8-9 czerwiec 2010
Mało brakowało, a znowu prawie bym nie poleciał :-). Się losowi zebrało na żarty ze mną. Ale tym razem wcale się nie spóźniłem na lotnisko. Wręcz przeciwnie, przyszedłem dużo wcześniej, bo odlot miałem o 1.25 w nocy. Poszedłem sobie spokojnie do odprawy, a tam się okazało, że bilet, który kupiłem, system wystawił mi na dzień, który już minął! Zamówiłem go 7 czerwca, a data odlotu była w systemie wystawiona na 6 czerwca :-). Tymczasem samolot dzisiejszy okazał się być już pełny. Wróciłem więc z powrotem do przedstawiciela linii podróży, który jedyne, co mógł zrobić, to wpisał mnie na listę rezerwową. No to ładnie, będę musiał pewnie czekać 1 dobę na lotnisku. Poszedłem z powrotem na odprawę, żeby tam oczekiwać i zanim tam doszedłem, to okazało się, że chyba jakieś małżeństwo zrezygnowało, bo były 2 miejsca wolne :-). Uff, wszystko więc poszło dalej normalnie.
Pewnie jesteście zawiedzeni, tak samo jak ja, że znowu lecę samolotem, zamiast radzić sobie bez niego. To prawda, że takie było założenie, żeby jak najmniej korzystać z samolotów, a najlepiej wcale. Czasem jednak po prostu się nie da, jak w przypadku Arabii, a czasem to po prostu mija się z celem, jak w przypadku Omanu i Morza Arabskiego. Znalezienie w Muskat mariny, z której odpływają łodzie do Mumbaju, graniczy dla mnie z cudem. Do tego byłoby to prawdopodobnie duuużo bardziej kosztowne niż bilet lotniczy. Ale na swoje usprawiedliwienie dodam, że nie omijam żadnego kraju, a tylko kawałek morza.
Kolejne przesunięcie czasu. Dzieli mnie już od Was 4,5 godziny różnicy. O 5 rano wylądowałem w Mumbaju ciekaw innego świata. Wyszedłem przed lotnisko, wymieniając wcześniej trochę dolarów na indyjskie rupie. Usiadłem na ławce, coś zjadłem i czekałem na rozwój sytuacji, obserwując otoczenie. Przyjeżdżając do Indii, możecie być pewni, że jesteście obserwowani od pierwszej sekundy. Nie wiem czy minęły chociaż 2 minuty, gdy podszedł do mnie gość podający się za ochronę, potem drugi legitymujący się jako strażnik lotniska, przepędzając pojawiającego się w międzyczasie taksówkowego naganiacza. Wypytali oczywiście skąd jestem, co tu robię i jaki mam plan na najbliższe dni. Komu innemu miałbym zaufać, jeśli nie strażnikowi? Potwierdził, że ten ochroniarz jest godny zaufania, poszedłem z nim więc do jego auta. W między czasie dosiadł się kolejny facet, przedstawiając się w imieniu agencji podróżniczo-ochronnej dla turystów. Każdej sekundy byłem bardzo ostrożny, ciągle obserwując ich ruchy i zachowanie, tak szybki rozwój sytuacji był bowiem dla mnie szokiem. Nie wiedziałem, dokąd jedziemy, ani nie miałem pewności kim są, jednak jak na razie nie działo się nic złego. Powiedziałem, że chcę do jakiegoś taniego hotelu. Najtańszy, jaki znają okazał się być drogi jak jasna cholera, w porównaniu jeszcze do oferowanych warunków, i kosztował 20 dolarów za noc (drogi był w porównaniu do Jordanii i moich oczekiwań). Sprawdziłem potem ich ofertę w Internecie i rzeczywiście w Mumbaju ciężko znaleźć coś tańszego. Szczególnie, że tu miałem pokój dla siebie, nie dzieląc go z nikim innym i nie ryzykując tym samym za bardzo zniknięcia moich rzeczy, jak tylko wyjdę na 5 minut z hotelu. A taka właśnie obawa chodziła za mną ciągle, od kiedy tu przyjechałem. Dziwne, ale przez pierwsze godziny po prostu bałem się tego miasta. Gdy jechaliśmy do hotelu, po drodze nie było w zasadzie nic więcej oprócz śmieci i bardzo biednych ludzi, wielu bardzo wygłodzonych, czasami jakieś nagie dzieci kąpały się w kałuży, a to wszystko w otoczeniu setek małych budek z tektury, blachy, z wiszącymi szmatami i schnącymi ubraniami. Część była sklepikami, część mieszkalnymi domkami. Zastanawiałem się cały czas, co w zasadzie ludziom się w Indiach podoba. Nie nastawiałem się źle, ale jakoś sam nie wiem… podobno Indie albo się kocha, albo się nienawidzi. Ja ich nie pokochałem, przynajmniej przez pierwsze 2 dni w Bombaju. Dookoła brud, syf, ubóstwo, nędza, istny chlew. Wierzcie, że po przepięknych i zadbanych ulicach Omanu, ten widok był sporym szokiem. Jedyne pozytywne wrażenia robiły na mnie przepiękne kolorowe ubrania kobiet. Są naprawdę niesamowite, zupełnie niepasujące do otoczenia, różowe, żółte, zielone, często haftowane złotymi nićmi, po prostu śliczne. Choć może niekoniecznie dotyczyło to kobiet noszących te stroje. Tak samo z resztą jak mężczyźni, większość z kobiet była wychudzona, brudna i w mojej osobistej ocenie nie były zbyt ładne. Wiele osób chodziło zupełnie na boso, wiele miało wystające kości, wiszącą skórę, skrajnie wychudzone siedziały koło swoich kartonowych domków, śmietników, czy gdzieś na krawężnikach, próbując z puszek wygrzebać jeszcze coś do jedzenia. A nie były to slumsy, tylko po prostu zwyczajna ulica. Podobno w Mumbaju mieszka ponad 10 mln ludzi, mniej więcej tyle, co w Istambule, ależ jak wielka różnica dzieliła te miasta. W sumie, to dziwne, ale to, co widziałem nie robiło na mnie żadnego wrażenia. Owszem, było mi przykro, gdy jakieś dziecko, czy bezdomna kobieta wyciągała rękę po pieniądze, gdy jakieś 12-sto letnie dziecko bez dłoni próbowało mi sprzedać książkę, gdy widziałem pomiędzy ulicami leżącego człowieka tak przerażająco chudego, że gdyby nie kocyk pod nim, to pomyślałbym, że nie żyje. Ale powiedzcie sami, co ktoś taki jak ja może zrobić? Co mogę zmienić? Nie nakarmię przecież wszystkich. A wyjście z taksówki w biednej dzielnicy, żeby nakarmić choć jedną osobę, może się skończyć bardzo źle.
Z człowiekiem, który zawiózł mnie do hotelu, postanowiłem pojechać do jego biura, bo jego oferta wydawała mi się naprawdę dobra. Po tym, co zobaczyłem po drodze, zdałem sobie sprawę, że nie będę w stanie sobie poradzić tutaj sam. Udałem się więc do jego biura. Przedstawił mi ofertę i plan zwiedzania Indii na prawie cały miesiąc. Podpisałem kontrakt, dla bezpieczeństwa zrobiłem mu zdjęcie oraz zdjęcie tablicy rejestracyjnej auta jego kolegi. Zaznaczyłem też pozycję jego biura na GPS i upewniłem się, że jego telefon działa. Zrobiłem wszystko, co się dało, żeby zapewnić sobie bezpieczeństwo. Zapłaciłem mu zaliczkę. Odwiózł mnie do hotelu, a wieczorem poprosił kolegę, żeby nas przewiózł po mieście. Pojechaliśmy do tzw. downtown (taka dzielnica a'la turystyczno-imprezowa, ale zaobserwowałem tu więcej ubogich ludzi) oraz do Bolywood (niby dla bogatszych ludzi). W Boolywood był tylko odrobinę mniejszy syf niż gdzie indziej, natomiast downtown, w którym otarłem się o slumsy… Hmm, jak dla mnie, to cały Mumbaj to slumsy :-), bo downtown niewiele się różnił od innych części miasta. Więcej trochę domków z tektury i falistej blachy, ze schnącymi wszędzie szmatami, z oknami bez szyb za to wszędzie z kratami (nawet wieżowce od parteru po dach są całe w kratach). Ja naprawdę nie nastawiam się nadal źle do Indii, nie chcę też by Mumbaj jakkolwiek mnie nastawił do reszty kraju, ale z tego, co widzę, to dookoła jest tylko brud. Bardzo staram się dostrzec jakieś pozytywy, ale jak na razie nie widzę :-). Jest drogo, brudno i biednie.
Jednak podczas tej kilkugodzinnej podróży po Bombaju zdarzyło mi się coś bardzo niezwykłego zobaczyć. Napis. Poczułem się tak, jakby ktoś napisał go specjalnie dla mnie: "Success is a journey not a destination". Przyznacie sami, że to ciekawe zdarzenie, w środku Mumbaju trafić na taki akurat napis :-).
Jest gorąco, jednak nie tak jak w Omanie - gorąco mniej więcej, jak w Syrii, ale przy tym parno. Jest duża wilgotność powietrza. Czasami w ciągu dnia krótko pada. W sumie jest dość znośnie, jak na razie.
Jednak największe wariactwo, które dodaje życia temu miejscu jest ruch uliczny. To, że pieszy, tak samo z resztą jak na Bliskim Wschodzie, nie ma zupełnie żadnych praw, to już dla mnie nic nowego. Jednak ilość riksz i motorów, która tu jest, to, że każdy jeździ, jak chce, do tego jest tu ruch lewostronny – to wszystko powoduje, że mam wrażenie, jakby wszyscy jeździli pod prąd, robiąc do tego taki bałagan, że nikt nie jest w stanie tego ogarnąć. Piesi próbują się przedostać między motorami na drugą stronę ulicy, wszyscy na siebie trąbią, nie mam pojęcia, jakie zasady ruchu tu obowiązują, ale wygląda na to, że większy jest ważniejszy, a potem zgodnie z kolejnością za busem, auto, riksza, motor i pieszy. Przejeżdżają koło siebie dosłownie na milimetry, mówię to bez żadnej przesady. To co się tu dzieje, to całkowite szaleństwo.
Z tego wszystkiego zapomniałem Wam powiedzieć jeszcze o czymś. Dotyczy to zarówno Bliskiego Wschodu, jak i Indii. Chodzi mi o dość dziwne (z punktu widzenia kultury Europejskiej) zachowania mężczyzn. Otóż każdy mężczyzna ma tu swojego przyjaciela… że tak powiem dość bliskiego. Wydaje mi się, ja to tak odbieram, że będąc dzieckiem, w jakiś sposób przypisuje mu się drugiego chłopca, i są przyjaciółmi na całe życie. Objawia się to tym, że na ulicy trzymają się za ręce, dotykają się w niby przyjacielski ale bardzo czuły sposób, chodzą pod rękę, gładzą się po włosach, całują się w policzki, brrr. U nas by to zostało odebrane w jednoznaczny sposób, jako zachowania gejowskie. Tutaj to jest norma, zwyczaj, po prostu tak się zachowują. Kobiety też widywałem pod rękę, ale to się dla mnie wydawało takie naturalne, że nie zwracałem na to większej uwagi. Natomiast do tak zachowujących się mężczyzn musiałem się przyzwyczaić. Wygląda to, jak dla mnie, dość obleśnie, no ale tak tu jest.
Wróćmy jednak do mojego nowego znajomego, Salima. Zaplanował mi cały miesiąc w Indiach. Zwiedzanie najważniejszych miejsc, rezerwację hoteli, pociągów, autobusy, wszystko. Mam nadzieję, że nie zniknie z moją kasą, a wróci z biletami. W każdym razie jest coś jeszcze, o czym muszę Wam powiedzieć. Ja sam też jestem planistą. Taki mam właśnie charakter, że lubię mieć wszystko poukładane, lubię planować i lubię, gdy udaje mi się to realizować. Planem, ogromnym planem, była również ta podróż. Jednak na każdym kroku uczę się, że moje wyobrażenia nijak się mają do otaczającej mnie rzeczywistości. To, co wydawało mi się banalnie proste do realizacji, na miejscu okazuje się niemożliwe, nierealne, albo zwyczajnie nieopłacalne. Przykładem była Arabia Saudyjska, nad którą musiałem przelecieć samolotem, przykładem był Oman z którego doleciałem do Indii samolotem i w Mumbaju na lotnisku dowiedziałem się kolejnej rzeczy. Otóż zmieniły się przepisy wizowe i teraz, żeby po raz drugi dostać się do Indii, musi upłynąć 2 miesiące od ostatniego pobytu. A plan miałem taki, że przejadę przez Indie najniżej, jak się da, a potem statkiem na Maledivy, na Sri-Lankę i z powrotem do Indii, żeby jeszcze zobaczyć Kalkutę i tak dojechać do Nepalu. No i z mojego planu lipa. Ze Sri-lanki, będę musiał prawdopodobnie dostać się do Nepalu samolotem. Z tego też co usłyszałem o Kalkucie, to tak samo gigantyczne i nudne miasto, jak Mumbaj, w którym nie ma nic do zwiedzania, które jest po prostu wielkim centrum biznesowym a nie turystycznym. Jeżdżąc po Mumbaju nie widziałem praktycznie nic ciekawego. Dlatego właśnie oferta nowego znajomego mi się spodobała, zwiedzę tu wszystko i na tym pobyt w Indiach zakończę. Zobaczymy jak to się uda. Jest jeszcze druga rzecz – Nepal właśnie. Z jednej strony są Indie, do których mnie nie wpuszczą, z drugiej Tybet, do którego pewnie też mnie nie wpuszczą, bo wpuszczają podobno tylko zorganizowane wycieczki. Zobaczymy. Jak to mówią, "ciągle planuję przyszłość i ciągle zaskakuje mnie teraźniejszość".
…o 21.00…
Zjawił się mój znajomy Shalim… z biletami :-))). Uff, kamień spadł mi z serca, mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze. Byłem ostrożny wobec Salima, ale jak na potencjalnego złodzieja, za którego go brałem, wydał mi się zbyt profesjonalny w temacie branży turystycznej, to powodowało, że jakoś intuicja mnie przy nim zatrzymała. Tak więc po południu wyjeżdżam do Delhi! :-)
Pięknie!
OdpowiedzUsuńNieźle Ci idzie! Jak tak dalej pójdzie to na święta będziesz w domu :) A miałeś nie latać samolotami ;-)
Pozdrowienia z Sycylii!!
Mikołaj i Magda
No właśnie Paweł - Nie idź na łatwiznę :)
OdpowiedzUsuńz tego co piszesz widać ze nie da sie wszystkiego zaplanować,ale troche improwizacji jeszcze nikomu nie zaszkodziło::))
OdpowiedzUsuńM.