niedziela, 11 lipca 2010

Kolejny krok? Niestety nie tym razem…

Wziął łyk gorącej kawy… gorzka jak zawsze, ale pił ją codziennie. Lubił jej smak, choć sam nie wiedział dlaczego. Przecież była taka gorzka. Za co można lubić kawę? Może za skojarzenie, że jest ostatnią chwilą relaksu przed nadchodzącym pracowitym dniem? Nie był tego pewien.
Poprzedni wieczór spędził na paleniu cygara na ławce w uroczej zatoce. Choć na co dzień nie palił, wręcz brzydził się papierosami, miał jakąś słabość do cygar. Palił je jednak tylko, gdy był albo bardzo wesoły albo bardzo smutny, tylko wtedy, gdy myślał, że jest ku temu specjalna okazja. A wczoraj była. Zastanawiał się bowiem co ma dalej zrobić ze swoim życiem. Teraz, gdy jego dusza jest wolna jak obłok na niebie, ktoś brutalnie ściągnął go na ziemię. Choć miał w sobie, mimo przeciwności losu, tyle siły do walki o swoje marzenia, okazało się, że walczyć nie może z przyczyn zupełnie od niego niezależnych. Spoglądał na pięknie oświetlony na fioletowo most odbijający się w spokojnej wodzie doków. Uspokajał go ten widok.
Mężczyzna starannie przygotowywał się do tego, co chciał osiągnąć. I jakkolwiek niedostępny byłby jego cel, wiedział, że zawsze istnieje sposób, by pokonać przeszkody. Badał wszystkie możliwe ścieżki, które tam wiodą, starał się wypełnić serce wytrwałością, konieczną, by stawić czoła wyzwaniu. Jednak w miarę posuwania się naprzód, zdał sobie sprawę, że istnieją trudności, których nie przewidział… lecz gdyby czekał na odpowiedni moment, nigdy nie ruszyłby z miejsca.
Bywały noce, kiedy nie miał gdzie spać, bywały takie, kiedy nie mógł zmrużyć oka. "Sam postanowiłem pójść tą drogą" — pomyślał — "A to cena, którą muszę za to zapłacić". Ale w takim sposobie myślenia tkwi cała jego moc. Jest świadomy, że aby spełnić swoje marzenia potrzeba mu niezłomnej woli, musi być również zdolny do niezwykłych poświęceń. I choć obrał swój cel, to jednak droga, która do niego prowadzi, nie zawsze jest taka, jak ją sobie wyobrażał. Jednak konsekwentnie podążał swoją drogą naprzód. Był szczęśliwy, że udało mu się wyrwać z objęć szarej codzienności, ze szponów wszechogarniającej cywilizacji, która czyniła z ludzi swoich niewolników, zmuszając ich do pracy, do zarabiania pieniędzy, sącząc do ucha brednie, że im więcej pieniędzy masz, tym jesteś ważniejszy, szczęśliwszy, bardziej spełniony. Nauczył się przeżywać swoje życie tak, jak jemu się podoba, a nie tak, jak podoba się innym. Bez wahania zanurzył się w rzece namiętności, która przepływa przez jego życie. Kiedy poczuł, że nadeszła pora, porzucił wszystko i wyruszył na poszukiwanie przygód, o których marzył. Błysk w oczach, uśmiech na buzi, świadomość, że się żyje i emocje, których nigdy nie będzie w stanie opisać słowami. Jednak, choć ma on w sobie dość sił, by pokonać trudności i iść dalej naprzód, to po prostu nie może. Przynajmniej na razie. Zrządzenie losu, przypadkowy zbieg okoliczności postawiło na jego drodze mur tak wysoki, że nie jest w stanie go przeskoczyć. Może uda mu się go obejść, ale to może trochę potrwać…
Mężczyzna odstawił pusty kubek po kawie. Nie czuł nic. Dalszy los jego przygód nie zależał bowiem już od niego. Przez ostatnie dni męczyła go frustracja, właśnie z tego powodu, że chce działać a nie może. Ale czy to uczucie do czegoś prowadzi? Wiedział, że otrzymał w darze talenty potrzebne mu, by iść swoją własną drogą. Ale skoro nie mógł z nich w tej chwili skorzystać, czy warto było tracić czas i energię na opłakiwanie tego? Nie. Dlatego, że jego marzenie ciągle w nim żyło! Przez chwilę pomyślał o tej sprawie w kategoriach wygranej/przegranej. Choć z jednej strony nie osiągnął wyznaczonego celu, z drugiej strony zobaczył tyle w dwa miesiące, ile wiele innych osób nigdy w życiu nie zobaczy. Poznał tyle ciekawych osób, był w tylu niezwykłych miejscach. Nie mógł więc myśleć o tym w kategoriach przegranej. Przecież tak naprawdę jest tylko zmuszony do zrobienia sobie przerwy. A kiedy tylko nadarzy się okazja, kiedy znów będzie miał możliwość, pozwoli, by jego Własna Legenda dalej wiodła go ku przygodom, które na niego czekają. Ale teraz wie, że czasem warto się na chwilę wycofać, by nabrać sił do kolejnej walki. Każdy cios wroga stał się dla niego też lekcją obrony. Kosztowną lekcją, która niczym pociąg pędzący z naprzeciwka, zatrzymała jego marzenia. Ale tylko na "chwilę". Przecież ma w sobie wystarczająco dużo szaleństwa, by postawić w przyszłości kolejny zwariowany krok.
Pamięta też o tym, że "sceny naszego życia podobne są do obrazków w masywnej mozaice, które z bliska nie robią wrażenia; trzeba stanąć od nich z dala, aby ocenić ich piękno... Rzeczy teraźniejsze natomiast przyjmujemy w poczuciu tymczasowości, uważając je za nic innego, jak tylko drogę do celu. Dlatego to ludzie, spoglądając u kresu swych dni wstecz, stwierdzają zazwyczaj, że całe ich życie upłynęło pod znakiem "ad interim", i ze zdziwieniem widzą, iż to, co na ich oczach przechodziło tak niedocenione i mdłe, stanowiło właśnie ich życie... I tak z reguły przebiega ludzkie życie – człowiek, mamiony nadzieją, pląsa wprost w objęcia śmierci".
---
Dziękuję wszystkim za wsparcie i nie przestawajcie dodawać otuchy innym, bowiem to najlepszy sposób, by pobudzać do działania samego siebie. Niestety pewne wydarzenia, paskudny zbieg okoliczności, nie pozwoli mi w tej chwili realizować dalej moich marzeń. Ktoś, kogo spotkałem podjął błędne decyzje, które przypadkiem odbiły się na mnie. Być może sytuacja zmieni się za tydzień, może za miesiąc, a może dopiero za kilka miesięcy. Nie wiem. Jedyne, co w tej chwili mogę zrobić, to wrócić do domu. I czekać na odpowiedni moment. I dalej marzyć. Marzyć, że kiedyś znowu wyruszę… przecież czeka tam na mnie Moja Własna Legenda…
Paweł Szybiak
---
Wpis inspirowany jedną z książek Paulo Coelho.

piątek, 25 czerwca 2010

Przerwa techniczna

...muszę załatwić parę swoich spraw.

Czym jest podróż dookoła świata?

Gdy pojawiły się pierwsze krytyczne komentarze, zapytałem sam siebie… czy ja robię coś nie tak? W zasadzie, co ja robię? I czym jest to, co robię? Czym jest podróż dookoła świata? I wiecie, co wymyśliłem? Podróż dookoła świata to tak naprawdę weryfikacja informacji, które media wpoiły nam przez ileś lat. Sęk w tym, że jest to weryfikacja na własnej skórze i w bardzo wielu przypadkach jest to emocjonalnie bolesne doświadczenie, bo okazuje się, że prawda jest zwykle znacznie inna, niż się wydawało. Ile osób myślało, że Indie są bajecznie kolorowe? Ile osób myślało, że muzułmanie są wrogo nastawieni do chrześcijan? Ile osób się spodziewało, że nie można przejechać przez Arabię… bo nie. Wiecie, co się działo w mojej głowie, gdy musiałem wsiąść wtedy do samolotu? Byłem rozgoryczony! Jak to? Przecież planowałem inaczej! Niestety inni ludzie mają moje plany w nosie. Dlatego to prawda, że moja podróż już od początku wygląda inaczej niż planowałem, a powód jest prosty: moje plany nie były do końca możliwe do realizacji. Ale co miałem zrobić? Zrezygnować z podróży i wrócić do domu, bo nie wpuścili mnie do Arabii? To bez sensu. Jestem w sytuacji, gdy moje założenia powstały na bazie wyimaginowanych wyobrażeń o krajach, w których nigdy nie byłem, więc nie mogły się wszystkie, co do joty spełnić. Ale to, co ja mogę zrobić teraz, to być elastycznym i dostosowywać się na bieżąco do zmieniającej się rzeczywistości. Nie zamierzam się poddawać tylko dlatego, że jakieś przepisy czy moje błędne wyobrażenia rzuciły mi kłody pod nogi. Właśnie się dowiedziałem o paru kolejnych krajach, do których nie wpuszczą mnie, jeśli nie będę miał rezerwacji w hotelu i biletu powrotnego do kolejnego kraju. I co? To wychodzi zupełnie poza ramy moich wyobrażeń o tej podróży. Są kraje, w których restrykcje prawne nie pozwalają ot tak po prostu sobie podróżować. I wierzcie mi, że dla mnie to jest większe rozczarowanie, niż dla Was. Ale czas podróży jest czasem, gdy muszę zwiększyć elastyczność a zmniejszyć oczekiwania. "Kolorowe Indie" okazały się wysuszonym wysypiskiem śmieci, na którym nie ma gdzie rozbić namiotu, a zrobienie tego może skończyć się napadem. Nie zamierzam ryzykować w imię błędnych wyobrażeń. Szczególnie, że ta podróż jest moją pierwszą tak dużą wyprawą w życiu i nie ma się co oszukiwać – dojechałem już i tak znacznie dalej niż by ktokolwiek przypuszczał. Jestem jednak w miejscu, gdzie różnice kulturowe i zachowania ludzi są tak różne od naszych, że nie widzę powodu, by nie przyjąć czyjejś pomocy w przetrwaniu tego momentu aklimatyzacji w nowym środowisku. Jeśli ktoś pierwszy raz przyjechał zupełnie sam do Indii i sobie sam poradził i przyzna, że nikt go przy tym nie okantował, to będę w ciężkim szoku i uchylę czoła do samej ziemi z respektu przed nim. Indie są krajem trudnym na wstępie, zyskują dopiero przy bliższym poznaniu i przy dłuższym pobycie tutaj. Choć spotykam wielu pomocnych mi osób, to równie dużą ilość stanowią osoby, które chcą mnie oszukać, żeby zarobić. To się rzuca w oczy natychmiast i nic w tym w sumie dziwnego nie ma, bo najprościej oszukać kogoś, kto nie wie, jaka jest rzeczywistość w danym kraju. Do tego ludzie mają wyobrażenie, że europejczycy wręcz pławią się w pieniądzach, więc dlaczego ich trochę nie oskubać? Słyszałem nawet zdania w stylu "Sir, give me your mp3!". Tak jakbym miał przy sobie przynajmniej kilka na rozdawanie ubogim.

Musicie sobie zdać sprawę z jeszcze czegoś. Taka wyprawa to nie bajka. Starałem się przekazywać (i będę się starał w przyszłości) szczególnie pozytywne odczucia, ale to nie jest tak, że ja nie mam słabszych dni, że nie tęsknię za domem, za rodziną, za znajomymi i że jest tylko super. Jestem już prawie 2 miesiące poza domem w skrajnie odmiennych warunkach, niemal codziennie śpię w innym miejscu (zwykle… niezbyt fajnym), często jestem bardzo zmęczony fizycznie i psychicznie, nie mam z kim pogadać, często moje oczekiwania przerastają zastaną sytuację. Dobrze będzie jak krytycy zrozumieją to. Ta podróż jest walką z moimi słabościami, którą myślę, że jak na razie wygrywam, choć nie każde starcie. Już rzadko cokolwiek planuję, staram się przetrwać każdy kolejny dzień. Często nie mam czasu ani możliwości, by delektować się wszystkim dookoła. Myślę, że czas refleksji przyjdzie dopiero po powrocie, gdy będę mógł spokojnie obejrzeć zdjęcia i przypomnieć sobie o wszystkim. Tutaj wcale nie mam na to za dużo czasu. Muszę pilnować bagażu, zastanawiać się, co mogę w danym miejscu ciekawego zobaczyć, jak tam dotrzeć, żeby się nie zgubić, gdzie będę spał kolejnego dnia… Wy, Czytelnicy, dostajecie ode mnie esencję najfajniejszych przeżyć, ale chyba pora, by niektórzy zdali sobie sprawę, że oprócz przyjemności, jest też tu wiele wylanego potu i skomplikowanej, ciężkiej pracy.

Nie obrażam się nigdy na krytykę, ale chcę, żeby krytyka była konstruktywna. Założenia, które wymyśliłem sobie siedząc w domu w ciepłym fotelu okazały się w niektórych przypadkach niemożliwe do realizacji. Ale one się nie zmieniły. Nadal chcę zrobić wszystko tak, żeby jak najmniej korzystać z samolotów. Nie latam, bo mi wygodniej, tylko dlatego, że nie mam innej możliwości, albo inne możliwości są bez sensu. Nie mieszkam w hotelu po to, żeby mieć telewizor, tylko dla swojego bezpieczeństwa lub z braku innych możliwości. Dlatego na przyszłość… bądźcie równie elastyczni, jak ja :-). Nie jestem kimś, kto idzie na łatwiznę, zwykle właśnie jestem aż za bardzo samodzielny. Ta podróż jest jednak ogromnym wyzwaniem pod względem logistycznym, emocjonalnym i w zasadzie pod każdym względem :-), dlatego weźcie czasem namiar na to, że może mam zły dzień, może słabsze chwile, może po prostu mi ciężko, albo czuję się samotnie, a może mam pod górkę albo kolejne przepisy utrudniają mi podróż czy wyobrażenia rozminęły się z zastaną sytuacją. Ale dla mnie to nie jest powód, by przerwać podróż i wrócić do domu. A w takiej sytuacji nie mam innego wyjścia, jak odłożyć na bok oczekiwania i dostosować się do nowej sytuacji. Zgodzicie się ze mną?

niedziela, 20 czerwca 2010

Pewnego razu w Indiach…

Gdy tu przyjechałem, do Indii… nie byłem w stanie dostrzec niczego poza wszechobecnym śmietnikiem… jak bardzo się myliłem! Ale żeby to dostrzec, potrzeba było czasu… i potrzeba było… czegoś o czym prawdopodobnie nigdy się nie dowiecie. Zdarzenia tak niezwykłego, że… żadne słowa nie są w stanie tego opisać. Zdarzenie jest z serii takich, które dzieją się tylko na filmach! Jesteś w centrum wydarzeń i masz wrażenie, że to ukryta kamera! Że ktoś robi sobie żart! Zdarzenie, które jednocześnie przeraża i zadziwia. Patrzę na ostatnie dni i rozdziawiam usta w ciężkim szoku! Chciałbym o tym opowiedzieć całemu światu, a nie mogę powiedzieć nikomu. Może napiszę o tym w książce, a może na zawsze to pozostanie moją tajemnicą. Ta wycieczka miała być przygodą życia, a okazało się, że tu niemal każdy dzień jest przygodą życia! Jestem przejęty i wzruszony i zszokowany. Kraj, który jeszcze tydzień temu był dla mnie wysypiskiem śmieci, miałem okazję obejrzeć przez krótką chwilę "od wewnątrz". Całkiem przypadkiem i jak rzesz nieprawdopodobnym obrotem sytuacji mogłem zobaczyć prawdziwe życie i poznać tak niezwykłych ludzi, że czasem mam wrażenie jakby to był sen. Wygląda więc na to, że jeśli chcesz poznać Indie, to powinieneś mieć tu kogoś na miejscu, kto pokaże Ci coś więcej niż tylko ulicę.

To, na co na początku zwracałem uwagę… że jest tu zupełnie inaczej niż pokazują media i mówią ludzie… w sumie podtrzymuję to. Święte krowy chodzące po mieście? Tak, ale spotkać taką krowę w centrum Bombaju czy Delhi wcale nie jest tak proste (w tych wielkich aglomeracjach, to w zasadzie w ogóle nie ma nic ciekawego do zobaczenia). Trochę więcej krów jest na obrzeżach, ale co to za święta krowa, która wyjada resztki ze śmietników do spółki z psami i ludźmi? A może oglądaliście na Discovery filmy o małpach w Indyjskich miastach? Jeśli myślicie, że w każdym mieście są setki małp, to znowu niespodzianka. Jak spotkacie jakąkolwiek małpę, to już będzie dobrze. Przez pierwszy tydzień zobaczyłem może 3. Dopiero, gdy pojechałem do Monkey Temple, to tam było ich trochę więcej. Ta sama sytuacja dotyczy osób kalekich, o których media u nas się rozpisują, przedstawiając sytuację nawet tak, że matki kaleczą swoje dzieci, żeby mogły skuteczniej żebrać na rodzinę. Osób kalekich widziałem najwyżej 4 i żadna nie żebrała. Nie wyglądały również na okaleczone specjalnie. Raczej przypadkiem coś im się stało. Wiem, że nie widziałem jeszcze wszystkiego i może są rejony, gdzie sytuacja wygląda inaczej, ale po przejechaniu paru tysięcy kilometrów i zwiedzeniu kilku miast niczego takiego nie zauważyłem. Żebrzą czasem matki, których mąż szwenda się po barach, ćpa i pije. Żebrzą czasem dzieci… niektóre zmuszane do tego przez mafię, a niektóre po prostu z głodu. Jednak nie jest tak, że każde skrzyżowanie jest oblegane przez żebrzących. Spotkanie jakiegoś wcale nie jest takie proste. Za to bardzo dużo jest osób bezdomnych, które po prostu śpią na ulicy pod płachtą jakiejś foli przywiązanej do kamieni. Jednak jeśli myślicie, że jest tu tanio, bo jest biednie, to czeka Was kolejna niespodzianka. A może czytaliście o niby powszechnych w Indiach transwestytach czy prostytutkach? No to znowu się zdziwicie, bo na pewno nie w tym kraju. Prostytucja jest nie tylko zakazana prawnie, ale również nie jest akceptowalna przez społeczeństwo, dość religijne z resztą. Transwestytę widziałem jednego! I myślałem, że padnę ze śmiechu :-). Facet z brodą w sukience, to było naprawdę niezłe :-). Reszta to normalni ludzie. Jestem szczerze zniesmaczony tak kłamliwym przedstawianiem Indii przez media u nas. Być może są miejsca, gdzie takie osoby tworzą grupy, ale nie plączą się po całych Indiach, żeby się tym chwalić. Potwierdza się więc moja teza, że jeśli chcesz coś naprawdę poznać, to trzeba zamknąć Onet i ruszyć tyłek, żeby zobaczyć to na własne oczy.

Jednak Indie nie są prostym krajem dla podróżnika, szczególnie początkującego czy będącego tu po raz pierwszy i to jeszcze samotnie. Ciężko się tu odnaleźć. Do tego trzeba zachować szczególną ostrożność przed naciągaczami. Trzeba wiedzieć dokąd się zmierza, gdzie masz hotel i jak tam dotrzeć. Podróż w ciemno to nienajlepszy pomysł. Namiot również odpada zupełnie. Tu nie ma terenów niczyich. Wszędzie jest pełno ludzi, w dodatku Twój zegarek/buty/cokolwiek kosztuje pewnie więcej niż ich roczny dochód, więc raczej trzeba uważać, gdzie się chce zasnąć. Do tego jest tak gorąco, że chyba nikt by w namiocie nie wytrzymał. Niestety warunki w hotelach są niewiele lepsze od namiotowych. Nawet w hotelach *** są mrówki czy karaluchy. Standardem są osoby chodzące kilka… naście dni z rzędu w tych samych brudnych ciuchach, no i zwykle na bosaka :-).

Indie same w sobie mają niezwykłą atmosferę, zupełnie niepowtarzalną. Idziesz ulicą, dookoła setki motorków, riksz, trójkołowych taksóweczek, do tego wszyscy trąbią, jakby się wścieli. Zwłaszcza te riksze. Wiecie, że oni w tych rowerach nie mają nawet przerzutek? Wyobraźcie sobie teraz, że wsiadają tam dwie grube baby z workiem ziemniaków i do tego są brzydkie i weź tym rowerem teraz rusz :-). Współczuję im. Ale to właśnie tworzy ten niepowtarzalny indyjski klimat ulicy. Owszem jest tu też brudno i biednie, ale z czasem człowiek się przyzwyczaja i zaczyna też zdawać sobie sprawę, że jest coś znacznie ważniejszego niż ten śmietnik. Mianowicie ludzie.

Zdarzenie, o którym powiedziałem na początku, związało zupełnie przypadkiem ścieżkę mojego życia z kilkoma hindusami. Zmieniło to również plan mojej wizyty w Indiach i niestety skróci ją odrobinkę, czego bardzo żałuję, ale jeszcze tu wrócę :-). Czas jednak, w którym miałem możliwość z tymi hindusami przebywać, pokazał mi niezwykłość ich kultury. To, że wszystko robią razem. Wszystko. Jedzą z jednej miski, a jedzenie podają sobie palcami. Razem śpiewają. Razem się modlą. Są po prostu zżyci ze sobą. Otwarci. Rozmowni. Pozytywni. Powiedzcie mi… kiedy ostatni raz rozmawialiście z obcą osobą? Kiedy kogoś zagadnęliście? Kiedy ktoś z nas zapytał obcą osobę "co słychać?", "jak leci?".

Kiedyś znalazłem na Onecie ciekawy komentarz, który chciałbym tu zacytować: "Uważamy się w Polsce za pępek świata, tymczasem z zawężonymi horyzontami, przesadnym - często wręcz karykaturalnym hurrra! patriotyzmem, zamiłowaniem do awanturnictwa i do irracjonalnej nieustępliwości, często uniemożliwiającym racjonalne myślenie i, co za tym idzie, podejmowaniem racjonalnych decyzji przesadnym ureligijnieniem, wynikającym z braku rozsądku zacietrzewieniem i upartością, której efektem jest brniecie w ignorancji, często lenistwem, nadużywaniem alkoholu, często jeśli nie chamstwem to źle pojętym przesadnym oślizłym (wręcz żałosnym) szarmanctwem, uważaniem sie za niesłusznie pokrzywdzonych przez los, jak i przez innych złych w świecie, zamknięciem na krytykę z zewnątrz - często zasłużona…". Dlaczego ludzie w Polsce są tak zamknięci? Czemu nie potrafimy nawet uśmiechnąć się do obcej osoby, a co dopiero przywitać się z nią i porozmawiać? Nie wiem. Nie mam pojęcia dlaczego tak jest. Ale wiem, że nie chcę, by tak u nas było. A przynajmniej ja nie chce taki być.

Tego właśnie uczy mnie ta podróż. Pokory. Otwartości. Wyrozumiałości. Cierpliwości. Zupełnie nowego spojrzenia na życie. Tak sobie myślę, że podróż jest jak studia. Nagle dowiadujesz się o rzeczach, o których nie zdawałeś sobie wcześniej sprawy, że istnieją. Polecam wszystkim taką formę nauki :-).

środa, 16 czerwca 2010

Jaipur

13-15 czerwca 2010

Znowu musiałem wstać o 5 rano, żeby zdążyć na autobus. Tutaj podróżowanie tylko rano jest w miarę znośne. Dojazd do Jaipur trwał prawie 5 godzin, więc miałem trochę czasu na myślenie i tak sobie myślałem, że mógłbym otworzyć po powrocie do Polski biznes turystyczny – Indie w 24 godziny! Mógłbym pokazać polakom Indie za znacznie mniejsze pieniądze niż agencje turystyczne. Polegałoby to na wizycie w bardzo gorący dzień na wysypisku śmieci. W cenie byłyby przenośne klaksony, które trąbiłyby przez np. godzinę non stop, żeby klient mógł poczuć atmosferę ulicy, potem pokazywałbym zdjęcia wygłodzonych osób z zanikiem mięśni, dzieci żebrzące na ulicy oraz ewentualnie zdjęcia kobiet wybierające ze śmietnika to czego jeszcze nie zjadły krowy czy psy. W wersji all-inclusive przewiduję dodatkowo przygotowanie dla klienta posiłku zaraz po skorzystaniu z toalety bez umycia rąk. Jak myślicie? Dostanę na to jakieś dotacje z Uni? :-)

Wiem, trochę jestem zgryźliwy, ale tak właśnie wyglądają Indie. Nie będę ściemniał, że jest tu pięknie, bo po prostu nie jest. Ciągle uczę się Indii i staram się zrozumieć i zaakceptować to, co tu widzę, ale nie jest mi łatwo. Jestem w stanie zrozumieć, że przy tak dużej ilości ludzi ciężko znaleźć pracę, ciężko zarobić na jedzenie a co dopiero na lepsze życie, a przez to również ciężko oczekiwać by ludzie dbali o to co ich otacza. Żyją w śmietniku, bo tak się nauczyli i tak są przyzwyczajeni. Oczywiście Indie mają swoją niepowtarzalną atmosferę, ale na samym początku nie są łatwe do zaakceptowania, przynajmniej dla mnie.

13 czerwca wieczorem, gdy spacerowałem sobie po targu, aaaa no właśnie, zapomniałem Wam powiedzieć, że mój hotel znajduje się prawie w centrum gigantycznego targowiska i sklepików w takich wąskich uliczkach. Fajny klimat :-). Spacerowałem sobie właśnie po tym targu, ignorując nawoływanie handlarzy, gdy nagle zza pleców usłyszałem ciekawe słowa: "Ludzie z Europy nie lubią jak się ich nagabuje, prawda? Lubią kupować w ciszy i w spokoju, żeby sobie wszystko obejrzeć, zastanowić się i wtedy wybrać i kupić, prawda?". Przytaknąłem, przywitałem się z nowym kolegą o imieniu Sunny i pogadaliśmy chwilę. Okazało się, że jest hindusem, ale jest w Jaipur tak samo turystą, jak ja. Przyjechał z Goa, gdzie ja się wybieram za kilka dni. Chwilę później pojawił się jego przyjaciel, u którego Sunny śpi, przyjaciel ma na imię Aditya (w skrócie Adi :-)). Rozmawiało się z nimi miło, do niczego mnie nie namawiali, nie chcieli kasy, nie chcieli nic sprzedać, więc poszedłem z nimi na soft-drinka, jak to tutaj nazywają, czyli po prostu sok ze świeżych owoców. Pytali jak jest w Polsce, w Europie, wymienialiśmy się doświadczeniami i informacjami z naszych krajów. Całkiem fajnie nam się żartowało. Ponieważ Sunny również przyjechał tu na zwiedzanie, umówiliśmy się na kolejny dzień rano, żeby pojeździć razem.

14 czerwiec

Zaczęliśmy o 8 rano, żeby zdążyć przed upałem. Na pierwszy ogień wzięliśmy Monkey Temple, ale taką lokalną, nie dla turystów. Praktycznie byli tam sami hindusi, kąpali się, modlili, itp. No i to co najważniejsze – masa małp. Malutkich prześlicznych małpek, które jedzą z ręki orzeszki, które im się da. Fajne uczucie, gdy taka małpka chwyta za palce i wyciąga z dłoni to, co jej dajesz. I wbrew pozorom są bardzo płochliwe.

Potem miałem niewątpliwą przyjemność poprowadzić auto moich kolegów, a jak wiecie tutaj kierownice są po prawej stronie, a jeździ się po lewej, w dodatku w totalnym bajzlu, więc przeżycie jest niezłe. Ale dałem radę :-).

Odwiedziliśmy potem jeszcze jakieś świątynie, naprawdę są takie… uduchowione! Można tu sobie zapalić kadzidełko, usiąść w środku, zamknąć oczy i w spokoju pomedytować. Mają swój niesamowity klimat.

Aby nie było, że moi nowi znajomi są naprawdę bezinteresownie zainteresowani poznawaniem polskiej kultury, zaprowadzili mnie też do sklepu (z którego zapewne dostają prowizję od przyprowadzonych turystów) z ręcznie robionymi wyrobami od pościeli, przez dywany, sari, garnitury, posłania na sofy, itp. To, co tam robili nazywało się malowaniem blokowym i polegało na przykładaniu do materiału bloków z rzeźbionego drewna z różnymi wzorami, maczanych w różnych kolorach, które na koniec (np. po użyciu 5 czy 7 różnych bloków) dawały kompletny i kolorowy obrazek. Naprawdę niesamowite, ale w największym szoku byłem, gdy naprawdę zobaczyłem w piwnicy ludzi tkających ręcznie togi dla mężczyzn. Coś niesamowitego. Przyznam się szczerze, że gdy mi pokazał pościel, jaką robią dla hoteli Hyat, nie mogłem się powstrzymać, żeby takiej sobie nie sprawić. Potem szybki obiadek, jeszcze trochę zwiedzania i na koniec dnia zostałem zaproszony na "party", czyli prawdziwe indyjskie przyjęcie na dachu :-). Przyjęcia tutaj to jednak zupełnie co innego niż u nas. Kobiety są w osobnym pomieszczeniu, nie mają prawa przebywać z mężczyznami, co więcej, jeśli różnica wieku pomiędzy mężczyznami wynosi koło 10 lat, wtedy ci młodsi, również przenoszą się do kobiet. Przykładowo Sunny miał 23 lata, natomiast cała reszta miało ponad 30 lat i biedny Sunny nie mógł z nami się napić. Co więcej nawet, gdy któryś mężczyzna ma np. 35 lat, nie może pić np. ze swoim ojcem. Takie tu są zasady. A jak już panowie wypili, to oczywiście koniecznie chcieli mi zaśpiewać wszystkie indyjskie piosenki, jakie znali :-), co wychodziło im coraz gorzej, im więcej pili :-). Za to jedzenie na jakie się doczekałem po 1,5 godziny było absolutnie niesamowite i ostre jak jasna cholera :-). Było zrobione z jajek, a smakowało jak ryba :-). Bardzo ciekawe.

15 czerwca

Dzisiaj w planach tylko Tiger Fort na wielkim wzniesieniu, z którego widać z jednej strony panoramę całego miasta Jaipur a z drugiej strony jest widok na jezioro na którym jest pałac :-). Piękny widok!

poniedziałek, 14 czerwca 2010

Indii ciąg dalszy… czyli Agra

11 – 12 czerwca 2010
Już wiem co to za szal noszą kobiety :-). Nazywa się sari. A więc to jest to słynne sari :-))). Ręcznie malowany, przepięknie zdobiony za jedyne 25 dolarów :-))). Okazyjna cena tylko dla Polaków i tylko dzisiaj! :-) Nie mogę już słuchać tych naciągaczy, nie można nawet w spokoju obejrzeć, co sprzedają. Szukam jakiś fajnych indyjskich pamiątek, ale chyba kupię, je po powrocie do Polski, bo u nas jest ich więcej niż tutaj :-).
11 czerwca spędziłem w New Delhi. W sumie wpadłem tam przejazdem na 1 dzień, żeby na następny dostać się do Agry, gdzie do zwiedzania jest zameczek z przed 400 lat no i najważniejszy chyba meczet w Indiach – Taj Mahal. Szczerze mówiąc żałuję, że zwiedzanie świata zacząłem parę lat temu od Paryża. Po zobaczeniu Luwru, Wersalu i katedry Notre Dame już nic od tamtej pory nie było w stanie zrobić na mnie zbyt dużego wrażenia. Również Taj Mahal. Jako meczet, rzeczywiście jest sporych rozmiarów w porównaniu do innych tu spotykanych, ale nie oszałamia. Zdobienia wewnątrz budynku są bardzo ubogie. Oczywiście budowla sama w sobie jest bardzo ładna, z małymi meczetami po obu stronach i niewielkim parkiem, trawnikiem i wodą z przodu. Całość jest niezbyt duża. 1 godzina w zupełności wystarczy, żeby wszystko obejść (po Wersalu chodziliśmy chyba 4 godziny a i tego było mało). Także za 16$ można sobie pooglądać największy meczet Indii.
Jeśli ktoś tu się wybiera, pamiętajcie nie brać plecaka, bo Was nie wpuszczą. Pozwalają tylko na małe torebki, które bardzo dokładnie przeszukują – każdą kieszonkę każą otworzyć. Gorzej niż na lotnisku. Można mieć aparat, ale z kamery można korzystać już tylko z daleka.
Wszedłem więc sobie spokojnie spacerkiem, trzasnąłem parę foteczek, już ktoś przyleciał, żeby zrobić mi zdjęcie, sekundy później pojawiło się jeszcze dwóch gości, żebym z nimi zrobił sobie zdjęcie. Raz się ze mną przywitali, drugi raz… trzeci… i poczułem jak między naszymi dłońmi pojawiła się jakaś chustka, którą drugą dłonią wyciągnął z pomiędzy naszych dłoni… czemu miałem dziwne wrażenie, że próbował mi ściągnąć obrączkę? Pożegnałem się z nimi jak najszybciej.
Wcześniej jeszcze zwiedzaliśmy jakiś zameczek, ale nie mam pojęcia jak się nazywa. Widać z niego było z oddali Taj Mahal, a znajdował się nad samą rzeką. Bardzo ładny i całkiem nieźle zachowany.
I tak minął mi cały dzień. Autobus przyjechał spóźniony o prawie godzinę, jechał chyba o 2 godziny dłużej, więc do Agry dotarłem koło 14. Zameczek, lunch, Taj Mahal i tak już się zrobiła 18. Autobus wrócił do Delhi, a ja udałem się rikszą do hotelu na noc, żeby na następny dzień raniutko pojechać do Jaipur, gdzie jest między innymi słynny Pałac Wiatrów i świątynia z małpami (podobno 3000 małp). Jedziemy, jedziemy i nie uwierzycie! PizzaHut! Tutaj! 300 metrów od mojego hotelu :-). Wreszcie jakieś jedzenie :-). Myślałem, że się popłaczę ze szczęścia :-). Zjadłem szybko coś dobrego, poleciałem do kafejki, żeby zobaczyć co ciekawego do mnie napisaliście (bardzo mało było! :-)), ale patrzę na datę… a tam 12 czerwca! Wiecie, że właśnie minął miesiąc?! Wow, jak to szybko zleciało :-). A ja już jestem w Indiach. I to chyba w najgorętszym punkcie Indii. W Mumbaju (dziwne, ale w Indiach wszyscy mówią na to miasto Bombaj, tylko my się z tym bawimy), więc w Bombaju było chłodniej od morza. W New Delhi jest taki upał, że po 30 sekundach na słońcu, masz wrażenie, że mózg się zaczyna gotować. W ciągu dnia praktycznie nie da się wyjść na słońce. Wydaje mi się, że na słońcu temperatura przekracza 50 stopni. W dodatku od asfaltu jeszcze to gorąco odbija, totalna masakra. Nie mam jak sprawdzić temperatury, ale takiego gorąca jeszcze nigdy nie czułem. Na szczęście w Dehli czuję coś jeszcze innego. Mianowicie czuję się trochę bezpieczniej niż w Bombaju. Powoli też zaczynam się przyzwyczajać do tych wścibskich spojrzeń, które trwają całą wieczność, wlepiają we mnie oczy, jakby widzieli kosmitę :-). A przecież nie mam ze sobą mojego wielkiego plecaka :-). Ale serio, czuję się jak małpka w zoo. W każdym razie nadal nie czuję się tu na tyle bezpiecznie, by wyciągnąć na ulicy aparat. Może tylko wyolbrzymiam, może nie powinienem się bać, ale ostrożni żyją dłużej od odważnych. Nie wiem dlaczego, ale mam problem, żeby zaufać Hindusom. Po prostu jakoś mi nie idzie z tym. Muszę trochę otworzyć umysł na nich, ale wiecie jak to jest, gdy przez cały dzień słyszysz tylko "Welcome friend", "I have good price for you", "Only one hundred rupies for you", Special price", "Only look my friend"… i tak cały dzień. Cały dzień!!! I próbują naciągnąć mnie wszyscy na wszystko, więc jak nawet poznaję kogoś wartościowego, to mam wrażenie, że to kolejny koleś, który próbuje mnie na coś naciągnąć, tylko jeszcze nie wiem na co.
Przykładowo do autobusu w Taj Mahal miałem ponad kilometr (autobusy nie mogą podjeżdżać pod samą bramę), więc tam oczywiście wielbłądy, konie, riksze, co tylko chcesz i biznes kwitnie. Podjeżdża jeden z rikszą i póki nie zaczniesz się targować, to nie odjedzie. No to pytam go ile chce. "40 rupies only". Co? Mogę dać najwyżej 5, odpowiadam. "Okay, 25 for you". Nie ma mowy, mówię, max 5. Za mniej niż 15 – mówi -nie pojedzie. "No to nie" - mówię :-). Odjechał. Za chwilę następny podjeżdża. "Podwieźć?". "Za 5 rupies, kolego" – odpowiadam. A on: "okay" :-). No i super. Jedziemy więc, oczywiście pod prąd, bo tu mało kto się tym przejmuje, na koniec podbiega jakiś dzieciak z paczką różnych kolczyków, tak z 10 szt. I krzyczy: "Only 500 rupies, only 500 rupies!" Mało tam nie pękłem ze śmiechu, tak samo z resztą jak mój driver, który biedaczek męczył się tylko za 5 rupii :-). Słuchajcie ten dzieciak stał przed drzwiami autobusu póki nie odjechał i przed odjazdem zszedł z ceną do 15 rupii, mimo, że nic się z nim nie targowałem i od początku powiedziałem, że nie kupię. Chwilę potem idziesz kupić kolejną butelkę Sprite. Godzinę temu płaciłeś za taką samą 30 rupii, ten już chce 40! Dajesz mu 100, a ten wydaje Ci 10 :-). "Chyba trochę mało, kolego" :-). Daje mi kolejne 10 :-))) licząc na to, że chyba mu odpuszczę resztę. Ja! Handlowiec! :-))). I tak cały dzień z wariatami. Czasem mam już tak dość, że odpowiadam im po polsku, żeby spadali i takie tam :-))). A czasem już jestem tak zdesperowany, że zaczynam ich przedrzeźniać :-). "Really only one hundred? Oh my God! This is the best price in my life!" :-))). Czuję się jak chodzący bankomat :-). "Insert PIN and push Enter" :-).

piątek, 11 czerwca 2010

New Delhi

10-11 czerwiec 2010

Salim okazał się być bardzo odpowiedzialną osobą i to właśnie dzięki niemu mogę się odprężyć, oczyścić umysł i o nic się nie martwić, tylko skupić na podróżowaniu. Nie tylko załatwił mi rezerwacje i transport, ale również odbiór np. ze stacji do hotelu, autobusy, osobę w każdym miejscu, która będzie mi pomagać w razie potrzeby, bilet lotniczy na Maledivy (gdy sam szukałem to ceny zaczynały się od 380$, Salim załatwił mi bilet za 250$). Oczywiście, że za to zapłaciłem, ale przecież i tak bym musiał za to zapłacić, poza tym sprawdziłem każde jego słowo i wiem, że gdybym to wszystko sam zorganizował, to zapłaciłbym dwa razy więcej i stracił masę czasu. On cały miesiąc zaplanował i zorganizował mi w 2 dni. Jestem w ciężkim szoku, bo od samego początku bardzo sceptycznie się do niego nastawiłem, a okazał się tak niesamowicie pomocny, że teraz nie wiem jak mu dziękować.

Jak na razie Indie odbieram jako ciężki teren dla mnie. W Europie i na Bliskim Wschodzie nie miałem takich problemów, tutaj jakoś ciężko mi się na razie odnaleźć.

Koło południa Salim zjawił się z taksówkarzem i odwieźli mnie na stację Mumbay Central. Nie było korków na ulicach, a jechaliśmy prawie 2 godziny. Tak wielkie molochy jak Mumbaj są jak na razie największym problemem dla takiego podróżnika, jak ja. Cokolwiek tu znaleźć, gdziekolwiek trafić jest sprawą szalenie czasochłonną. Człowiek, który zna miasto, jechał na stację 2 godziny. Gdybym sam próbował się tam dostać, zajęłoby mi to cały dzień. Krajobraz miasta na początku drogi niewiele się zmieniał. Przybywało tylko bezdomnych. Naszła mnie taka myśl dziwna… że oni do tego miejsca pasują. Indie bez bezdomnych ludzi wyglądałyby, jak Paryż bez wieży Eiffla. Są ich tutaj setki tysięcy. Mieszkają na ulicy. Na ulicy robią wszystko. Na ulicy śpią, na jakiś szmatach. Na ulicy załatwiają swoje potrzeby. Na ulicy się myją (oczywiście nie nago, ale polewają się wiaderkiem z wodą). Na ulicy jedzą, niektórzy pracują, wytwarzając co tylko potrafią. Wielu z nich leży bez ruchu jeden obok drugiego, po kilkanaście osób i nie robią nic. Po prostu leżą. Widać tylko te przerażająco wystające kości. Nie fajny widok. Nie ma tu też praktycznie żadnych supermarketów (podobnie jak na Bliskim Wschodzie), za to są tysiące małych sklepików. Takich, które mają po 1-2 metry kwadratowe i nieco większe 5-10 metrów. Nie widziałem tu większych. I mają w nich wszystko. Każdy sprzedaje to, na czym się zna. Jeden śrubki, obok opony (tak już zdarte, że nie wiem kto to kupuje), obok ktoś robi sok z trzciny, ktoś sprzedaje jakieś ichnie używki, stare poczerniałe banany, co tylko można sobie wyobrazić, to tu znajdziecie. Jednak najgorszy dla mnie do zniesienia jest ten wszechogarniający brud. Powiem szczerze, że "brud" to zbyt słabe słowo, by oddać atmosferę tego miejsca, ale jakoś nic innego nie przychodzi mi do głowy. Nie cierpię brudu. Gdy wychodzę na ulicę, to mam wrażenie, że cały syf i śmietnik tego miejsca zaraz na mnie wlezie i już nigdy się nie domyję :-). Wiecie o czym mówię? To jest podobne wrażenie, jak z komarami – ugryzie jeden, a masz po chwili wrażenie, że atakuje cię cała chmara, bo wszędzie zaczyna swędzieć. Tu tak samo. myjesz dłonie, wychodzisz na ulicę i po minucie masz wrażenie, że jesteś totalnie ubabrany, że wszystkie zarazki tego miejsca są już na Twoich dłoniach i tylko czekają byś przetarł oko, albo usta. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że jestem ciągle niedomyty. Zużyłem tu więcej mydła antybakteryjnego z alkoholem przez 2 dni, niż przez całą dotychczasową podróż. Do tego tak ciężko mi tu znaleźć dla siebie coś do jedzenia… bo widzicie… tutaj nikt nie myje rąk po wyjściu z toalety, w zasadzie nawet za bardzo nie ma gdzie ich umyć, wraca do swojego sklepiku i tymi brudnymi łapskami przyrządza posiłek, który podaje klientom. Boshe… aż mnie brzuch boli na samą myśl. Cały dzień wczoraj nic nie jadłem, dopiero dzisiaj rano znalazłem jakiś gotowy posiłek w plastikowym worku, który sobie ugotowałem sam. Musze się trochę przestawić na tą ich kulturę, bo umrę tu z głodu :-).

Największym na razie pozytywem są niesamowicie kolorowe stroje kobiet. Jasno-zielone, błękitne, żółte, pomarańczowe, z pięknymi haftami, do tego takie chusty, które idą z jednego ramienia na brzuch i z powrotem na drugie ramię (nie wiem jak takie coś się nazywa), w każdym razie to jest super. No może tylko te czerwone kropki nieco mnie dezorientują, bo mam wrażenie jakby miały na czole włączony "RECORD" i... mnie cały czas nagrywały... :-). Niektóre z pań mają też tatuaże na dłoniach i stopach, jakieś kwiatuszki, kółeczka, wzorki…

Po tej biednej dzielnicy wjechaliśmy w nieco bogatszą część miasta. Jest tu więcej banków, znanych sklepów i lepszych samochodów. Nie widać za bardzo bezdomnych, za to więcej jest handlarzy. Weszliśmy na stację, Salim pomógł mi odnaleźć moją miejscówkę w pociągu i poszedł. Pociąg nie jest tak, jak u nas Inter-City, umeblowanie wewnątrz jest dość proste i skromne. Ale za to można poczuć się tu niemal jak w domu. Ruszyliśmy punktualnie, każdy ma swoją leżankę, nie minęło 15 minut przynieśli poduszki, prześcieradła, koce, ręczniki, gazety, wodę, poczęstunek (na szczęście czyściutki :-) – pyszna pajda chleba, jakieś dziwne słodkie ciastko z zielona pikantną papką w środku, absolutnie rewelacyjne ciastko kokosowe, soczek, jakieś cukierki, chusteczki i kawę). Jeszcze tylko Internetu tu brakuje :-). Nie minęła godzina podali kolejną przekąskę, nie wiem jaką ma nazwę, ale przypomina chrupiący chlebek w kształcie pałeczek, który macza się w masełku i wcina do herbatki. Nie minęła kolejna godzina przynieśli obiad :-). Kurczak w pikantnym sosie z ryżem na słodko (nawet z rodzynkami), po prostu miód w gębie :-). Ja się tak zastanawiam, może taniej mnie wyjdzie jak codziennie będę gdzieś jechał pociągiem zamiast spać w hotelu :-))). Wyszedłbym każdego dnia w innym miejscu, najedzony, wyspany :-).

Rano obudziłem się, gdy podawali przekąskę śniadaniową, ciasteczka z herbatką. Przypomniał mi się jeszcze drugi pozytyw z mojego pobytu w Indiach. Czasem o tym zapominam w natłoku codziennych zmian otoczenia. Przecież ja właśnie spełniam swoje marzenie, podróż dookoła świata! Największym pozytywem jest to, że mogę w ogóle Indie zobaczyć! Może jak na razie nie jest tu tak pięknie jak się spodziewałem, ale przecież sam fakt, że mogę sam się o tym przekonać na własne oczy, już jest czymś wyjątkowym, prawda? No :-). Jakby nie patrzeć, dzisiaj też jest mój szczęśliwy dzień :-))). No dobrze, to jeszcze szybkie śniadanko i już jestem w New Delhi. Na stacji jest taki ścisk i tłok, na ziemi jest porozkładana masa oczekujących podróżnych i gdzieś wśród nich wszystkich mam wypatrzeć człowieka z kartką z moim nazwiskiem. Po kilkunastu minutach szukania, jakiś koleś zaprowadził mnie do informacji, a tam strażnik zadzwonił do chłopaka, który ma mnie odebrać i tak znalazłem się w hotelu :-). O karaluchach na razie mówić nie będę :-). Dzisiaj sobie tu pochodzę, bo jutro rano jadę do Agry – typowo turystycznego miejsca, do New Deli wrócę za parę dni i wtedy zobaczę miasto nieco dokładniej, jeśli w ogóle jest tu co oglądać :-).

Indie - Mumbaj

8-9 czerwiec 2010

Mało brakowało, a znowu prawie bym nie poleciał :-). Się losowi zebrało na żarty ze mną. Ale tym razem wcale się nie spóźniłem na lotnisko. Wręcz przeciwnie, przyszedłem dużo wcześniej, bo odlot miałem o 1.25 w nocy. Poszedłem sobie spokojnie do odprawy, a tam się okazało, że bilet, który kupiłem, system wystawił mi na dzień, który już minął! Zamówiłem go 7 czerwca, a data odlotu była w systemie wystawiona na 6 czerwca :-). Tymczasem samolot dzisiejszy okazał się być już pełny. Wróciłem więc z powrotem do przedstawiciela linii podróży, który jedyne, co mógł zrobić, to wpisał mnie na listę rezerwową. No to ładnie, będę musiał pewnie czekać 1 dobę na lotnisku. Poszedłem z powrotem na odprawę, żeby tam oczekiwać i zanim tam doszedłem, to okazało się, że chyba jakieś małżeństwo zrezygnowało, bo były 2 miejsca wolne :-). Uff, wszystko więc poszło dalej normalnie.

Pewnie jesteście zawiedzeni, tak samo jak ja, że znowu lecę samolotem, zamiast radzić sobie bez niego. To prawda, że takie było założenie, żeby jak najmniej korzystać z samolotów, a najlepiej wcale. Czasem jednak po prostu się nie da, jak w przypadku Arabii, a czasem to po prostu mija się z celem, jak w przypadku Omanu i Morza Arabskiego. Znalezienie w Muskat mariny, z której odpływają łodzie do Mumbaju, graniczy dla mnie z cudem. Do tego byłoby to prawdopodobnie duuużo bardziej kosztowne niż bilet lotniczy. Ale na swoje usprawiedliwienie dodam, że nie omijam żadnego kraju, a tylko kawałek morza.

Kolejne przesunięcie czasu. Dzieli mnie już od Was 4,5 godziny różnicy. O 5 rano wylądowałem w Mumbaju ciekaw innego świata. Wyszedłem przed lotnisko, wymieniając wcześniej trochę dolarów na indyjskie rupie. Usiadłem na ławce, coś zjadłem i czekałem na rozwój sytuacji, obserwując otoczenie. Przyjeżdżając do Indii, możecie być pewni, że jesteście obserwowani od pierwszej sekundy. Nie wiem czy minęły chociaż 2 minuty, gdy podszedł do mnie gość podający się za ochronę, potem drugi legitymujący się jako strażnik lotniska, przepędzając pojawiającego się w międzyczasie taksówkowego naganiacza. Wypytali oczywiście skąd jestem, co tu robię i jaki mam plan na najbliższe dni. Komu innemu miałbym zaufać, jeśli nie strażnikowi? Potwierdził, że ten ochroniarz jest godny zaufania, poszedłem z nim więc do jego auta. W między czasie dosiadł się kolejny facet, przedstawiając się w imieniu agencji podróżniczo-ochronnej dla turystów. Każdej sekundy byłem bardzo ostrożny, ciągle obserwując ich ruchy i zachowanie, tak szybki rozwój sytuacji był bowiem dla mnie szokiem. Nie wiedziałem, dokąd jedziemy, ani nie miałem pewności kim są, jednak jak na razie nie działo się nic złego. Powiedziałem, że chcę do jakiegoś taniego hotelu. Najtańszy, jaki znają okazał się być drogi jak jasna cholera, w porównaniu jeszcze do oferowanych warunków, i kosztował 20 dolarów za noc (drogi był w porównaniu do Jordanii i moich oczekiwań). Sprawdziłem potem ich ofertę w Internecie i rzeczywiście w Mumbaju ciężko znaleźć coś tańszego. Szczególnie, że tu miałem pokój dla siebie, nie dzieląc go z nikim innym i nie ryzykując tym samym za bardzo zniknięcia moich rzeczy, jak tylko wyjdę na 5 minut z hotelu. A taka właśnie obawa chodziła za mną ciągle, od kiedy tu przyjechałem. Dziwne, ale przez pierwsze godziny po prostu bałem się tego miasta. Gdy jechaliśmy do hotelu, po drodze nie było w zasadzie nic więcej oprócz śmieci i bardzo biednych ludzi, wielu bardzo wygłodzonych, czasami jakieś nagie dzieci kąpały się w kałuży, a to wszystko w otoczeniu setek małych budek z tektury, blachy, z wiszącymi szmatami i schnącymi ubraniami. Część była sklepikami, część mieszkalnymi domkami. Zastanawiałem się cały czas, co w zasadzie ludziom się w Indiach podoba. Nie nastawiałem się źle, ale jakoś sam nie wiem… podobno Indie albo się kocha, albo się nienawidzi. Ja ich nie pokochałem, przynajmniej przez pierwsze 2 dni w Bombaju. Dookoła brud, syf, ubóstwo, nędza, istny chlew. Wierzcie, że po przepięknych i zadbanych ulicach Omanu, ten widok był sporym szokiem. Jedyne pozytywne wrażenia robiły na mnie przepiękne kolorowe ubrania kobiet. Są naprawdę niesamowite, zupełnie niepasujące do otoczenia, różowe, żółte, zielone, często haftowane złotymi nićmi, po prostu śliczne. Choć może niekoniecznie dotyczyło to kobiet noszących te stroje. Tak samo z resztą jak mężczyźni, większość z kobiet była wychudzona, brudna i w mojej osobistej ocenie nie były zbyt ładne. Wiele osób chodziło zupełnie na boso, wiele miało wystające kości, wiszącą skórę, skrajnie wychudzone siedziały koło swoich kartonowych domków, śmietników, czy gdzieś na krawężnikach, próbując z puszek wygrzebać jeszcze coś do jedzenia. A nie były to slumsy, tylko po prostu zwyczajna ulica. Podobno w Mumbaju mieszka ponad 10 mln ludzi, mniej więcej tyle, co w Istambule, ależ jak wielka różnica dzieliła te miasta. W sumie, to dziwne, ale to, co widziałem nie robiło na mnie żadnego wrażenia. Owszem, było mi przykro, gdy jakieś dziecko, czy bezdomna kobieta wyciągała rękę po pieniądze, gdy jakieś 12-sto letnie dziecko bez dłoni próbowało mi sprzedać książkę, gdy widziałem pomiędzy ulicami leżącego człowieka tak przerażająco chudego, że gdyby nie kocyk pod nim, to pomyślałbym, że nie żyje. Ale powiedzcie sami, co ktoś taki jak ja może zrobić? Co mogę zmienić? Nie nakarmię przecież wszystkich. A wyjście z taksówki w biednej dzielnicy, żeby nakarmić choć jedną osobę, może się skończyć bardzo źle.

Z człowiekiem, który zawiózł mnie do hotelu, postanowiłem pojechać do jego biura, bo jego oferta wydawała mi się naprawdę dobra. Po tym, co zobaczyłem po drodze, zdałem sobie sprawę, że nie będę w stanie sobie poradzić tutaj sam. Udałem się więc do jego biura. Przedstawił mi ofertę i plan zwiedzania Indii na prawie cały miesiąc. Podpisałem kontrakt, dla bezpieczeństwa zrobiłem mu zdjęcie oraz zdjęcie tablicy rejestracyjnej auta jego kolegi. Zaznaczyłem też pozycję jego biura na GPS i upewniłem się, że jego telefon działa. Zrobiłem wszystko, co się dało, żeby zapewnić sobie bezpieczeństwo. Zapłaciłem mu zaliczkę. Odwiózł mnie do hotelu, a wieczorem poprosił kolegę, żeby nas przewiózł po mieście. Pojechaliśmy do tzw. downtown (taka dzielnica a'la turystyczno-imprezowa, ale zaobserwowałem tu więcej ubogich ludzi) oraz do Bolywood (niby dla bogatszych ludzi). W Boolywood był tylko odrobinę mniejszy syf niż gdzie indziej, natomiast downtown, w którym otarłem się o slumsy… Hmm, jak dla mnie, to cały Mumbaj to slumsy :-), bo downtown niewiele się różnił od innych części miasta. Więcej trochę domków z tektury i falistej blachy, ze schnącymi wszędzie szmatami, z oknami bez szyb za to wszędzie z kratami (nawet wieżowce od parteru po dach są całe w kratach). Ja naprawdę nie nastawiam się nadal źle do Indii, nie chcę też by Mumbaj jakkolwiek mnie nastawił do reszty kraju, ale z tego, co widzę, to dookoła jest tylko brud. Bardzo staram się dostrzec jakieś pozytywy, ale jak na razie nie widzę :-). Jest drogo, brudno i biednie.

Jednak podczas tej kilkugodzinnej podróży po Bombaju zdarzyło mi się coś bardzo niezwykłego zobaczyć. Napis. Poczułem się tak, jakby ktoś napisał go specjalnie dla mnie: "Success is a journey not a destination". Przyznacie sami, że to ciekawe zdarzenie, w środku Mumbaju trafić na taki akurat napis :-).

Jest gorąco, jednak nie tak jak w Omanie - gorąco mniej więcej, jak w Syrii, ale przy tym parno. Jest duża wilgotność powietrza. Czasami w ciągu dnia krótko pada. W sumie jest dość znośnie, jak na razie.

Jednak największe wariactwo, które dodaje życia temu miejscu jest ruch uliczny. To, że pieszy, tak samo z resztą jak na Bliskim Wschodzie, nie ma zupełnie żadnych praw, to już dla mnie nic nowego. Jednak ilość riksz i motorów, która tu jest, to, że każdy jeździ, jak chce, do tego jest tu ruch lewostronny – to wszystko powoduje, że mam wrażenie, jakby wszyscy jeździli pod prąd, robiąc do tego taki bałagan, że nikt nie jest w stanie tego ogarnąć. Piesi próbują się przedostać między motorami na drugą stronę ulicy, wszyscy na siebie trąbią, nie mam pojęcia, jakie zasady ruchu tu obowiązują, ale wygląda na to, że większy jest ważniejszy, a potem zgodnie z kolejnością za busem, auto, riksza, motor i pieszy. Przejeżdżają koło siebie dosłownie na milimetry, mówię to bez żadnej przesady. To co się tu dzieje, to całkowite szaleństwo.

Z tego wszystkiego zapomniałem Wam powiedzieć jeszcze o czymś. Dotyczy to zarówno Bliskiego Wschodu, jak i Indii. Chodzi mi o dość dziwne (z punktu widzenia kultury Europejskiej) zachowania mężczyzn. Otóż każdy mężczyzna ma tu swojego przyjaciela… że tak powiem dość bliskiego. Wydaje mi się, ja to tak odbieram, że będąc dzieckiem, w jakiś sposób przypisuje mu się drugiego chłopca, i są przyjaciółmi na całe życie. Objawia się to tym, że na ulicy trzymają się za ręce, dotykają się w niby przyjacielski ale bardzo czuły sposób, chodzą pod rękę, gładzą się po włosach, całują się w policzki, brrr. U nas by to zostało odebrane w jednoznaczny sposób, jako zachowania gejowskie. Tutaj to jest norma, zwyczaj, po prostu tak się zachowują. Kobiety też widywałem pod rękę, ale to się dla mnie wydawało takie naturalne, że nie zwracałem na to większej uwagi. Natomiast do tak zachowujących się mężczyzn musiałem się przyzwyczaić. Wygląda to, jak dla mnie, dość obleśnie, no ale tak tu jest.

Wróćmy jednak do mojego nowego znajomego, Salima. Zaplanował mi cały miesiąc w Indiach. Zwiedzanie najważniejszych miejsc, rezerwację hoteli, pociągów, autobusy, wszystko. Mam nadzieję, że nie zniknie z moją kasą, a wróci z biletami. W każdym razie jest coś jeszcze, o czym muszę Wam powiedzieć. Ja sam też jestem planistą. Taki mam właśnie charakter, że lubię mieć wszystko poukładane, lubię planować i lubię, gdy udaje mi się to realizować. Planem, ogromnym planem, była również ta podróż. Jednak na każdym kroku uczę się, że moje wyobrażenia nijak się mają do otaczającej mnie rzeczywistości. To, co wydawało mi się banalnie proste do realizacji, na miejscu okazuje się niemożliwe, nierealne, albo zwyczajnie nieopłacalne. Przykładem była Arabia Saudyjska, nad którą musiałem przelecieć samolotem, przykładem był Oman z którego doleciałem do Indii samolotem i w Mumbaju na lotnisku dowiedziałem się kolejnej rzeczy. Otóż zmieniły się przepisy wizowe i teraz, żeby po raz drugi dostać się do Indii, musi upłynąć 2 miesiące od ostatniego pobytu. A plan miałem taki, że przejadę przez Indie najniżej, jak się da, a potem statkiem na Maledivy, na Sri-Lankę i z powrotem do Indii, żeby jeszcze zobaczyć Kalkutę i tak dojechać do Nepalu. No i z mojego planu lipa. Ze Sri-lanki, będę musiał prawdopodobnie dostać się do Nepalu samolotem. Z tego też co usłyszałem o Kalkucie, to tak samo gigantyczne i nudne miasto, jak Mumbaj, w którym nie ma nic do zwiedzania, które jest po prostu wielkim centrum biznesowym a nie turystycznym. Jeżdżąc po Mumbaju nie widziałem praktycznie nic ciekawego. Dlatego właśnie oferta nowego znajomego mi się spodobała, zwiedzę tu wszystko i na tym pobyt w Indiach zakończę. Zobaczymy jak to się uda. Jest jeszcze druga rzecz – Nepal właśnie. Z jednej strony są Indie, do których mnie nie wpuszczą, z drugiej Tybet, do którego pewnie też mnie nie wpuszczą, bo wpuszczają podobno tylko zorganizowane wycieczki. Zobaczymy. Jak to mówią, "ciągle planuję przyszłość i ciągle zaskakuje mnie teraźniejszość".

…o 21.00…

Zjawił się mój znajomy Shalim… z biletami :-))). Uff, kamień spadł mi z serca, mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze. Byłem ostrożny wobec Salima, ale jak na potencjalnego złodzieja, za którego go brałem, wydał mi się zbyt profesjonalny w temacie branży turystycznej, to powodowało, że jakoś intuicja mnie przy nim zatrzymała. Tak więc po południu wyjeżdżam do Delhi! :-)

wtorek, 8 czerwca 2010

Oman

7 czerwca 2010

O rany, rany! Ledwo zdążyłem! Wbiegłem na lotnisko w ostatniej chwili, jakaś wredna baba już mnie nie chciała przepuścić, ale jej przełożony się zlitował. Kontrolowali mnie po drodze chyba ze 3 razy, w jednej dłoni pasek, w drugiej buty, żeby nie piszczały bramki i szybko do mojego wyjścia. Byle tylko jak najszybciej z tej pechowej Jordanii odlecieć. Tylko półgodzinne opóźnienie samolotu jeszcze troszkę podkręciło napięcie, ale w końcu ruszyliśmy. Leciałem liniami Oman Air i powiem Wam jedno. To najlepsze linie, jakimi w życiu leciałem, a trochę różnych już sprawdziłem. Takiego poczęstunku, jaki urządzili, od przepysznych sandwiczy, przez drinki, napoje, gorąca kolacja, kawa, ciasto… - w życiu czegoś takiego nigdzie nie widziałem. A lot trwał zaledwie 3 czy 4 godziny. Dokładnie nie pamiętam, bo najpierw po godzinie mieliśmy międzylądowanie w Bejrucie (wygląda na bardzo ładne miasto, było dużo zieleni, ale z tego, co słyszałem jest bardzo drogie), a potem lecieliśmy dłuższy czas do Muskat, ale w między czasie było przesunięcie zegarków (kolejna zmiana strefy) i już się pogubiłem. U mnie w tej chwili jest 2 godziny później niż u Was. Niby trochę lipa, bo powinniśmy wylądować o 22, a po wylądowaniu była już 24, ale cóż, trzeba się przyzwyczaić. Wizę dostałem bez żadnych problemów, 6 omańskich riali, kolejna pieczątka w paszporcie i tak znalazłem się przy wyjściu. Była nawet informacja turystyczna, tyle, że w nocy nieczynna, pomyślałem sobie więc, że wrócę tu następnego dnia. Lotnisko nie za duże, poszedłem do kantoru wymienić kasę i… zamarłem… yyy… przeliczam w głowie kursy… yyy… to niemożliwe… a ja myślałem, że w Jordanii było drogo. Słuchajcie, u nas za 1 dolara dostaniemy 3,35 zł. W Jordanii za 1 dolara można dostać już tylko 0,7 JD. To bardzo niekorzystny kurs. Tymczasem w Omanie za 1 dolara dają tylko 0,36 riali!!! Wiecie co to znaczy? To znaczy, że 1 rial kosztuje Polaka 9 zł!!! Jeśli butelka wody kosztuje 1 RO (rial omański), to Polak tak naprawdę wydaje na nią 9 zł! O zgrozo! Zaraz przekonamy się tylko, jakie mają stawki. Wychodzę z tego lotniska i nagle jak nie buchnie we mnie gorące powietrze zza drzwi, mało się nie zakrztusiłem. Tutaj była 1 w nocy, a było tak gorąco i parno jak w Syrii w południe. Dotarłem do postoju dla taksówek i pierwsze wrażenie było w stylu WOW. Wszystko odpicowane, luksusowe auta, wszystkie takie same, tak samo oznaczone, pięknie zrobione ulice, to było totalne przeciwieństwo Jordanii, gdzie większość aut ledwo jeździła. Doszedłem do budki, w której się płaci za przejazd. Najniższe stawki zaczynały się od 7 riali, czyli jakby nie patrzeć 63 zł za przejazd. A ja targowałem się w Jordanii, żeby zamiast 5 zł zapłacić 3 zł :-). "A przepraszam Pana bardzo, a ile tu kosztuje jakiś tani hotel?". "Średni hotelik około 50 riali, no chyba, że ma być taki gorszy, bez łazienki, to może ze 25 RO". Moment, moment, 500 zł za noc? Czy ja wylądowałem w Dubaju? To mi nie wygląda na zbyt backpackerski kraj. Pogadałem z taksówkarzami, jeden powiedział, że zna hotelik, gdzie jest tylko 10 RO za noc. Wytargowałem u niego, że za 5 RO zawiezie mnie tam prywatnie. No i jechaliśmy i jechaliśmy, dobre 30 minut. I praktycznie nie wjechaliśmy nawet porządnie do miasta. Powiedział mi, że dla niego to wcale nie jest daleko, bo po prostu u nich są takie dystanse. Miasto jest bardzo rozciągnięte i gdzie się nie ruszyć, to trzeba przejechać 50-70 km. Wypytałem się go trochę o kraj, mówi, że jest tu bardzo bezpiecznie. Przestępstwa praktycznie się nie zdarzają. Aaa, zapomniałem Wam jeszcze powiedzieć, że ludzie tu są o dość ciemnej karnacji, większość mężczyzn chodzi w białych, takich "anielskich" :-) szatach ze śmiesznymi czapeczkami. Ale to co istotne, jest tu bardzo dużo Hindusów. Dla nich tu chyba raj w zarobkach taki, jaki kiedyś dla Polaków były wyspy Wielkiej Brytanii. Oczywiście większość prac dla nich jest tych najgorszych, których nie chcą się podjąć Omańczycy.

Dojechaliśmy do tego hotelu, a tu kolejna niespodzianka. Brak wolnych miejsc. Uuuu… no to lipa. Ale taksówkarz chyba zrozumiał w jaki sposób podróżuję i jak sypiam i powiedział, że niedaleko jest park, w którym mogę spokojnie przespać się w namiocie. Wysadził mnie tam i pojechał. A ja centralnie w środku parku w mieście, rozbiłem sobie obóz :-). No bo co miałem zrobić? :-).

Tej nocy jednak długo nie mogłem zasnąć. Powoli opadały negatywne emocje związane z Jordanią, wracał powoli lepszy nastrój związany z tym nowym, pięknym miejscem, również emocje związane z pobytem w nowym miejscu, w głowie wyświetlały się nazwy stacji metra w Istambule, nazwy banknotów, nazwy mijanych miast… przewijało mi się przez głowę wszystko oprócz owieczek, które mógłbym policzyć, by spokojnie zasnąć. Dopiero koło 3 w nocy trochę zmrużyłem oczy, ale upał był tak nieznośny, że często się budziłem. Kleiło się wszystko, byłem cały mokry, jakbym wyszedł spod prysznica. 4… 5… koło 6 zbudziły mnie jakieś zbliżające się kroki… ktoś jakby kijem od miotły popukał w namiot… pewnie myślał zdziwiony, że nikogo w nim nie ma, odezwałem się tylko i gość odszedł. Gdy wyjrzałem z namiotu okazało się, że wokół mnie pracuje chyba z 30 hindusów, kosząc trawnik, strzygąc krzaczki, zamiatając itp. No ładnie :-). Poleżałem jeszcze z godzinkę, ale upał był już tak nieznośny, że nie dało się w tym namiocie wysiedzieć. 7 rano, a było chyba z 50 stopni. Byłem kompletnie mokry. Dłonie miałem tak zmarszczone ("creazy", wiem :-p), jakbym z 4 godziny siedział w wannie. Pozbierałem manatki, pomachałem do hindusów na pożegnanie i udałem się w stronę McDonaldsa, którego widziałem w nocy. Park, w którym spałem był przepiękny. Było tu tyle zieleni, tyle palm, naprawdę ślicznie. Uśmiechałem się sam do siebie… przecież jakby nie patrzeć, spacerowałem właśnie po Omanie :-). No ale teraz nie potrzeba mi zieleni, tylko Internetu. Poczekałem godzinkę na otwarcie, niestety rozczarowałem się trochę, bo Internetu w tym McDonaldsie nie ma. Podładowałem tylko trochę baterie, coś zjadłem, napisałem dla Was kawałek bloga :-) i udałem się do hotelu. Może akurat zwolniło się jakieś łóżko. Niestety nie :-(. Co tu robić, wszystko drogie jak diabli, nikt nie zna kampingów, nie ma tanich hoteli… wrócę w takim razie na lotnisko, może gość w budce informacji turystycznej mi jakoś pomoże. Taksówkarza dorwałem już tylko za 4 RO (promocja dla turystów) i jazda na lotnisko. Niedaleko wypatrzyłem Carrefour i obok niego innego McDonaldsa. Kafejek internetowych zero. Na lotnisku się okazało, że ktoś był tak inteligentny, że umieścił budkę dla turystów na terenie bezcłowym :-). W nocy jakoś nie zwróciłem na to uwagi, a teraz się okazało, że nie mogę już tam wrócić. Co za życie :-). Poszedłem więc do tego drugiego McDonaldsa… a tu znowu zonk, kolejny, w którym netu nie ma. Ostatni ratunek w centrum Carrefour. Kupiłem sobie troszkę jedzenia… troszkę… w zasadzie prawie nic… butelka wody, butelka Fanty, ciasteczka, batonik, kiwi… 23 zł. O nie! Trzeba się stąd ewakuować i to szybko, bo w tydzień, to ja tu wszystkie oszczędności stracę. Znalazłem wreszcie kafejkę z Internetem, wszedłem na stronę moich ulubionych linii lotniczych, Oman Air i zamówiłem bilet do Bombaju. Szkoda, że nie zrobiłem tego od razu z Jordanii, ale skąd mogłem wiedzieć. Oman to z mojego punktu widzenia pomyłka. Miasto jest bardzo ładne, zadbane, piękne ulice, kulturalni kierowcy, ale to nie jest kraj dla mnie! Tu można przyjechać z kolegami, wynająć 2 jeepy i pojeździć sobie po pustyni, ale to nie jest kraj dla turystów takich, jakim ja jestem teraz. O 1 w nocy zmykam w miejsce, o którym wszyscy opowiadają, że jest niezwykłe, czarujące i niesamowite. Indie… zobaczymy, co tam mnie czeka…

poniedziałek, 7 czerwca 2010

Ciężkie chwile

5-6 czerwca 2010

Wiedziałem, że kiedyś ta chwila nastąpi i miałem przeczucie, że będzie to związane z cholerną Arabią Saudyjską. Chwila, która po prostu na moment zabierze mi radość z tej podróży. Posłuchajcie, jak to było…

W piątek, jak wiecie, muzułmanie mają dzień wolny, więc nie mogłem się wydostać z Petry, bo żaden autobus nie kursował. Nie stresowałem się tym zbytnio, no bo niby co mogłem zrobić. Przeczekałem ten dzionek, odpocząłem sobie, pospacerowałem, zjadłem parę miejscowych dań i zgrałem zdjęcia na serwer. Po prostu relax. Następny dzień z samego rana pojechałem do miejscowości Ma'an jakieś 40 km od Petry. Gdy patrzyłem na mapę, byłem święcie przekonany, że autobus z Ammanu do Jemenu, gdzie planowałem jechać, musi jechać przez tą miejscowość i że na pewno się tam zatrzyma. Jednak miejscowość okazała się większa wioską i nikt nic nie wiedział o autobusie do Jemenu. Nie pozostało mi więc nic innego, jak wrócić do Ammanu. Drogo nie było, bo za około 300 km zapłaciłem może z 10 zł. Straciłem tylko trochę czasu. Gdy dojechałem na miejsce, to chyba z 7 taksówkarzy składało mi swoje oferty handlowe :-) na dowiezienie mnie do innej stacji autobusowej, gdzie odjeżdżał autobus… niekoniecznie do Jemenu, ale do Arabii Saudyjskiej. Bezpośredniego połączenia z Jemenem nie ma, trzeba wziąć autobus z przesiadką. Trudno, w sumie nic wielkiego. Tyle, że jak dojechałem do tej agencji, która sprzedawała bilety, okazało się, że jedyny autobus, który w ciągu dnia tam jedzie, ruszył już z 15 minut temu. Co tu robić? Okazało się, że jakiś prywatny taksówkarz może mnie tam zawieźć (za granicę z Arabią) za jedyne 10JD (JD to jordański dinar – kurs jest 1 JD = 0.7 USD = 2.35 zł). Tak sobie myślę… gdybym chciał pojechać dzień później, to 5 JD musiałbym dać za hotel, ze 3 JD za taksówki i trochę na jedzenie, więc wyszłoby mnie na to samo kosztowo, za to oszczędzę 1 dzień jadąc dzisiaj. No dobra, to jedźmy. Kupiłem bilet na autobus aż za 35 JD (50 USD), na autobus do którego miałem wsiąść za granicą z Arabią. Miał tam na mnie poczekać, a do granicy dowiózłby mnie ten taksówkarz. Nie ukrywam, że byłem trochę zestresowany… nie wiem… może to po prostu było złe przeczucie… bolał mnie brzuch… ogólnie nie najlepiej się czułem. Trochę byłem zły, że tyle kasy już zapłaciłem za ten dojazd. W kraju, gdzie paliwo jest tak tanie, taki przejazd nie powinien być tak drogi. Za podobny dystans w Turcji zapłaciłem połowę ceny z Jordanii. No trudno, co zrobić, gdy mam tylko jedną możliwość do wyboru? Muszę wykorzystać. Wsiedliśmy do tej taksówki… ale coś nie jedzie ten koleś zbyt szybko i niekoniecznie w stronę granicy. Zatrzymał się parę razy zapytać o drogę… okazało się, że pytał o drogę do hotelu, z którego miał zabrać jeszcze jednego klienta… Saudyjczyka! Hmm, pomyślałem sobie, ten koleś może mi bardzo pomóc. Przepisy wjazdowe do Arabii są bardzo, bardzo restrykcyjne. Nie można wjechać ot tak sobie. Z tego co czytałem wcześniej, gdy się przygotowywałem do podróży, miałem tylko jedną możliwość, by się przez ten kraj przedostać – wizę tranzytową. Natomiast pojawienie się tego Saudyjczyka powiększało moje potencjalne możliwości o wizę turystyczną na zaproszenie obywatela z Arabii. No, zobaczymy jak to będzie. Do granicy jest 160 km. I jedna wielka niewiadoma. Krajobraz dookoła zmienił się w bardzo pustynny. Jednak nie taki jak na Saharze. Dokąd wzrok sięgał była tylko wyschnięta ziemia pełna żwiru, kamieni i skał. Bardzo niegościnne miejsce. Upał przy tym był nie do wytrzymania. I szkodził on nie tylko ludziom, ale również… oponom ciężarówek. Droga do granicy to było istne cmentarzysko rozerwanych opon. Można by z tego uzbierać kilkanaście kompletów opon dla TIR'ów. Nigdy nie widziałem czegoś podobnego.

Wraz ze zbliżaniem się do granicy rosło również moje napięcie. Granica z Jordanią poszła gładko, wbili mi pieczątkę, która kończyła ważność mojej wizy i tyle. Kilometr dalej była granica z Arabią. Poszliśmy całą trójką do departamentu imigracyjnego. Oczywiście poszliśmy trójką, bo i kierowca i Saudyjczyk bardzo chcieli mi pomóc. W czasie podróży trochę się zaprzyjaźniliśmy. Stałem więc przy tym okienku, a oni nawijali z celnikami po arabsku. Wyłapywałem tylko jakieś pojedyncze słowa "tranzyt", "wiza", "Poland". W końcu urzędnik pokiwał głową, żebyśmy poszli do jego przełożonego. Kierowca z Saudyjczykiem zadowoleni pokiwali głowami, mówią, że wszystko "will be good". Niestety komendant miał inne zdanie. I w sumie nawet nie mam do niego pretensji, bo po prostu nie mógł dać mi wizy tutaj na granicy. Taki mają system, że wizę trzeba wcześniej nabyć w ambasadzie. Nie pamiętam już gdzie, ale czytałem, że można ją kupić na granicy w Arabii, więc to wprowadziło mnie w błąd. Gdybym wiedział wcześniej, to by do tego nie doszło. I choć Saudyjczyk i mój driver bardzo się starali, nie udało się nic zdziałać i musiałem wrócić do Ammanu, by iść do ambasady Arabii. Tylko ciekawe, jak tam teraz wjadę, skoro moja wiza już została zamknięta do Jordanii :-(. Spodziewałem się problemów z Arabią, ale ciągle byłem dobrej myśli. Kierowca powiedział, że odwiezie Saudyjczyka i za godzinę wróci po mnie. Jakiś inny samochód podwiózł mnie z powrotem do granicy jordańskiej. Poszedłem znowu do Departamentu Imigracyjnego i mówię, że nie wpuścili mnie do Arabii i muszę wrócić z powrotem i co teraz mam zrobić? Urzędnik był na tyle łaskawy, że wbił mi pieczątkę anulującą mój wyjazd z Jordanii, wypisał jakiś papier i powiedział, że mogę wrócić z powrotem bez powtórnego płacenia za wizę. No i super. Nie pozostało mi nic innego, jak czekać tu na mojego kierowcę. Chodziłem więc sobie po placu przed tym budynkiem. Przyszedł do mnie po chwili żołnierz i mówi, że jak mam już wbitą pieczątkę, to mam wrócić za przejście graniczne. Okay, w sumie żadna różnica, gdzie będę czekał. Idę więc… i słyszę po chwili wołanie. Kawałek dalej siedziało z 5-6 celników, policjantów i żołnierzy. Nie było już ruchu na granicy, bo już było koło 19 wieczorem, siedzieli więc sobie i gadali. Gdy zobaczyli mój plecak, to koniecznie chcieli też pogadać ze mną :-). Zrobili mi miejsce, podali wodę, poczęstowali jakimiś ciasteczkami i gadaliśmy godzinę :-). Uśmiałem się z nimi zdrowo, porównywaliśmy nasze kultury, zachowania, pytali mnie jakie u nas są dziewczyny :-). Jak wspomniałem o dekoltach i miniówkach, to chłopakom się buzie uśmiechnęły, bo tutaj żaden z nich nic takiego nie widział. Ale w zamian mają tu dość ciekawy obyczaj – mogą mieć 4 żony :-). Było mi przez tą godzinę bardzo miło i przez chwilę zapomniałem o problemie z wizą. Przyjechał wreszcie mój kierowca i ruszyliśmy do Ammanu. I przestało być miło :-(. Jak do granicy zapłaciłem mu 10 JD, tak w drogę powrotną chciał już 50 USD! Powiedziałem mu, że chyba zwariował i nie zapłacę mu tyle. Atmosfera była ciągle w miarę miła i po prostu negocjowaliśmy stawkę, ale zaczynało być już odczuwalne napięcie. Nie cierpię ludzi, którzy wykorzystują nieszczęście innych, żeby się wzbogacić. Było na początku pięknie i miło, a potem się okazało, że on nie tyle lubi mnie, co mój portfel. Sytuacja dla mnie beznadziejna. Dookoła pustynia, ja już prawie bez wody, najbliższe miasto kilkadziesiąt kilometrów dalej… to nawet z resztą nie było miasto, raczej wioska. Przypuszczam, że nie mieli tam hotelu, a pewnie i z autobusem do Ammanu byłby problem, gdybym chciał tam czekać do rana. Wytargowałem z wielkim trudem 25 dolarów za wycieczkę powrotną. Byłem już mocno w*******y. I do tego przygnębiony i załamany, że sytuacja zrobiła się tak beznadziejna. Nie tak miało być :-(. W miasteczku kierowca poprosił jakiegoś swojego kolegę, żeby mnie zawiózł, bo on chciał jechać w inną stronę. I w sumie dobrze, bo nie miałem ochoty więcej na niego patrzeć. Dojechałem do Ammanu, wysadził mnie na przedmieściach. No to co? Taxi. Standardową stawką jest 1JD, na dłuższych dystansach 2JD. A ten taksiarz myślał, że ja jakiś zupełnie nowy, pierwszy raz w tym mieście i wali mi cenę 5JD. 5JD??? Chyba wszyscy tu poszaleli! Powiedziałem że mogę dać max 2JD, więc facet trochę zmiękł, jak zobaczył, że znam stawki. "No to wieź mnie dziadu do mojego hotelu" – powiedziałem grzecznie :-). Już miałem serdecznie dość kontaktu z arabska kulturą. Jedziemy, jedziemy, może z 2 km, a ten mówi, że nie wie, gdzie jest mój hotel :-). No myślałem, że mu przywalę. I jeszcze, żeby mu dać 1JD za te 2 km. Ale najgorsze, że ja przy sobie nie miałem już ani jednego JD :-). Przecież na granicy wszystko wymieniłem na arabskie riale. Atmosfera robi się gorąca, ten się drze, żeby mu zapłacić, jest już ciemno, koło 22 w nocy, kantory już pozamykane, mówię więc, że mogę mu w dolarach zapłacić. A ten do mnie, że 1 JD, to 4 dolary :-))). Noś chyba już całkiem zgłupiał stary capie! Zatrzymałem innego taksówkarza, poprosiłem, żeby mu dał to 1JD, a ja mu oddam, gdy mnie dowiezie do hotelu i pojechałem z nim. Temu taksiarzowi musiałem więc dać 3 JD (1JD oddać i 2JD za podróż). Po drodze nie było żadnego kantoru, a ja przy sobie tylko grube banknoty, po 100 i 50 dolarów oraz 1 USD i te arabskie riale. Uzbierało się z tego całe 2,7JD :-). Kurde brakuje jeszcze 300 filsów. Riali arabskich miałem więcej, ale zapłaciłem nimi, żeby dojechać do Ammanu. No to dałem mu ostatniego batonika i powiedziałem że więcej nie mam :-). Machnął ręką i odjechał :-). Dobra, wreszcie hotel, wreszcie łóżko, niech ten cholerny dzień się skończy i niech skończy się ta cholerna Jordania.

Z samego rana stawiłem się w arabskiej ambasadzie. I co się dowiaduję? Ano, że nie mogę dostać wizy na tranzyt, bo nie mam swojego samochodu :-). No rzesz jasna cholera, jak się z tego durnego rejonu wydostać? Nie mam wyjścia, muszę przelecieć nad Arabią samolotem. Nie ma innej drogi, wszystkie możliwości wykorzystałem. Jestem zły na siebie, że tego nie przewidziałem, zły na los i na tą cholerną Arabię. Siedzą tam zamknięci na pustyni, chodzą w białych szlafrokach i nie pozwolą nikomu przejechać przez ich kraj.

Wróciłem do agencji, w której kupiłem bilet autobusowy, żeby odzyskać pieniądze. Po ciężkich bojach udało mi się odzyskać 25JD z 35JD. Lepszy rydz niż nic. A teraz do kafejki internetowej, kupić bilet na samolot do Omanu i spadać stąd. 5 godzin później siedziałem już w samolocie. Wreszcie uwolniony od arabskiego absurdu życia.

Straciłem niepotrzebnie cały dzień i chyba z 50 dolarów na nic. Do tego musiałem kupić bilet na samolot. Samolotu chciałem uniknąć za wszelką cenę i jestem smutny, że mi się nie udało. Niestety nie ma jak objechać Arabii, można nad niż tylko przelecieć. Szkoda, że tak się stało, niestety nie z mojej winy i nic nie mogłem na to poradzić. Trudno, trzeba jechać dalej.


 

Powiem Wam coś jeszcze, żeby ten rejon podsumować.

Turcja, bardzo fajny i ładny kraj. Kraj bardzo duży, w którym jest do zwiedzenia masa rzeczy. Ja mu poświęcę czas innym razem. Ale z tego, co zdążyłem się zorientować, mają najlepsze jedzenie, nie najwyższe ceny i przyjaznych ludzi. Po kilku dniach jest tylko trochę męcząca ich handlowa natura. I to, co ważne, to oczywiście moja opinia wyłącznie, nie zaliczyłbym Turcji do Bliskiego Wschodu pod względem kulturowym. Może jako obszar to tak, ale oni nie mają nic wspólnego z prawdziwym arabskim klimatem.

Wielką niespodzianką Bliskiego Wschodu okazał się Damaszek! Tak wspaniałych ludzi, tworzących tak niesamowitą atmosferę jeszcze nie widziałem. Nie miałem okazji zwiedzić całej Syrii, ale jest to kraj, do którego wrócę z miłą chęcią. Choć ich smakołyki i jedzenie nie dorównują tureckim specjałom, to atmosfera i poczucie bezpieczeństwa bije na głowę wszystkie inne kraje.

No i jeszcze ta Jordania. Kraj naciągaczy i kanciarzy. Kraj drogi, choć nie ma do tego żadnych powodów, żeby tak było. Morze Martwe – fajna rzecz, ale tylko na jeden dzień. Można tam wpaść, jak akurat jest się w pobliżu, żeby zobaczyć ten fenomen, ale jak ktoś myśli o 2 tygodniach urlopu tutaj, to zdecydowanie odradzam (chyba, że ktoś chce w celach leczniczych, ale za umazanie się błotem trzeba oczywiście dodatkowo zapłacić). Jak już pisałem wcześniej, wejście na plażę jest koszmarnie drogie – 20 USD, a jeszcze droższe jest oglądanie skał w Petrze. I w Polsce mamy skały i pewnie równie majestatyczne i równie stare. Ale wyobrażacie sobie, żeby za oglądanie skał płacić 180 zł za 1 dzień? To jest czyste szaleństwo. Moja noga więcej w tym kraju nie powstanie, niech ich zeżre ich zachłanność i pazerność.

Czas zobaczyć, co jest w kolejnym kraju. Rezygnuję z Jemenu. Kupiłem bilet od razu do Omanu. Zobaczymy, co w tym kraju przeniesie mi los.

piątek, 4 czerwca 2010

Jak jest na Bliskim Wschodzie?

Jest bardzo, bardzo gorąco. Tutaj nikt się nie opala. Tutaj strach na słońce wyjść. Każdy wykorzystuje każdą możliwość, by iść po zacienionym miejscu. Parne powietrze pali w oczy. Słońce pali skórę. Głowa aż boli od upału. Wypijam dziennie kilka litrowych butelek napojów. I te kilka litrów wody zamienia się w pot. Pod stopami kurz, buty i nogawki brudne. Wielu handlarzy polewa wodą ziemię przed swoimi sklepami, żeby się nie kurzyło. A potem oczywiście zapraszają ludzi do swoich sklepów. Ale zachowania handlarzy są bardzo różne. Na razie do porównania mam Turcję, Syrię i Jordanię, ale to wystarczy by widzieć różnicę. W Turcji handlarzy było tak dużo, że każdy dawał z siebie wszystko, bo pozyskać każdego klienta. To czasem prowadziło do paranoi, gdy stałem w kręgu 10 facetów przekrzykujących się wzajemnie. To niestety powodowało, że jako klient nie czułem się swobodnie, ciężko było podjąć decyzję o jakimkolwiek zakupie. W Syrii było kompletne przeciwieństwo takiego zachowania Turków. Przez 3 dni żaden handlarz mi się nie naprzykrzał, żaden. Zaczynał swoją pracę dopiero wtedy, gdy widział moje zainteresowanie swoimi wyrobami. Jordania jest czymś po środku. Handlarzy nie ma dużo, ale Ci, co są, są dość namolni. A najbardziej taksówkarze. Trąbią na ludzi, żeby zwrócić na siebie uwagę, bo przecież sam fakt, że sobie stoisz, albo idziesz, musi oznaczać to, że chcesz pojechać taksówką :-). Ceny oczywiście są u nich skrajnie różne. W pierwszy dzień z Petry wziąłem taxi do hotelu za 1 JD (około 2 zł). Na następny dzień pierwszy taksówkarz chciał za tą samą trasę 2 JD, kolejny 5 JD, a trzeci zgodził się pojechać za 1 JD. Robią wszystko, żeby naciągnąć klientów na kasę. W sklepach nie ma żadnych cen. Ile sprzedawca w sklepie na kasę nabije, zawsze jest dla mnie niespodzianką. Ostatnio zapłaciłem 2,2 JD za 2 litrowe butelki wody i litrową colę. Dzień później za małą butelkę wody 0,7l. koleś wziął 1,5 JD. Po prostu wolna amerykanka. W sklepach z pamiątkami obserwowałem kilkakrotnie podstawowy błąd, jaki popełniają w kontaktach z Europejczykami. Mówili na starcie bardzo wysoką cenę. A Europejczycy nie są przyzwyczajeni do negocjacji w sklepach. Od razu widać po nich reakcję w stylu "pan chyba zwariował, takie pieniądze za taką małą rzecz". Odwracają się i wychodzą. Wtedy dopiero handlarz widział, że przegiął, ale już jest za późno. Mało kto z Europejczyków korzysta z możliwości targowania się. A często jest odwrotnie, gdy negocjacje blokuje sam handlarz, mówiąc, że niżej nie zejdzie z ceny i kropka. Niestety ceny tutaj wielu rzeczy są mocnym przegięciem. Na szczęście inne są dużo taniej i jakoś się to wyrównuje. Dość tanie mają tu jedzenie. Jednak po wizycie w Turcji, nikt później nie był w stanie mnie zaskoczyć tak dobrym jedzeniem. Zarówno zakąski kebabowe, jaki i słodycze, po prostu bez porównania. W Turcji za to nie było zbyt dużo tak tanich hoteli, jakie spotkałem w Syrii i w Jordanii.

A teraz najważniejsza rzecz – coś o ludziach. Ludzie tutaj to poezja. Dawno nie spotkałem takiej otwartości wśród ludzi. Wszyscy mówili mi przed wyjazdem: "muzułmanie tam są, lepiej uważaj". Tymczasem jak dotąd, nie spotkałem się z ani jedną agresywną reakcją. Nawet sami wobec siebie rozwiązują problemy w pokojowy sposób. I do tego są tak bezinteresownie mili i ciekawi. Każdy napotkany na ulicy dzieciak, pyta, jak masz na imię, skąd jesteś, gdzie idziesz. Prawie każdy napotkany mężczyzna wita się, często podają mi rękę, a najczęściej po prostu mówią "Hi", "Hello", czy coś podobnego. To jest niezwykłe uczucie. Idziesz pierwszy raz w życiu jakąś ulicą, nikogo nie znasz, a każdy się wita. To jest tak pozytywne doświadczenie, że chyba bardzo przeżyję powrót do Polski, gdzie mało kto się w ogóle uśmiechnie do innego obcego człowieka, a co dopiero jeszcze się odezwać w pozytywny sposób. Tutaj to jest tak naturalne i miłe, że aż chce się wyjść na miasto. Jedyne osoby, które się nie odzywają, to kobiety. Im chyba nie wolno zaczepić nikogo innego, nie mówiąc o obcych mężczyznach. Kobiety są w ogóle prawie nie widoczne na ulicach. Stanowią może z 10% mijanych ludzi. O ile w Turcji były często ubrane po europejsku, o tyle w Syrii już były niemal kompletnie zakryte, a często zupełnie zasłonięte, łącznie z rękawiczkami i chustką na twarzy zakrywającą nawet oczy. Podkreślam, że jest tu 40 stopni, a one chodzą w rękawiczkach! Natomiast w Jordanii widać już tylko oczy. Wszystkie kobiety, które spotkałem, oprócz turystek oczywiście, były kompletnie zakryte, żadna nie patrzy nikomu w oczy, a już na pewno nie dłużej niż 1-2 sekundy. Szkoda mi ich, serio. Siedzą biedne pozamykane w kuchniach i nigdzie im się nie wolno ruszyć. Biznes prowadzą wyłącznie mężczyźni, chyba tylko 2-3 razy spotkałem w sklepie kobietę, która pomagała, a tak to nic. Aaa, zapomniałem jeszcze dodać, że kobiety z reguły ubrane są na czarno. To powoduje, że… tu po prostu nie jest kolorowo. Domy są szaro-żółte, kobiety na czarno, i tyle. Miejsce, gdzie można by stworzyć festiwal kolorów z pięknych kwiatów czy z kolorowych strojów, po prostu jest suche i szare.

Wspomnę jeszcze dwa słowa o islamie, który tutaj jest powszechny. Hmm… spodziewałem się trochę więcej religijności, w sensie, że np. gdy trzeba iść do meczetu się pomodlić, to idą wszyscy i wszystko jest zamknięte. Ale nie. Sklepikarze, handlarze, restauracje, taksówkarze – oni działają ciągle. Często koło 13 zaczyna się ich modlitwa. Słychać wtedy w całym mieście jeden wielki lament. Przy meczetach są ustawione takie wieżyczki, zwane minaretami, na których zawieszone są dookoła głośniki. Takich meczetów jest w każdym mieście kilka. W Istambule naliczyłem ich 11 na 2-3 km kwadratowych. Możecie więc sobie wyobrazić, co się dzieje, gdy wszystkie naraz zaczynają swój śpiew, każdy co innego i każdy w innej kolejności. Słychać jedno wielkie wycie. I jak nagle się zaczyna tak nagle po paru minutach się kończy. Jednak wczoraj chyba coś im się pokręciło z godzinami, bo śpiewać im się zachciało o 3 w nocy. Obudzili całe miasto. Nie zdajecie sobie sprawy jak to głośno brzmi. Nie jest jak u nas, głośniczek tylko dla tych, którzy siedzą przed kościołem na ławkach. Tutaj głośniki są potężnej mocy, rozwieszone na dużej wysokości dookoła tych wieżyczek. To wycie słychać bardzo wyraźnie i głośno w całym mieście. Coś nie bywałego. Jeszcze rozumiem w dzień, ale o 3 w nocy? Jak ryknęło wszystko naraz, to u nas cały pokój (14 osób) aż się zerwał z łóżek :-). Masakra.

Jednak ujmując rzecz ogólnie, ludzie tutaj są przemili i pozytywni. Cieszę się, że wybrałem swoją drogę właśnie przez ten obszar świata. Warto tu było przyjechać i zobaczyć to na własne oczy. Jak ktoś się zastanawia nad wycieczką na wakacje, to śmiało mogę polecić Bliski Wschód, szczególnie Damaszek. Bardzo ciekawe doświadczenia.

czwartek, 3 czerwca 2010

Petra

02-03 czerwiec 2010

Domyślacie się zapewne, że wczoraj obudził mnie wschód słońca na plaży Morza Martwego. Wychyliłem głowę z namiotu, a tu zupełnie pusta plaża, a po drugiej stronie morza świetnie było widać góry Izraela. Delikatne fale zapraszały do kąpieli :-). No to siup :-). Potem prysznic, pakowanie namiotu, kolejny prysznic, bo już się zdążyłem spocić. Jest dopiero 7 rano, a słońce już pali niemiłosiernie. Pożegnałem się z ochroniarzami i wyszedłem na parking. Jeszcze nie ma żadnej taksówki, więc muszę poczekać. W kieszeni zostało mi już tylko 7JD, wczoraj dokładnie tyle zapłaciłem za dojazd tutaj z najbliższego miasta, więc mam nadzieję, że wystarczy również teraz. Pierwszy taksówkarz stwierdził jednak, że za mniej niż 20JD nie opłaca mu się jechać. No to lipa. Trudno, idę na stopa. Przeszedłem przez ulicę… macham do pierwszego mini busa… :-) zatrzymał się, myślałem że to autobus, ale otwieram drzwi, a tam podłoga zawalona jakimiś częściami samochodowymi. Z tyłu spał jakiś człowiek, obok kierowcy też jakiś facet siedział. Pytam się ile za podwózkę do Ammanu, albo do Madaby, bo też blisko, facet macha ręką, mówi, że podwiezie za free. OK. :-) Takie odpowiedzi lubię najbardziej. Wracamy do Ammanu, nawet dla mnie lepiej, bo miasto jest większe i większe szanse na autobus w stronę Petry, bo tam dzisiaj zmierzam. Petra to turystyczny numer 1 Jordanii. Ogromna formacja skalna, w której ponad 2000 lat temu Nabatejczycy wykuli sobie miasto. Po drodze do Ammanu widziałem pierwszy raz w życiu stado pasących się wielbłądów :-). A 200 metrów dalej, na zakręcie!, 10-cio letni chłopak na osiołku, przepędzał swoje stadko owiec i kóz na drugą stronę ulicy. Fajne przeżycie zobaczyć coś takiego :-). Z Ammanu zabrałem się autobusem do Petry. Jak ktoś tu będzie chciał w Ammanie nocować, to polecam hotelik Farah Hotel. Natomiast Petra mieści się jakieś 300 km na południe obok miasteczka o nazwie Wadi Musa. Tutaj zatrzymałem się w hotelu Valentine Inn. Całe 15 zł za dobę :-). Niestety przy kasie do Petry cena już nie była tak atrakcyjna. Spodziewałem się koło 20 dolarów, a było… 50$!!! To jakieś szaleństwo. 150 zł za wstęp, żeby pooglądać sobie skały? Policzyłem do 10, ciśnienie zaczęło powoli wracać do normy, oznaki nadchodzącego zawału powoli mijały. Spojrzałem jeszcze raz w cennik. Jedyne co było pozytywne, to możliwość zakupu biletu na 2 dni. Było już koło 17, więc całej Petry i tak bym nie zszedł. Cenowo natomiast wyglądało to tak, że bilet na 1 dzień był za 48 dolarów, a na 2 dni za 54 dolce. Wybór więc był oczywisty. Upał palił w skórę. Mieszkający tu Beduini uparcie starali się wcisnąć widokówki, pierścionki, koraliki, jazdę na osiołku, na koniu, na wielbłądzie. Oczywiście cena super atrakcyjna, np. za przejażdżkę wielbłądem 50 dolarów. Idziemy więc dalej na piechotę :-). Skały są ogromne, majestatyczne, masywne, imponujące. Zastanawiałem się tylko czemu ludzie wracający do wyjścia wyglądają na tak skonanych. 3 godziny później wiedziałem :-). Myślałem, że nie dojdę :-). Przeszedłem całą trasę, doszedłem do samego końca, myślę, że mogło to być koło 7 km, a na końcu… góra. Skoro wszyscy tam idą, to trzeba zobaczyć, co tam jest. Po godzinie skrobania się pod górę po wydłubanych w skałach schodach, po 4 zawałach i 6 wylewach, dotarłem na szczyt. Miejsce oznaczone jako End of the Earth :-). Zostało już tylko pół butelki wody, wszyscy dookoła, łącznie ze mną, spoceni, jakby nas polano wodą. Jeszcze godzina z powrotem i nic mnie z łóżka nie ściągnie do rana. To była bardzo długa droga. Słońce chyliło się ku zachodowi, ale wciąż piekło w kark. Po dojściu do wyjścia z Petry dorwałem się do pierwszego sklepu z wodą i wypiłem z litr. Po drodze w Petrze jakieś sklepiki też były, ale cena 500% większa. Pierwsza napotkana taksówka była moja :-).

Następnego dnia…

Dzisiaj lajcik. Nie zamierzam się przemęczać. Wracam do Petry obejrzeć kilka rzeczy, na które nie wystarczyło mi sił. Tym razem miałem ze sobą więcej wody i owoce. Półgodzinna wspinaczka pod inną górę, wyciskała z ludzi siódme poty. Ale dzisiaj już nie wariowałem z aparatem tak jak wczoraj. Dzisiaj delektowałem się majestatem tych skał. Przyglądałem się ciekawym kształtom, pojedynczym drzewkom, które wyrosły w połowie skały, nie wiadomo w jaki sposób, albo skałom, które robiły wrażenie, jakby zaraz miały się osunąć. Wiele z nich miało niesamowite kolory. Szczególnie te, w których były wydrążone groty, one odsłaniały przekrój niezwykłych kolorów. Pięknie to wszystko natura wyrzeźbiła. Dlaczego za podziwianie natury trzeba płacić aż tyle?

…przygwożdżony…

Jutro miałem jechać do Jemenu. Tylko właśnie się dowiedziałem, że jutro mają tu święto – piątek, i nic nie jeździ. Trzeba będzie więc 1 dzień przeczekać, aż ruszą się do pracy. Mam nadzieję, że znajdę jakiś autobus w tamtym kierunku i że uda mi się przedostać przez Arabię i dostać wizę do Jemenu. Trzymajcie kciuki.

Po arabsku

- Dzień dobry, poproszę colę


I może jeszcze falafel. Po ile jest?
- tak jak w cenniku:



- a rzeczywiście, napisane jak byk, że 25.

- a wie pan może jak trafić do muzeum archeologicznego?
- tu za rogiem jest tablica informacyjna, wszystko jest napisane.



- ok., w takim razie płacę... tylko ile to jest?



- I poproszę jeszcze fakturę za paliwo, tankowałem na "7", podaję mój numer rejestracyjny do faktury:



- dziękuję, do widzenia
- do widzenia

środa, 2 czerwca 2010

Morze Martwe

01 czerwiec 2010

Dzisiaj rano złapał mnie jakiś smętny nastrój. Nie miałem ochoty nigdzie jechać, tylko walnąć się z powrotem do łóżka i przespać ten dzień. Jakoś nie miałem nastroju jechać nad Morze Martwe. Dopiero sok z trzciny cukrowej postawił mnie na nogi. Przecież, jak ja nie pojadę, to kto Wam o tym opowie, jak się tam pływa? Jeśli ja sam swojego marzenia nie dopilnuję, to kto zrobi to za mnie? I tak jakoś od słowa do słowa, przekonałem sam siebie, że czas popływać w kolejnym morzu :-). 40 dolarów, które wczoraj chciał prywatny driver za dojazd, zamieniło się w 10$. 3$ wziął kierowca minibusu, a jak usłyszał, że jadę nad morze, to powiedział, że ma kolegę, który by mnie podwiózł za 7$ dalej (bus tam nie dojeżdża), zadzwonił do niego i tamten po drodze mnie zgarnął. Morze… wygląda, jak jezioro, nawet niezbyt duże. Na drugą stronę, można by w ciągu 2 godzin pewnie dopłynąć. Jestem 315 metrów pod poziomem morza (Morze Martwe jest w takiej nizinie). Pewnie dlatego woda jest tu tak zasolona. Przyjechałem pod publiczną, aczkolwiek płatną plażę o nazwie Amman Beach. 20 dolarów wejście, czyli jednak mówili prawdę. No cóż… płać i płacz. Całe szczęście, że sprzedawca widząc mój wielki plecak, zapytał, czy będę tu nocował :-). A to tak można? Mówi, że trzeba dopłacić dodatkowo 5 dolarów. No to teraz jakoś to brzmi, 25 za cały dzień i noc, za bezpieczne miejsce do spania, to już jest do przyjęcia. Rozbiłem mój namiocik na plaży i siup do wody :-). Ale powolutku! Tutaj lepiej sobie oczu nie pochlapać, bo sól pali jak ogień. Czuć każdą rankę na ciele, każde drobne zadrapanie piecze. Ale jakie rewelacyjne uczucie!!! Czułem się jak pumeks w wannie :-). Woda bardzo ciepła, dosłownie jak w wannie. I do tego ta wyporność, która robi wrażenie, jakbym był w stanie nieważkości, jakbym się unosił na delikatnej chmurce. Jak się cieszę, że tu przyjechałem! A po chwili ciało robiło wrażenie, jakby było naoliwione. Ogarnął mnie taki błogostan, że nie chciało się wychodzić z wody. Za długo tu się jednak siedzieć nie da. Zwłaszcza, że pozycja może być praktycznie tylko na plecach. Inaczej ciężko się utrzymać. Tutaj nikt nie nurkuje, nikt nie chlapie, nikt nie pływa. Wszyscy leżą na plecach :-). No może trochę te muzułmanki mają problem, bo te biedaczki nawet na plaży wchodzą do wody w tych swoich szlafrokach, upaćkają się przy tym w tym piachu i błocie :-). No, ale skoro tak lubią :-). Jeśli chodzi o wodę - jest bardzo klarowna, choć niestety śmierdzi trochę zgniłą solą. Ale można się przyzwyczaić. Nie ma żadnych roślin, ryb, zupełnie nic. Ale nie ma też dużych pokładów soli, których się spodziewałem na brzegu zobaczyć. W wodzie trochę było, ale o dziwo na brzegu nic się nie osadzało. Prysznic potem obowiązkowo – trzeba z siebie spłukać tą sól, szczególnie, że po wyjściu z wody i przygrzaniu słońcem skóra pali na całym ciele. W ogóle jest bardzo gorąco. Powietrze jest tak gorące, że ciężko otworzyć oczy, bo od razu parzy i wysusza spojówki. I potem obowiązkowo trzeba popływać w basenie. Niesamowite uczucie, jak nagle idzie się na dno :-). Popływałem tak sobie parę razy, powoli zbliżał się wieczór a tu nagle… czy mnie uszy nie mylą? Nasłuchuję jeszcze uważniej… tak to urywki polskich słów :-). Zawołałem głośno i tak poznałem kolejnych wspaniałych ludzi, dwie śliczne Gosie oraz Waldek i Piotr – fascynaci fotografii. Kurcze, przez niecałe 3 tygodnie podróży poznałem więcej osób i to super ludzi, niż przez ostatnie 10 lat. Średnio poznaję chyba koło 10 osób dziennie. Np., wczoraj w pokoju (zbiorówka hostelowa) poznałem Rus'a z Kanady i gościa z Iowy z USA no i Irlandczyka Brandona. A dzisiaj proszę, odwiedzili mnie goście z Polski. Przesympatyczni! Pozdrawiam Was gorąco, szczególnie po powrocie do zimnej i deszczowej Polski. Oglądaliśmy razem przepiękny zachód słońca. To w mojej podróży pierwszy zachód nad morzem i pierwszy zachód w moim życiu, który był jednocześnie nad morzem i nad górami (po drugiej stronie jest Izrael). Dla takich chwil tu jestem! Dla pięknych zachodów słońca i po to, by poznawać wspaniałych ludzi, takich jak dzisiaj. Waldek dzięki za wodę, nawet nie wiesz, że uratowałeś mi życie!

wtorek, 1 czerwca 2010

Jordania

31 maja 2010

No dobrze, wystarczy tych spacerów po Damaszku. A jest gdzie chodzić. 4 razy się zgubiłem na samym targu, tak jest duży. Opiłem się przepysznych soków owocowych, które przygotowują na oczach klientów, duży kubek kosztuje około 1,5 zł. Spróbowałem też przepysznych syryjskich słodkości, ale nie dorównują tym tureckim (tak samo z resztą jak jedzenie). Za to klimat miasta, brak nachalności sprzedawców, przyjacielskość ludzi jest niesamowite i czyni to miejsce naprawdę wyjątkowym, wartym odwiedzenia. Trochę rozczarowało mnie Muzeum Narodowe Archeologii – mało eksponatów i nudne i do tego nie można robić zdjęć, więc tego nie polecam. Nie wiem też, jak z zabytkami poza Damaszkiem, jakoś za bardzo mnie to nie interesuje, ale jak ktoś będzie chciał pozwiedzać kraj porządnie, nastawiając się szczególnie na oglądanie zabytkowych budowli, to na pewno znajdzie coś dla siebie.

Dzisiaj odciążyłem sobie trochę plecak, prawie 2 kg zbędnych już rzeczy wysłałem do domu. Myślałem tylko, że mnie krew zaleje, gdy musiałem za paczkę zapłacić prawie 25 dolarów. Wrrr, ale przynajmniej mam lżejszy plecak.

No to w drogę. Na stacji autobusowej oczywiście 15 gości wykrzykujących coś, żeby to właśnie ich wybrać, że zawiozą mnie taksówką do Jordanii, nawet pokazywali paszporty, że tam mieszkają :-). Znalazłem więc na nich taki sposób, że głośno powiedziałem do wszystkich, że chcę jechać autobusem do tego Ammanu. Odezwał się tylko jeden :-). Poszedłem z nim, 10 dolarów za bilet i jakiś czas później już siedziałem w klimatyzowanym autobusie. Dodam jeszcze, że w tych turecko-arabskich autobusach jest naprawdę wysoki poziom, jeśli chodzi o usługi. W samym tylko Istambule było 170 przewoźników, więc wręcz prześcigają się w tym, by świadczyć usługi na najwyższym poziomie. W każdym mieście po drodze też jest dużo konkurujących ze sobą firm transportowych. Częstują darmową kawą, colą, ciastkami, soczkami, wodą w takich śmiesznych przeźroczystych pojemniczkach, w jakich u nas są jogurty. Jest naprawdę nieźle.

Kolejna granica i niemiła niespodzianka. Przy wyjeździe z Syrii trzeba zapłacić kolejny raz kasę. 500 funtów syryjskich (równowartość 12 dolarów). Za nic. Zwyczajne złodziejstwo. Dla innych podróżników podpowiem, że to musi być 500 funtów, a nie w dolarach. Na granicy jordańskiej kolejne 10 dolarów :-). Masakra, aż mnie serce boli. Do tego przetrzepali trochę bagaże. Zeszło się ze 2 godziny na załatwianiu tych wszystkich formalności. A podobno amerykanów potrafią trzymać przez 10-12 godzin nawet (w ramach odwetu za to, że amerykanie robią to samo z ich obywatelami).

Powoli zmienia się krajobraz. Pamiętacie jak pisałem że w Syrii jest już tylko sucha trawa? W Jordanii ciężko jakąkolwiek trawę znaleźć, choćby suchą. Ale nie ma jeszcze typowej pustyni, jakiej się tutaj spodziewałem. Są tylko kamienie, skały, góry… i 38 stopni. Nie ma też za dużo palm. Myślałem że tu nic oprócz palm nie rośnie, a jednak znacznie więcej jest drzewek iglastych.

Jakieś 90 km od granicy wjeżdżamy do Ammanu. Podobno mieszka tu ponad 2 miliony ludzi. Miasto brzydkie, jak mało które. Całe takie… szare, ciemnożółte, bure, po prostu brzydkie, do tego dość mocno zaśmiecone. Jest tu też więcej osób czarnoskórych, w Damaszku to była rzadkość. Niestety ale to powoduje, że nie czuję się tutaj najpewniej. Nie ma z ich strony żadnej agresji, ale tak bezpiecznie jak w Damaszku, to nie czułem się nawet w Polsce.

Dojechaliśmy dopiero koło 20, więc już dużo nie zobaczymy. Ale z drugiej strony, za bardzo nie ma tu czego oglądać. Przeszliśmy się po okolicy… przeszliśmy :-), piszę w liczbie mnogiej, bo szedłem razem z nowo poznanym znajomym Brandon'em z Irlandii. Jechaliśmy akurat z tego samego hotelu, tym samym autobusem i do tego samego hotelu w Jordanii :-). I dobrze, że poszliśmy obejrzeć okolice, bo trafiliśmy na sklepik, który przygotowywał sok z trzciny cukrowej. Ależ to jest pyszne :-). Potem jeszcze szybka kolacja jakiś miejscowych specjalności, niestety nazwy nie pamiętam.

W hotelu chciałem dopytać się, jak jutro się dostać nad Morze Martwe. I niestety nieciekawa informacja :-(. Bezpośrednio nie jeździ tam żaden bus. Można dojechać kawałek, a potem trzeba płacić za taksówkę. Oczywiście ceny podają, jak z Houston. Np. taxi z Ammanu do Morza Martwego (niecałe 50 km), 40 dolarów! A paliwo mają tu po 1,5 zł. Ale to nie jest najgorsza informacja. Wszystkie plaże wokół Morza Martwego są prywatne, wejście kosztuje podobno 20 dolarów! To jest już trochę przegięcie. To jedyne momenty, gdy podróż nie jest tak przyjemna, jakbym chciał. Rozumiem, że trzeba płacić za wejście do muzeum, bo ktoś się natrudził, żeby zebrać eksponaty, żeby to konserwować itd., ale gdy zrobiła coś natura, to jest nie w porządku, że ludzie muszą płacić za zobaczenie tego. No trudno :-(. Skoro już tu jestem, głupio byłoby nie pojechać. Poza tym, człowiek zwykle żałuje, że czegoś nie zrobił, a nie tego, że zrobił.

W najbliższych dniach mogę mieć spory problem z dostępem do netu. Już pomijam fakt, że na Bliskim Wschodzie Internet działa, jak u nas w 1992 roku, ale będę jechał tranzytem przez Arabię, więc może mnie zupełnie nie być przez kilka dni. Nie piszcie od razu wszyscy maili, gdzie jestem, że nie ma wpisów na blogu :-).

niedziela, 30 maja 2010

Damaszek - Syria

28-29 maja 2010
Wczoraj miałem plan dostać się do Damaszku, niestety utknąłem w miejscowości Antakya, jeszcze w Turcji. Ostatni autobus odjechał o 12.30, a ja tu dojechałem o 15.00, więc nie pozostało mi nic innego, jak znaleźć dla siebie tu jakiś pokoik. Jeden ze sprzedawców biletów autobusowych mi dopomógł, powiedział gdzie dojechać i za 30 zł mam jedno łóżko dla siebie. Oprócz łóżka nic więcej tu nie ma, ale lepszy rydz niż nic. Może to i lepiej, że tak akurat wyszło. W Damaszku byłbym późnym wieczorem, mógłbym mieć problem ze znalezieniem noclegu, a tutaj miałem na to sporo czasu. Może to jest dla niektórych dziwne, ale odnaleźć się w obcym mieście nie jest wcale takie proste, a często bardzo czasochłonne. Bezpieczeństwo też jest ważne, lepiej nie spacerować wieczorami z wielkim plecakiem. Dzisiaj więc nocujemy jeszcze w Turcji.
…a następnego dnia…
Rano szybciutko na autobus, 15 lirów i jazda. Krajobraz całkiem ładny… do tureckiej granicy :-). W momencie przekroczenia jej zaczął się prawdziwy arabski Bliski Wschód. Ziemia spalona słońcem, trawa wysuszona, pojedyncze małe sosenki, co jakiś czas sady drzewek oliwnych. Dookoła same skały przykryte kurzem żółtego piasku. Mam nadzieję zobaczyć tu jednak coś ciekawego za te 28 dolarów zapłaconych za kolejną wizę. Nie zniechęcam się wielkim śmietnikiem na poboczach drogi ciągnącym się przez 300 km do samego Damaszku. Ale tu wreszcie zaczynam spotykać innych podróżników i zaczynam powoli odczuwać więź łączącą mnie z tą grupą ludzi. Poznałem w autokarze przemiłą Japonkę i jej przyjaciela z Korei, którego też poznała w podróży parę dni wcześniej. Zmierzają do jakiegoś klasztoru, gdzie dostaną za darmo nocleg i jedzenie. Ja nie jestem aż tak oszczędny i postanawiam znaleźć tani nocleg w Damaszku. Stacja autobusowa jest na uboczu miasta. Słońce pali niemiłosiernie. Dookoła tylko napisy w formie szlaczków, nie rozumiem z nich zupełnie nic. Ale mam nazwę hotelu dla turystów, do którego wiezie mnie za 1,5 dolara taxi wraz z nowo poznanymi podróżniczkami z USA i z UK. Ona jadą do tego samego hotelu… widać, że znany jest w gronie podróżników :-) (zwie się Al-Haramain). Ja niestety nie zrobiłem rezerwacji, więc brak wolnych miejsc zmusił mnie do pójścia 20 metrów obok do kolejnego hotelu :-). Tym razem Al-Rabie. "Tak jest wolne miejsce"… na dachu :-), za 9 dolarów :-). I tak oto będę pierwszy raz nocował na dachu :-))). Nie spodziewałem się tylko, że to nie jest normalny dach, a coś w rodzaju dormitorium dla kilkunastu osób :-), tyle, że na świeżym powietrzu :-). I całe szczęście, bo w pokojach jest bardzo gorąco. Na razie pokój (znaczy dach) pusty, wszyscy zwiedzają miasto, ja więc też rzuciłem plecak i ruszyłem do centrum. TO JEST TO! Coś niesamowitego, klimat po prostu… taki prawdziwie arabski, a nie turecki. Pewnie zapytacie jak to jest przejść się po Damaszku? Powiem krótko: jest zajebiście!!! Szkoda, że nie mogliście zobaczyć radości na mojej twarzy :-). Uśmiech od ucha do ucha! Szedłem z miną, jakbym się najarał zioła i do wszystkich mówiłem "Hello" :-). Dojechałem aż tutaj! Rzeczywistość przekroczyła moje najśmielsze oczekiwania. Co za miasto, co za klimat! Wszystko po arabsku, nie można zrozumieć ani jednego napisu na ulicy. Baa, rozmieniłem walutę, a tam numery też po arabsku :-))). Same szlaczki, masakra :-). Dopiero sprzedawca w sklepie mi wytłumaczył, jaką wartość ma jaka moneta. Mają tu np. 2 różne monety o wartości "10" ichnich pieniędzy – obydwie mają tą samą wartość, a są różne z wyglądu :-). Do tego mają takie dziwadło, jak monetę o wartości "25" :-). Fajnie :-) i dokładnie tyle kosztuje falafel, którego pochłaniam wygłodniały. Po przeliczeniu okazało się, że falafel kosztuje 0,5 dolara, czyli całe 1,5 zł :-). Już mi się tu podoba :-). Jest też bardzo dużo sklepów, ale handlarze jeszcze nie są tak nachalni, jak w Turcji. Można sobie spokojnie podejść i pooglądać, bez tego uczucia, że jest się chodzącym bankomatem. W informacji turystycznej dorwałem mapę i wróciłem do pokoju. Jakież było moje zdziwienie, gdy usłyszałem wreszcie, pierwszy raz od 2 tygodni, język polski :-))). Magda i Marcin, też dopiero co się poznali w tym hotelu, więc skoro jest grupa polaków, i jesteśmy w prawie całkowicie muzułmańskim kraju, gdzie nie można spożywać alkoholu, pierwsze co zrobiliśmy, to poszliśmy szukać piwa :-). Przez piękne stare miasto, dostaliśmy się do dzielnicy bardziej chrześcijańskiej, gdzie po godzinie szukania udało nam się zlokalizować sklep z piwem :-). Ufff, co za ulga. A stare miasto jest piękne! Dziesiątki wąskich uliczek z setkami sklepików… ponad godzinę błądziliśmy, żeby znaleźć stamtąd wyjście :-))). Wieczorem padłem na łóżko skonany po całym dniu chodzenia. Obudziłem się… w grupie prawie 20 obcych mi osób… każda z innego kraju… każda z nich będąca prawdziwym podróżnikiem… podróżnikiem nie po kurortach, ale z plecakiem i po najodleglejszych i najmniej uczęszczanych turystycznych szlakach. Tak zaczął się mój kontakt z grupą zwaną backpackersami…