą do hotelu na noc, żeby na następny dzień raniutko pojechać do Jaipur, gdzie jest między innymi słynny Pałac Wiatrów i świątynia z małpami (podobno 3000 małp). Jedziemy, jedziemy i nie uwierzycie! PizzaHut! Tutaj! 300 metrów od mojego hotelu :-). Wreszcie jakieś jedzenie :-). Myślałem, że się popłaczę ze szczęścia :-). Zjadłem szybko coś dobrego, poleciałem do kafejki, żeby zobaczyć co ciekawego do mnie napisaliście (bardzo mało było! :-)), ale patrzę na datę… a tam 12 czerwca! Wiecie, że właśnie minął miesiąc?! Wow, jak to szybko zleciało :-). A ja już jestem w Indiach. I to chyba w najgorętszym punkcie Indii. W Mumbaju (dziwne, ale w Indiach wszyscy mówią na to miasto Bombaj, tylko my się z tym bawimy), więc w Bombaju było chłodniej od morza. W New Delhi jest taki upał, że po 30 sekundach na słońcu, masz wrażenie, że mózg się zaczyna gotować. W ciągu dnia praktycznie nie da się wyjść na słońce. Wydaje mi się, że na słońcu temperatura przekracza 50 stopni. W dodatku od asfaltu jeszcze to gorąco odbija, totalna masakra. Nie mam jak sprawdzić temperatury, ale takiego gorąca jeszcze nigdy nie czułem. Na szczęście w Dehli czuję coś jeszcze innego. Mianowicie czuję się trochę bezpieczniej niż w Bombaju. Powoli też zaczynam się przyzwyczajać do tych wścibskich spojrzeń, które trwają całą wieczność, wlepiają we mnie oczy, jakby widzieli kosmitę :-). A przecież nie mam ze sobą mojego wielkiego plecaka :-). Ale serio, czuję się jak małpka w zoo. W każdym razie nadal nie czuję się tu na tyle bezpiecznie, by wyciągnąć na ulicy aparat. Może tylko wyolbrzymiam, może nie powinienem się bać, ale ostrożni żyją dłużej od odważnych. Nie wiem dlaczego, ale mam problem, żeby zaufać Hindusom. Po prostu jakoś mi nie idzie z tym. Muszę trochę otworzyć umysł na nich, ale wiecie jak to jest, gdy przez cały dzień słyszysz tylko "Welcome friend", "I have good price for you", "Only one hundred rupies for you", Special price", "Only look my friend"… i tak cały dzień. Cały dzień!!! I próbują naciągnąć mnie wszyscy na wszystko, więc jak nawet poznaję kogoś wartościowego, to mam wrażenie, że to kolejny koleś, który próbuje mnie na coś naciągnąć, tylko jeszcze nie wiem na co.
Przykładowo do autobusu w Taj Mahal miałem ponad kilometr (autobusy nie mogą podjeżdżać pod samą bramę), więc tam oczywiście wielbłądy, konie, riksze, co tylko chcesz i biznes kwitnie. Podjeżdża jeden z rikszą i póki nie zaczniesz się targować, to nie odjedzie. No to pytam go ile chce. "40 rupies only". Co? Mogę dać najwyżej 5, odpowiadam. "Okay, 25 for you". Nie ma mowy, mówię, max 5. Za mniej niż 15 – mówi -nie pojedzie. "No to nie" - mówię :-). Odjechał. Za chwilę następny podjeżdża. "Podwieźć?". "Za 5 rupies, kolego" – odpowiadam. A on: "okay" :-). No i super. Jedziemy więc, oczywiście pod prąd, bo tu mało kto się tym przejmuje, na koniec podbiega jakiś dzieciak z paczką różnych kolczyków, tak z 10 szt. I krzyczy: "Only 500 rupies, only 500 rupies!" Mało tam nie pękłem ze śmiechu, tak samo z resztą jak mój driver, który biedaczek męczył się tylko za 5 rupii :-). Słuchajcie ten dzieciak stał przed drzwiami autobusu póki nie odjechał i przed odjazdem zszedł z ceną do 15 rupii, mimo, że nic się z nim nie targowałem i od początku powiedziałem, że nie kupię. Chwilę potem idziesz kupić kolejną butelkę Sprite. Godzinę temu płaciłeś za taką samą 30 rupii, ten już chce 40! Dajesz mu 100, a ten wydaje Ci 10 :-). "Chyba trochę mało, kolego" :-). Daje mi kolejne 10 :-))) licząc na to, że chyba mu odpuszczę resztę. Ja! Handlowiec! :-))). I tak cały dzień z wariatami. Czasem mam już tak dość, że odpowiadam im po polsku, żeby spadali i takie tam :-))). A czasem już jestem tak zdesperowany, że zaczynam ich przedrzeźniać :-). "Really only one hundred? Oh my God! This is the best price in my life!" :-))). Czuję się jak chodzący bankomat :-). "Insert PIN and push Enter" :-).

1 komentarz:

  1. Ale się uśmiałam czytając dzisiejszy tekst :)
    Dobrze, że Ci dopisuje humor !!
    Pozdrawiam i czekam na ciąg dalszy.
    Jusia (INFOSTIL)

    OdpowiedzUsuń