środa, 31 sierpnia 2016

Zaskakujący Erywań

Pierwotny plan zakładał przejazd do Armenii busem. Niestety szybko został zweryfikowany, gdyż droga do Armenii z Batumii wiodąca przez Vardzię (którą miałem po drodze zwiedzić), niestety podobno jest w stanie takiego rozkładu, że nawet lokalni kierowcy marszrutek odradzają przejazd tamtędy autem. Czyli musi być naprawdę fatalnie, skoro nawet oni tam nie chcą jeździć. Jedyne, co pozostało to przejazd pociągiem, który w sumie też nie leci tamtą drogą tylko dookoła przez Tbilisi. Pociąg z Batumi do Erywania jechał 16 godzin, na szczęście był nocny z kuszetkami, więc w zasadzie nie było jakoś dramatycznie ciężko. Jednak gdybym wiedział wcześnie, że tak będzie, to trochę inaczej bym to zaplanował. Bilet kosztował 87 lari z kuszetką. Trzeba przyznać, że komfort w miarę ok, w przedziale były 4 łóżka, do tego jakieś butelki z wodą, parę słodyczy, chusteczki, herbatka i takie pierdoły. To moja pierwsza podróż pociągiem przez granicę, na której były sprawdzane paszporty i w sumie byłem ciekaw, jak to w ogóle wygląda, bo do tej pory nie udało mi się tego doświadczyć. Okazało się, że nie jest to jakoś specjalnie emocjonujące, głównie polega na tym, że celnicy budzą ludzi w środku nocy, żeby wziąć paszport, pół godziny później, żeby go oddać. Potem kolejna grupa celników powtarza sytuację, budząc ludzi kolejne razy. No ale jak już potem zasnąłem, to do rana był spokój.
Erywań już od samego początku okazał się zaskakujący. Po wyjściu z dworca miasto, w porównaniu do tego co widziałem w Gruzji, okazało się bardzo czyste, obszerne duże ulice, bardzo zadbane wręcz odczuwa się ekskluzywność tego miejsca.  Bardzo mało kantorów, sklepików, ulicznych kawiarenek, bardzo mało sklepów spożywczych, praktycznie zero śmieci. W drodze do centrum, 3,5 km, praktycznie ani jednej otwartej kawiarni o 8 rano nie znalazłem, zupełnie inaczej niż w Gruzji. Nie mam jeszcze porównania z Tbilisi, niemniej Erywań robi naprawdę wrażenie dość bogatego miasta. Jak się potem okazało, kilka km poza centrum już jest trochę gorzej, choć nadal w miarę czysto, by wreszcie kilkanaście km za miastem było podobnie biednie jak na gruzińskich wioskach. Po szybkim ogarnięciu hotelu pierwszego dnia, poszedłem rozejrzeć się po okolicy. Skwer Republiki, to główny plac miasta, z którego odchodzi deptak w stronę Opery i to w zasadzie najważniejszy kawałek. Znalazłem wreszcie jakąś kawiarnię, spojrzałem na auta za szybą... 6 mercedesów i 3 BMW najlepszej klasy. Po prostu szczęka opada. Widać, że system oligarchii nadal tu funkcjonuje i część ludzi jest bardzo bogata, a za miastem większość bardzo biedna. Jakby nie było klasy średniej. Byłem ogólnie zaskoczony wysokim standardem życia tutaj. W azjatyckim Erywaniu było bardziej po europejsku, niż w europejskiej Gruzji. Ciekaw jestem Tbilisi, czy jest równie wykwintnie szykowne. Większość aut w Gruzji nie miała nawet zderzaków a lata świetności minęły im 25 lat temu, a tutaj takie fury jeżdżą, szok. Do tego ludzie ubierają się bardzo szykownie. Aż głupio się tu czuję w podkoszulku, na pewno jest to coś, czego można się od Ormian nauczyć. Są na co dzień bardzo zadbani, chcą wyglądać pięknie i modnie. Kobiety w 98% są ogromnie wystrojone, wymalowane, szykowne, żeby wręcz nie powiedzieć "wypindrzone", ale w pozytywnym znaczeniu, a faceci w większości w białych koszulach i spodniach na kant. Bez względu na to czym się zajmują. Czy są kierowcami autobusów czy sprzedają kwiatki, czy podlewają szlaufem trawnik - wszyscy z klasą, koszula i spodnie na kant. Duży szacun, że chce im się tak stroić na 35 stopni w cieniu.
Pierwszy dzień upłynął mi w zasadzie na zwiedzaniu miasta, na chodzeniu tu i tam i patrzeniu, gdzie co jest, co można tu zrobić, jakie są możliwości komunikacyjne itp. Także nie bardzo nawet było o czym pisać. Najwięcej się dzieje oczywiście dopiero po zachodzie słońca, jak temperatura spada i głównie w okolicach deptaku odchodzącego ze skweru Republiki.
Trzeba niestety stwierdzić, że ruch turystyczny jest tutaj skrajnie mały. Niby pojawiają się osoby z różnych krajów, w tym wielu Polaków, sporo ludzi z Rosji, które chcą coś zobaczyć w Armenii, ale nie bardzo jest tu co robić. Jest kilka nudnych monastyrów, w których nie oszukujmy się, nie ma kompletnie nic ciekawego, oprócz sterty kamieni ułożonych przez kogoś 1000 lat temu i tyle. Jednak dojazd do nich jest bardzo utrudniony. Jeśli samemu nie zbierze się w hotelu kilku chętnych osób, to jesteśmy skazani na dość drogie taksówki. A że w hostelach osób dużo nie ma, a na ulicy więcej taksówek niż turystów, to jakoś się to tu turystycznie nie składa do kupy, tak fajnie jak w Gruzji.
Marszrutki nie są nijak oznaczone, brak rozkładu, panie w okienku nic nie wiedzą, dworców autobusowych jest parę, a na miejscu drapieżni taksówkarze, ściemniający, że żaden bus nigdzie nie jeździ i w całej Armenii jest tylko ich jedna taksówka, która zawiezie nas gdzie chcemy. Oczywiście za sporą cenę. Powiem więcej... jeśli nie powiecie, że chcecie wrócić z monastyru, to taksówkarz poda cenę tylko w jedną stronę, żeby wydała się bardziej atrakcyjna, niż cena konkurencji. Potem się okazuje, że cena obowiązuje tylko "tam". Dokładnie taką sytuację mieliśmy, jadąc do monastyru Khor Virap, umieszczonego niemal na pustyni, więc tam na pewno nikt nie zostaje na noc. Trochę mnie to wkurzyło, gdy się okazało, że nie powiedział nam całej prawdy o płatności i przeszedłem się po parkingu pytając kierowców busów czy będą mieć miejsce. Taksówkarza zostawiłem zgłupiałego na środku parkingu, bo się okazało już w pierwszym busie, że jedzie nim grupa polaków i mają sporo miejsc wolnych i... zabiorą nas chętnie za free i zawiozą jeszcze do innego monastyru - Geghard. Ma się to szczęście :-). Tym sposobem najpierw obejrzeliśmy jeden monastyr, umiejscowiony 30 kilometrów od gór Ararat, a potem drugi. Ararat był niestety słabo widoczny, także arki Noego nie dojrzałem, jeśli kiedykolwiek tam była :-). Dziwne trochę nawiasem mówiąc, że znajdowane są tu gliniane bukłaki na wino sprzed 12 000 lat, a nie ma ani śladu po łodzi, która miała prawie 150 metrów długości i była zabezpieczona smołą przed wilgocią. W ogóle to podobno właśnie z legendy o Noem wziął się start produkcji wina w tym regionie. Jeśli ktoś nie wie, to wino zaczęto produkować właśnie w Armenii. Jeśli chodzi o sam Aratrat - ma aż 5137 metrów, ale w ogóle nie jest ta wielkość odczuwalna z terytorium Armenii, od którego jest oddalona dobre 30 km.
Jeśli chodzi o krajobraz Armenii... nuda wielka. Prawie płasko, wszędzie wypalona na popiół trawa. Pojedyncze pagórki wystają, nic więcej. Przynajmniej w okolicy Erywania, mam nadzieję, że na północy, będzie ładniej. Niemniej widok zalesionych Gruzińskich potężnych gór działa na wyobraźnię dużo lepiej. Architektura równie marna w obu krajach.
Następnego dnia odwiedziłem Muzeum Ludobójstwa,  które Turcja dokonała w 1915 roku na narodzie Ormian, mordując około 1,5 mln ludzi w ramach czystek etnicznych. Bardzo dobrze z resztą udokumentowany terror, co widać na zdjęciach zwłok zwisających z szubienic czy nogach dzieci porozrywanych przez Turków hakami w ramach tortur. Naprawdę dramat i trochę po takim widoku łapie się doła. Ale warto czasem udać się w takie miejsce, by zadać sobie pytanie czy żyjemy pełnią życia i czy jesteśmy dobrymi ludźmi. Wiele osób nie miało szczęścia dożyć starości i spełniać swoich marzeń np. przez różne religijne zafiksowania. Przeżyjmy dobrze życie z szacunku dla nich.
Potem było już tylko Muzeum Historii Armeńskiej. Koszt biletu 1000 dram (w przybliżeniu 10 zł). Nieczynne w poniedziałki, a w tygodniu od 11 do 17. Ogólnie trochę ciekawych przedmiotów było, jak np. wielkie bukłaki na wino (1200 litrów!) wykonane nawet 10 wieków przed naszą erą! Imponujące znaleziska. Chyba warto wpaść, żeby nie myśleć, że Armenia to tylko 5 monastyrów i plac w Erywaniu.
P.S. Padł mi aparat :-( zdjęcia będą tylko z komórki :-(

sobota, 27 sierpnia 2016

Spełnione marzenie w Mtirala National Park

Jak niewiele potrzeba, by spełnić marzenie? Wystarczy wyjść na główną drogę z Batumi do Kobuleti. Złapać jakąkolwiek marszrutkę. Zapłacić 1 lari za przejazd do Chakvi. Tam się przesiąść do taksówki, która za 30 lari zawiezie do Mtirala National Park, poczeka na nas 2-3 godziny i odwiezie z powrotem. Na miejscu płacimy 1 lari za osobę, żeby ręczna kolejka linowa przewiozła nas na drugą stronę rzeczki. Potem spacerujemy przez 1,5 km przepięknym bujnym zielonym lasem wprost pod fantastyczny wodospad! Jak będziemy do godz. 12 to jest szansa, że będziemy go mieć tylko dla siebie i nikt nie będzie nam przeszkadzał w delektowaniu się tą chwilą. Potem zostało już tylko jedno... przejść po skałach wprost za futrynę huczącej wody. I voilà - marzenie spełnione :-). Chłodna czysta woda chłodzi nas milionami kropelek spadającymi z kilkunastu metrów, a banan radości na naszej twarzy przesuwa uszy aż na tył głowy :-). Tak! Tak ogromną radość daje bycie tam, po drugiej stronie, na wpół mokrym, ale w pełni szczęśliwym! Collect Moments Not Things :-)


piątek, 26 sierpnia 2016

"Batumi, ech Batumi..."

Każdy cytuje tą podobno znaną piosenkę Filipinek, ale przyznam się, że pierwszy raz ją usłyszałem właśnie tuż przed przyjazdem tutaj :-). Nie ma tu już herbacianych pól i cykadami dźwięczącego świtu, niemniej miasto jest wystrzałowe! Przyznam, że zaskoczyło mnie ogromnie swoim tętnem!
Tak, to miasto żyje, jak mało które! Ile tu się dzieje, ile ludzi, ile atrakcji i życia, ile niezwykłych budynków, przeplatanych sypiącymi się starociami. Już Kobuleti mocno odstawało od mojej teorii Gruzji jako kraju - prowizorki, a tutaj to już prawie w ogóle (no chyba, że wewnątrz podwórek, czy dalej od centrum). Oczywiście bałaganiarska mentalność ludzi się nie zmieniła, ale ogromne fundusze, jakie władowano tu w upiększenie tego miasta dla turystyki, trzeba przyznać, przyniósł ogromne efekty, a inwestycje nadal idą do przodu. Miasto niby ma niewiele ponad 100 tyś. mieszkańców, ale jest wrażenie, jakby był jeszcze z milion turystów. Promenada, zwłaszcza wieczorem, tętni życiem, jest co robić, jest gdzie iść, jest co jeść, raz wypożyczyliśmy rowery i przejechaliśmy się bulwarem, który nie miał końca, nie dojechaliśmy do końca przez ponad godzinę. Dużo ogromnych, pięknych budynków, ale rozłożonych na dużej przestrzeni, więc nie przytłaczają. Plaże przedługaśne i bardzo szerokie, jedyne, co może przeszkadzać to kamienie. Srylion milionów kamieni. Choć dla bolących pleców są idealnym masażem :-).
Raczej rzadko trafiam do tak obleganych turystycznych miejscowości, ale nie żałuję ani trochę, że przyjechałem do Batumi. Szczególnie, że trafiła się idealna pogoda, bardzo ciepło! W życiu nie zjadłem tyle lodów i nie wypiłem tylu mrożonych lemoniad :-). I w takim miejscu można miło spędzić czas :-). Trochę trekkingu, trochę plażingu, a jutro do zwiedzenia piękny mam nadzieję park! A jak Ty wypełniasz swoją legendę? :-) Where it is going your life?

środa, 24 sierpnia 2016

Nadmorskie Kobuleti

Po paru dniach aktywności, czas się zbierać z tej pięknej krainy. Ostatnie miesiące, to był dla mnie bardzo wytężony czas w pracy i pomyślałem, że najlepsze miejsce na wypoczynek po paru dniach trekkingu, będzie nad morzem. Wybór padł na dwie miejscowości, najpierw prawie 2 dni w spokojniejszym turystycznie Kobuleti, a potem w samym centrum turystycznej Gruzji - Batumi.
Oczywiście nie obyło się bez przygód, jak to często bywa z marszrutkami tutaj. Cud w ogóle, że te auta jeżdżą. Nasze miało zbitą w drobny mak boczną szybę, posklejaną taśmą klejącą, wypadające drzwi, które zamykały się dopiero po kilkunastu trzaśnięciach, jakiś problem z kołem, silnik, który odpalał po kilkunastu sekundach kręcenia... i gasł i tak potrafił 20 razy zrobić. O sposobie prowadzenia tych aut to już krążą legendy. Cóż, panowie, mówiąc delikatnie, jeżdżą baaardzo dynamicznie. Rozumiem, że znają te trasy na pamięć, może dlatego, ale poziom ignorancji zdrowego rozsądku bije wszystko na głowę. I to nie chodzi tylko o kulturę jazdy, jak przepuszczenie pieszego, bo ten akurat nie ma tu żadnych praw i żeby przejść przez jezdnię, to musi po prostu zamknąć oczy, i wejść na nią i iść - kierowcy po prostu okrążają to "obce ciało" na jezdni, jak stojące miejscami krowy :-). Dużo gorsza jest zawziętość kierowców wobec siebie, żaden nie ustąpi, nie przepuści, a klakson służy za coś w rodzaju kierunkowskazu wzbogaconego o "spie****aj z drogi, będę cię wyprzedzał". Serio :-). Ale to wszystko dzisiaj przebiło zupełnie inne wydarzenie :-). Jadąc z Mestii, co godzinkę zatrzymywaliśmy się na 10 minut. I tak miało być w kolejnym miejscu, przez które przejeżdżaliśmy już w drodze do Mestii. No to wiadomo - toaleta, lody, woda i z powrotem do busa. A tu nagle wyskakuje kierowca spod sklepu, co my tu robimy, bo nasze bagaże już przerzucili do innego busa, który już pojechał a my w nim powinniśmy siedzieć! Szkoda, że nic wcześniej o tym nie wspomniał :-). Zaczęli dzwonić gorączkowo do kierowcy tego busa, żeby zawrócił, ale ten najzwyczajniej w świecie nie miał takiego zamiaru. No to ładują nas do jakiejś prywatnej fury, wsiada 3 wielkich chłopa i jazda nie wiadomo gdzie. No to myślę sobie "plecaki nam zajumali, a teraz chcą wywieźć do lasu i sprzedać na narządy" :-). Przygotowałem się emocjonalnie do walki w samochodzie, ale na szczęście do niczego takiego nie doszło, a panowie oprócz popisu niekompetencji naprawionej improwizacją, po prostu podwieźli nas do busa. Plecaki są, no to jazda dalej :-). Nie, nie myślcie, że nowy kierowca nie chciał nadrobić straconego czasu! Wyprzedzał wszystkich po kolei, ile się tylko dało. A potem ni stąd ni zowąd stanął na jakimś polu namiotowym 10 km przed Kobuleti i zniknął zostawiając wszystkich pasażerów bez żadnych wyjaśnień :-). Ot, Gruzja :-). Po 15 minutach wrócił i dalej już byłoby pewnie bez przygód, gdyby nie to, że zapomniał nas wysadzić i przejechaliśmy kawałek poza centrum miasta :-). Dobrze, że miałem uruchomionego GPSa i w miarę szybko się zorientowałem, żeby go zatrzymać, bo przecież, jak nic, zawiózł by nas do Batumi ;-). Wysiadamy, no i mówię mu, jakie torby są nasze i żeby ściągnął nam z dachu, a ten ni w ząb nie rozumie, co mówię i pokazuje, żebym sam sobie wszedł na dach i je ściągnął :-) Słabo? :-) Jeszcze tylko chwila dzieliła mnie od plaży i kąpieli w Morzu Czarnym, więc zniosłem dzielnie i to :-).
Reszta dnia i kolejny minął mi na totalnym relaksie na plaży i spacerach w poszukiwaniu mrożonej kawy lub lemoniady waniliowej z lodówki :-). Samo Kobuleti, to bardzo rozciągnięta miejscowość turystyczna, niemniej dość spokojna. Sklepiki, straganiki, pierdoły itp. ciągną się chyba ze 3 km, więc sporo tego, ludzi też nie mało, ale spokojnie da się przejść. Plaża totalnie kamienista, ale dzięki temu woda czysta a nie mętna. Przypominała mi trochę plaże w Chorwacji, ale tu były znacznie dłuższe i szersze. Oczywiście do tego cała masa atrakcji, od skuterów, po motorówki ze spadochronami, no i ani jednej chmurki :-). Idealne miejsce na relaks. Nawet aparatu ze sobą nie brałem, także zdjęć nie będzie, tylko odpoczynek :-).

wtorek, 23 sierpnia 2016

Wycieczka do Ushguli i nad wodospady

Łydki bolą po wczorajszym dniu, a dzisiejszy zapowiadał się na równie pełny trekkingowych wrażeń. O 8 rano udaliśmy się na główny plac w Mestii w poszukiwaniu marszrutki do Ushguli. Jest to stara wioska położona podobno najwyżej w Europie, na poziomie 2200 m.n.p.m. Uprzedzano mnie już wcześniej, że droga do tego miejsca jest bardzo ciężka, ale podobno warto jechać. Cóż, nie przekonam się, jak nie spróbuję. Za 30 lari pojechali. 3 godziny rzucania po wertepach. Droga jak u nas na wsiach, ubity piach pełen dziur po kałużach. Koszmarnie. Po drodze zatrzymaliśmy się przy wieżyczce, których są tu dziesiątki. Pochodzą z czasów średniowiecza i służyły za schronienie w czasach walk plemiennych. Wejście do większości jest zamknięte, ze względu na ich kiepski stan, choć są ulokowane po prostu na podwórkach przy domach i można by było je odnowić. Słyszałem, że aktualnie służą niektórym jako spichlerze. W każdym razie w drodze do Ushguli, można było do jednej z nich wejść za 1 lari. W środku nie ma kompletnie nic. na parterze były trzymane niegdyś zwierzęta a ludzie wchodzili na 2-3 pięterka wyżej zrobione z drewnianych grubych patyków. Wchodziło tam po 35 osób. Ogólnie nic tam nie ma. Ruszyliśmy więc dalej. Droga nie była za bardzo urodziwa. Robiłem więc, co mogłem, żeby zasnąć przy tych trzęsieniach. Wrrr. Jak już dojechaliśmy, to naszym oczom ukazała się wioska pełna gnoju, brudu i smrodu. Tak jakby nikt tam nie sprzątał od czasów średniowiecza. Ciężko było przejść między krowimi plackami. Jak nigdzie sprawdza się tu powiedzenie "patrz w niebo, ale uważaj na gówna" :-). Rozejrzałem się po górach dookoła, by nie patrzeć na obleśny wychodek ustawiony tuż nad rzeczką. Wioska otoczona pięknymi zielonymi wzgórzami, jakby ktoś na nich rozłożył trawiasty dywan. Niezwykła zieleń. W oddali widać było jakiś zaśnieżony szczyt. Domki zbudowane w większości ze skał, z których składają się pobliskie góry. To bardzo dziwny rodzaj skał, nie pamiętam jak się nazywa, ale wygląda tak, jakby ktoś posklejał płaskie plastry skalne jeden do drugiego. Reszta "nowoczesnych" domków była zrobiona z falistej blachy i z blach wyprostowanych po dużych puszkach. Naprawdę tylko pojedyncze domki wyglądały jako tako, głównie te, które mają służyć za hostele. Mieliśmy tu 3 godziny wolnego. Rozejrzałem się dookoła, 4 uliczki na krzyż, kilkadziesiąt domków upchanych jeden przy drugim i setki krowich placków. Co tu robić? Poszliśmy więc w stronę tego zaśnieżonego szczytu, mieniącego się w oddali wśród zielonych wzgórz. Liczyłem, że będzie tam lepszy widok niż w wiosce. Aczkolwiek nie sądziłem, że będzie aż tak zajebisty!


Zielone pastwiska pomiędzy którymi płynie rwący górski strumień wprost z lodowca, a w środku ośnieżony najwyższy szczyt Gruzji i trzeci wielkością szczyt Kaukazu - Szchara (5193 m). Dosłownie widok jak z bajki. Dookoła chodzą krowy, konie, przypałętał się jakiś szczęśliwy psiak :-). I w sumie mu się nie dziwiłem, bo ja też czułem się tu szczęśliwy. Czysto, pięknie, spokojnie. Jedynie hałas potoku i odgłosy natury. 2 godziny siedziałem patrząc na ten obraz. Zostałbym tu i dłużej, gdybyśmy nie musieli już wracać. Jeszcze tylko kawka z widokiem na szczyt, zakup swańskiej soli (zmieszanej ze specjalnymi ziołami, zapach i smak ekstra! 3 lari za woreczek) i czas wracać. Znowu 3 godziny koszmaru. Polecam tu przyjazd, ale zdecydowanie na dłużej. Jest kilka hosteli, gdzie można się zatrzymać, jest sporo długich szlaków i nieskończenie dużo możliwości rozbicia namiotu w dowolnym miejscu. Poświęcenie 6 godzin dojazdu, by być tu tylko 3 godziny to zdecydowanie za krótko. I przyjeżdża się tu zdecydowanie dla natury a nie dla tej niestety śmierdzącej wioski.
Do Mestii wróciliśmy już na 15, więc jeszcze sporo czasu, by zorganizować jeszcze jeden mały wypad. Kierowca namówił nas za 20 lari na podróż do trzech wodospadów. W sumie, czemu nie :-). Godzinę później już byliśmy na miejscu. Znaczy... w miejscu gdzie zaczyna się szlak, trwający przynajmniej 1,5h w jedną stronę. Najpierw trzeba przejść przez rwący potok - małą odnogę rwącej rzeki, na którym akurat nie było mostka. Woda była lodowata jak jasna cholera! Po zrobieniu 3 kroków miałem wrażenie, że ktoś wbija mi gwoździe w kości stóp. Po kolejnych 3 krokach, ból z tego zimna był tak przeszywający, że gotów byłem wsadzić stopy w ognisko, żeby to przerwać. Nie przypuszczałem, że zimno może sprawiać taki ból. Na szczęście to było tylko 4-5 metrów. Potem była już tylko trasa. Najpierw płaska przez las, potem kamienie, potem coraz więcej kamieni, potem coraz więcej coraz większych kamieni i coraz bardziej pod górę, ale na szczęście niezbyt wysoko. Po drodze przechodzi się jeszcze raz mostkiem nad rzeką. Potęga tego rwącego żywiołu jest nie do opisania. Patrząc nań, czułem się jakby rzeka chciała mnie porwać ze sobą i czekała tylko, jak omsknie mi się noga :-). Wreszcie są wodospady. Takie raczej... bez szału... ale jak obejrzałem się za siebie, spojrzałem na przepotężną dolinę z ośnieżonymi szczytami w oddali i po prostu dech zaparło w piersi z wrażenia! Zobaczcie sami:


Jak się nie zakochać w tych miejscach? Ten dzień nie mógł dać mi więcej szczęścia, bo więcej bym w sobie nie zmieścił :-). Zmęczenie i spełnienie wypełniało mnie w całości. Jeszcze tylko godzinka na zejście, godzinka do domu i można zasnąć z uśmiechem na buzi i ze świadomością dobrze przeżytego dnia :-). Kocham te chwile!

poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Trekking na wzgórze z krzyżem

Jest tak dużo do robienia w Gruzji, że aż mi się zaległości na blogu porobiły, ale już nadrabiam, wreszcie mam chwilę. Po rozejrzeniu się dzień wcześniej w miasteczku Mestia i rozeznaniu się, co tu ciekawego można robić, zdecydowałem się na dzień dzisiejszy na mały trekking i wejście na wzgórze z krzyżem. Nie mam pojęcia, jak się nazywa to wzniesienie, nigdzie nie mogę znaleźć tej informacji, ale jest wszystkim okolicznym mieszkańcom znane i rozpoznawalne po krzyżu, słynnym niemal jak ten u nas na Giewoncie. Znaczy wszyscy znają miejsce, ale mało kto wie, którędy się tam dostać, bo oznaczenia są tak małe, że ciężko je zobaczyć. Dlatego postanowiłem zrobić małe mapki, którędy należy się dostać na szlak prowadzący na Jeziora Koruldi, mam nadzieję, że to komuś pomoże.
Pierwszy szlak jest pieszy, podwyższenie jest około 900 metrów do poziomu 2300 m.n.p.m. Wejście nie jest dramatycznie strome czy ciężkie, ale na pewno bardzo ciekawe, ma piękne widoki, wiedzie przez las i idzie się tamtędy bardzo przyjemnie, choć oczywiście nie raz serce łomocze podczas wejścia solidnie, bo bywa czasem stromo, ale naprawdę bez tragedii :-). I właśnie o to chodzi, żeby spędzić trochę czasu blisko natury, dlatego polecam tą ścieżkę.
Wejście jest tuż przy policji, w stronę Roza Guesthouse. Idzie się z 500 metrów dróżką, aż się dojdzie do strumienia, potem idzie się tym strumykiem (tak, dobrze czytacie, szlak prowadzi przez strumień :-)), też jakieś 500 metrów. W pewnym momencie :-) szlak skręca na górę w prawo. Dalej już się nie da zabłądzić. Wejście na szlak góry z krzyżem na jeziora Koruldi:


Druga opcja, to tak naprawdę droga dla samochodów, bo można też tam wjechać. Prowadzi w zupełnie drugą stronę miasta, jest znacznie dłuższa i cholernie nudna. Nie ma tam praktycznie żadnych ładnych widoków, choć idzie się na pewno dużo prościej, Niemniej nie polecam, bo jest to beznadziejne wejście. Należy wjechać w drogę, którą zaznaczyłem na mapce, dojechać do samego końca i tam po lewej stronie ujrzycie kościółek na wzniesieniu z takimi miedzianymi dachami. Tam jest droga wjeżdżająca na górę. Jeśli autem to oczywiście 4x4. Jeśli piechotą, to współczuję ;-p.  Jest tam też jakiś skrót dla pieszych, ale wiedzie podobno przez bardzo zarośnięty las i jest rzadko uczęszczany, więc może być ciężko. Wjazd na szlak góry z krzyżem na jeziora Koruldi:


Wracając do trekkingu, choć jest to tutaj chyba najmniejsze wzniesienie, to wysokością sięga niemal polskich Rys, więc robi wrażenie. Jest troszkę wymagająca, jak ktoś w ogóle po górach nie chodzi, ale na pewno niemal każdy da radę, a nagroda po wejściu jest tak niezwykła, że chyba jeszcze nigdy w życiu nie widziałem tak olśniewającego widoku. Droga przez lasek na górę trwała 2,5h, ale spokojnym tempem, bez pośpiechu. I na szczęście wiedzie przez las, dzięki czemu czasami jest chłodniej, co jest dobrodziejstwem prawdziwym przy dzisiejszych 35 stopniach w cieniu. Gdy tylko jest prześwit między drzewami, to obracam się i podziwiam coraz mniejsze miasteczko i coraz to więcej szczytów widocznych w oddali. Jednak to, co zobaczyłem na samym szczycie, po prostu rozwaliło mnie zupełnie, odebrało dech, zatkało totalnie. Nie ma żadnego przejaskrawienia ani wyolbrzymienia gdy powiem, że widok jest absolutnie spektakularny! Absolutnie oszałamiający!
Można się patrzeć nań godzinami. I to w każdym kierunku! Gdzie oczy sięgną widać góry z pasma Kaukazu. Wiele z wiecznym śniegiem, większość bardzo gęsto zalesiona do pewnego momentu, przez co góry są fantastycznie zielone a nie skaliste. Niektóre sięgają ponad 5000 metrów n.p.m. Uwielbiam polskie Tatry, ale niestety nie umywają się do gór, które tu są, a to co tu zobaczyłem na zawsze pozostanie w mojej pamięci. Są tak ogromne, że aż przytłaczają ilością przestrzeni, która je otacza. Nie idzie od tego widoku oczu oderwać. To jest miejsce, do którego chciałbym wrócić, ale już z namiotem, bo w jeszcze wyższych górach jest parę kempingów, zwłaszcza w stronę wspomnianego wcześniej Jeziora Koruldi. Nie udało mi się tam dotrzeć, gdyż od krzyża, do jezior podobno idzie się około 2h. Jak policzyłem drogę w tą i z powrotem + zejście, to wyszło, że wracałbym już po ciemku, a to nie było zbyt rozsądne, więc odpuściłem. Ale jeszcze tu wrócę :-). Zrobiłem sporo zdjęć, choć nawet w 5% nie oddają potęgi, majestatu, wielkości, przestrzeni i ogromu tego, co tu ujrzałem. No i te źródełka z czystą wodą bijącą prosto z ziemi, taką zimną i smaczną :-). Jejku, chciałbym tam już być z powrotem :-). Zapraszam do obejrzenia zdjęć, a może i podjęcia decyzji, by zobaczyć te widoki także na własne oczy :-)


niedziela, 21 sierpnia 2016

Górzysta Mestia

Po gorącym Kutaisi przyszedł czas na podróż do Mestii leżącej w pięknej górzystej Swanetii. O ile sama mieścina jest bardzo malutka i praktycznie nic tu nie ma, o tyle dojazd do niej daje niesamowite doznania, dzięki możliwości podziwiania oszałamiających widoków masywnych gór Kaukazu. Droga prowadzi na dość dużej wysokości, dzięki czemu można podziwiać te piękne widoki i poczuć tą ogromną przestrzeń. O dziwo po wyjściu z marszrutki  w centrum miasteczka już się tego tak nie odczuwa. Oczywiście góry otaczają nas nadal i przytłaczają swoją wielkością, ale są tak duże, że z poziomu miasta umieszczonego w dolinie między górami, nie widzi się zbyt dużo i te wrażenia ogromnej przestrzeni, już nie są tak silne, jak na wyższej wysokości. Mieścinka jest malutka i ledwo mieści się tu spora liczba przyjeżdżających turystów. Są problemy ze znalezieniem dobrego i taniego noclegu, Internet jest tu głównie w kawiarniach, a knajp z jedzeniem są może 3, z czego 2 są słabe. Dookoła widać sporo baszt obronnych sprzed setek lat, dodają miejscu klimatu. Ale nie po to się tu przyjeżdża, by oglądać to miasteczko, tylko żeby zobaczyć to, co jest dookoła niego. Spojrzałem w góry, które są tu przeogromne i pięknie zielone. Uwielbiam patrzeć na góry. Często jestem w Zakopanym, gdzie widok Giewontu sprawia uśmiech na mojej buzi a Tatry wydawały mi się ogromne i szeroko rozpostarte nad południowym horyzontem. W Mestii góry są 2-2,5 razy wyższe niż Tatry, szczyty sięgają ponad 5000 metrów i otaczają miasto ze wszystkich stron na dziesiątki kilometrów. Coś niesamowitego! W dodatku jest na nich dużo drzew, więc są bardzo zielone, a na wielu z nich na samej górze skrzy się wieczny śnieg. Nie da się opisać słowami tego piękna i potęgi, tego ogromu przestrzeni. Warto tu przyjechać na choćby kilka dni, żeby zobaczyć to na własne oczy a jeszcze lepiej pójść na choćby prosty trekking w góry. Zarówno amatorzy jak i pasjonaci wspinaczki znajdą tu coś dla siebie. Lokalni przewodnicy organizują całą masę jednodniowych wypadów na lodowce, wjazdy na niektóre z gór i transport po pobliskich miejscowościach. Również we własnym zakresie można dojść w parę ciekawych miejsc, ale warto to sobie przygotować wcześniej, bo standard oznaczania tutaj szlaków jest na niezbyt czytelnym poziomie. W każdym razie, tutaj przyjeżdża się dla przyrody, dla gór, dla przestrzeni i na pewno nikt nie będzie zawiedziony. Bardzo znana jest również wycieczki na Ushguli – najwyżej położoną wioskę w Europie na poziomie 2200 m.n.p.m. No i w sumie jeśli chodzi o samą miejscowość Mestię, to tyle ciekawego. Na pewno największym przeżyciem jest dojazd do niej  i lokalne wycieczki, niż samo miasto. Dojazd jest z Kutaisi około 8-9 rano. Czyli w teorii w planie odjazd jest o 9, ale jak się wcześniej uzbiera cały bus, to rusza wcześniej, więc lepiej nie przychodzić na ostatnią chwilę. Koszt 25 lari. Przystanki autobusowe są położone przy jedynej restauracji McDonalds w Kutaisi. Zarówno do Mestii, jak i z Mestii są autobusy tylko raz dziennie rano. Podróż trwa prawie 5 godzin i w ciągu tego czasu tak nas wytrzęsie i rzuca na boki, bo co chwila zakręt w lewo, w prawo, w lewo, w prawo, że naprawdę ma się dość.
Po drodze jest piękne szmaragdowe jezioro, przy którym można się zatrzymać i porobić zdjęcia, a potem się okazuje, że to nie jezioro tylko rzeka :-). Tyle, że gdy jest rzeką zanim dopłynie do tego miejsca, to jest koloru betonu, wygląda jakby była koszmarnie brudnym ściekiem. A jak dopływa do tego wyjątkowego miejsca, to zmienia się w szmaragdowo czyste jezioro, niesamowite :-). A potem widoki są już tylko lepsze. Masywy górskie po prostu przytłaczają swoją wielkością. Rozprzestrzeniają się tam gdzie oczy sięgną i są niewiarygodnie piękne i sam przejazd tą trasą po prostu oszałamia i człowiek nie wie, czy ma patrzeć w prawo czy w lewo czy przed siebie na krowy które stają na środku ulicy i marszrutki, które wyprzedzają na trzeciego :-). Na pewno jazda jest emocjonująca jak na rollercoasterze :-). Ale warto ją przetrwać, by to piękno zobaczyć na własne oczy. Ewentualnie skorzystać z samolotu, bo niewiele osób wie, że jest tu lotnisko.

sobota, 20 sierpnia 2016

Kaniony i Jaskinia Prometeusza

Od rana lał się żar z nieba, jak ogień piekielny. Białko się ścinało, tak wściekle gorąco było. Nie jak w Gruzji, tylko jak na pustyni w Iraku. Miałem nadzieję, że widoki zaplanowane na dzisiaj do zobaczenia, zrekompensują ten gorąc, bo to było jedyne, co motywowało, by wyjść z hotelu, zamiast wsadzać głowę w klimatyzator ;-p. W planie jest obejrzenie najbardziej znanej tu Jaskini Prometeusza, dwóch kanionów i jak wystarczy czasu to jeszcze Monastyr Gelati.
Wszystkie miejsca są tu tak znane, że stawki za podróż tam jest określona chyba odgórnie w całym mieście na tym samym poziomie, a taksówkarze dojeżdżają tam z zamkniętymi oczami :-). Do jaskini jest chyba autobus, ale jedzie tylko tam, nie ma przejazdów pomiędzy tymi miejscami, więc to dla mnie bez sensu i pozostaje mi do dyspozycji tylko taxi. Cena 100 lari (160 zł) za 10 godzin wożenia po tych atrakcjach (odległość od Kutaisi to kilkadziesiąt kilometrów). Oczywiście im więcej osób w taksówce, tym taniej za osobę.

 Na początek Jaskinia Prometeusza. Długa na 1400 metrów, pięknie oświetlona, oddana do użytku całkiem niedawno, bo w 2011 roku, naprawdę warta jest odwiedzenia. W wielu jaskiniach już byłem, ale bogactwo form skalnych tutaj i jeszcze w tej ferii barw jest naprawdę niezwykłe. Ogromna liczba, stalagmitów, stalaktytów, półek skalnych, czasem uformowanych jak fale, a czasem przeczepionych do ściany. A wszystko ciągle "pracuje", widać jak woda powoli kapie z sufitu, powiększając powoli istniejące sople. A najfajniej, że w środku tak chłodno :-). Wejście 7 lari, czas obejścia 1 godzina.

Stamtąd pojechaliśmy do sporej wielkości kanionu Okatse. Jego niezwykłość polega na tym, że można się przejść dłuuuugą kładką nad tym wielkim wąwozem. Oczywiście najpierw trzeba dojść tam 2 km w potwornym upale, a potem pokonać kilkaset stalowych schodków, ale widok z platformy jest przepiękny! Potem 2 km z powrotem. W jeszcze większym skwarze. Po setkach stalowych rozgrzanych stopni :-). Pod górę :-). Wejście 7 lari, obejście całości 2,5 godziny. Na końcu można kupić sobie lody :-)

Na szczęście na samym końcu podróży był najpiękniejszy widok - tym razem w Kanionie Martvili. Szeroki strumień zimnej wody, zamknięty w przepięknym wąwozie w skałach obrośniętych bujną zieloną roślinnością - WOW! Co za widok! Jakaż szkoda, że dla pontonów nie było możliwości popłynąć dalej niż na jakieś zaledwie 200 metrów, ale i tak było pięknie. A potem była możliwość obejrzeć cudne wodospady rozpryskujące się na skałach, ech, coś pięknego. Aż chciałoby się wskoczyć do tej chłodnej wody. Wejściówka 5 lari + 10 lari dla chętnych na płynięcie pontonem. 1 godzina maks.

Po całym dniu, bo zajęło to dobre 10 godzin marzyłem już tylko o łóżku, ale pomyślałem, że skoro dysponuję taksówką, to warto pojechać jeszcze zobaczyć Monastyr Gelati. Gruzja z nich słynie, Armenia z resztą też, są tu ich chyba setki, tymczasem monastyr to nie jest nic innego jak kilkusetletni kościółek pięknie pomalowany w środku. I tyle w nich ciekawego :-). Gdybym jechał specjalnie do monastyru, to raczej byłbym zawiedziony, ale przy okazji... te 10 minut można nań poświęcić.

To o czym na pewno trzeba wspomnieć, to masa zwierząt puszczonych totalnie w samopas. I nie mam na myśli tylko bezpańskich psów, ale zwłaszcza krowy i świnie, które kompletnie nic sobie nie robią z faktu, że stoją na środku głównej drogi mijane przez dziesiątki samochodów. A często stoją w poprzek. Na obu pasach :-). Powiedziałbym, że swojski klimat :-)






Album ze zdjęciami:

piątek, 19 sierpnia 2016

Czas na postkomunistyczną Gruzję!

Pierwsza myśl po wylądowaniu w Kutaisi - kraj-prowizorka :-). Jakim cudem te wszystkie domki się jeszcze nie zawaliły, to nie wiem :-). Ale to właśnie chyba będzie znak rozpoznawczy tego kraju i jednocześnie jego najdziwniejszy urok - brak zmysłu estetyki połączony z baaaardzo amatorskimi remontami :-).
Tak właśnie zaczyna się moja kolejna podróż po Gruzji i Armenii. Start w Kutaisi i w planie objechanie dookoła niemal w całości obu tych krajów w miesiąc czasu. Już tak dawno nigdzie nie byłem, że aż mnie taki głód podróży ściskał w brzuchu. Ciągle praca, obowiązki, realizacja ważnych celów, ale przecież nie można odsunąć na bok najpiękniejszej z pasji :-). Tym właśnie sposobem trafiłem do kolejnego państwa z mojej listy - Gruzji. Podobno pięknie, podobno tanio, podobno gościnnie. Zobaczymy :-). Na pewno piękno nie dotyczy urbanistycznego uroku miasta Kutaisi, które po prostu przypomina zabudową jakieś sowieckie zadupie :-). Postkomunistyczne rudery, kojarzą mi się raczej z jakimś dalekim Sybirem, a nie z Europą, do której Gruzja tak ambitnie dąży. Ale to jest właśnie piękne, że jest tak nieturystycznie, tylko prosto i w stylu "aaa tam, i tak nikt nie zwróci na to uwagi" :-). Samo miasto spokojnie można obejść w parę godzin i oprócz odnowionych fasad w centrum, na pewno nie zaskoczy nas żadną nowoczesnością. Oprócz targu z milionem bzdurnych pierdółek, można wjechać również kolejką linową za 1 lari (1 lari = około 1,60 zł) na niewielką górę, na której jest samotne wesołe miasteczko. Czasy świetności obchodziło chyba kilkadziesiąt lat temu. Dzisiaj niemal kompletnie opuszczone kojarzy mi się z jakimś miastem widmem a'la Czarnobyl. Na tą górę moim zdaniem nie ma po co wjeżdżać. Za to warto wejść na wzgórze z katedrą Bagrati. A tam najpierw niedowierzanie, kto był na tyle głupi, by katedrę mającą chyba z 1000 lat, zbudowaną z jakiegoś piaskowca, odbudować w uszkodzonych miejscach stalą i szkłem. Podobno z tego powodu zabytek ten został usunięty z listy UNESCO. Patrzyłem z zewnątrz i brak poczucia estetyki aż kuł w oczy, ale... gdy wszedłem do środka... niezwykły sposób w jaki ta stal, szkło i piaskowiec komponowały się ze sobą, sprawił, że po chwili... uznałem tą katedrę za chyba najbardziej oryginalną, jaką widziałem. Wyglądała niczym Terminator z pierwszej części tej serii, któremu obok normalnej skóry na twarzy, częściowo wystawał stalowy szkielet.
Trzeba jednak przyznać, że namęczyłem się trochę, by wejść na to niewielkie wzgórze, bo choć wybrałem na wyjazd końcówkę sezonu, żeby było chłodniej, to w cieniu jest minimum 35 stopni. A na słońcu jest koszmarnie gorąco. Dobrze, że w cukierniach podają mrożoną kawę i najdziwniejsze ciasto jakie jadłem - podane w plastikowym kubeczku :-). Kreatywność ludzka niezmiennie mnie zadziwia! Ciekawe czym jeszcze zaskoczy mnie ten region. Zobaczymy już jutro, podczas zwiedzania kanionów i jaskiń.