poniedziałek, 31 sierpnia 2009

A może pies?


Wszystko wskazuje na to, że w moją podróż udam się sam. Nie spotkałem jak dotąd nikogo, kto byłby gotów rzucić wszystko i jechać. Nie sądzę też, żebym jeszcze kogoś odpowiedniego spotkał. Nie tylko dlatego, że zostało już niewiele czasu na przygotowanie się, ale również ja muszę mieć czas taką osobę poznać, by móc jej zaufać. Jednak ostatnio wpadł mi taki trochę zwariowany pomysł do głowy, że mógłbym mieć psa. Pies to przyjaciel bezinteresowny, nie będzie narzekał, zawsze będzie radosny. Jak trzeba będzie to popilnowałby plecaka i czuwałby w nocy (ja mam z czuwaniem mały problem :-)). Mógłby być np. jakiś labrador czy amstaf albo owczarek. Coś inteligentnego i dużego. Tylko oczywiście nigdy nie może być "z górki". W jednym kraju uznają mojego psa za nieczystego, a w innym będą chcieli go zjeść :-). I jeszcze jak przyjdzie mi go zabrać gdzieś na łódź, to kto mnie tam z nim wpuści? No i nie wiem czy przypadkiem na niektóre wyspy nie trzeba będzie poddać zwierzęcia kwarantannie przy wjeździe. Hmm, ale jednak fajnie by było, gdyby się tak udało…

czwartek, 27 sierpnia 2009

Myślę… i myślę… i myślę…


Przeczytałem kilka blogów/opowieści z przeróżnych wypraw i to, czego mi w nich brakowało to opisu przygotowań. Praktycznie wszystkie rozpoczynały się od dnia, kiedy autor wyruszył. Tylko czy ktokolwiek z Was wierzy, że ktoś ruszył w tak długą podróż zupełnie bez żadnego przygotowania? Byłby głupcem moim zdaniem, ponieważ ilość rzeczy, które trzeba sprawdzić czy przemyśleć jest tak ogromna, że musiałem zaopatrzyć się w profesjonalny program do tworzenia notatek (polecam Microsoft OneNote), żeby się nie pogubić w tym wszystkim (Excel nie dawał już rady). Od paru tygodni moja głowa to istne centrum analizy informacji! Zaprezentuję Wam tu mały wycinek, żebyście wiedzieli jak ogromne jest to przedsięwzięcie. W życiu codziennym nikt o tym nie myśli, bo nie ma takiej potrzeby, ale w mojej głowie jest po prostu kocioł:
"Jaką drogę wybrać? Przez Rosję czy przez Turcję/Iran? Jeśli pójdę przez Rosję, będę miał prawdopodobnie większe możliwości zdobycia po drodze wody i pożywienia, ale za to będzie tam zimniej, więc dojdzie dodatkowe obciążenie w postaci ciepłych ubrań. Nie znam zupełnie rosyjskiego, jak się dogadam? Normalni ludzie mogą być przyjaźni, ale policjanci już nie koniecznie. Jeśli będę szedł w kierunku Syberii, to wyląduję w Mongolii, a to oznacza, że stracę możliwość obejrzenia dużej części Azji, albo będę musiał spory kawałek wrócić wstecz. Jeśli skieruję się w stronę Indii, to ominie mnie Shaolin, jeśli pójdę w stronę Hong-Kongu, to minie mnie zwiedzanie Indii, Tajlandii i tamtych obszarów. Czy można sobie tak zwyczajnie przejść przez Chiny? Jakie zagrożenie czeka mnie ze strony komunistycznych chińczyków? Może lepiej ominąć ten kraj i wstąpić tam tylko do paru największych miast? Jakie mam inne drogi? Jeśli ruszę w stronę Turkmenistanu, to trafię prosto na Afganistan/Pakistan, stamtąd mogę się już nie wydostać. Ta droga odpada ze względu na zagrożenie. Szczerze mówiąc, jak się dobrze zastanowić, to wszędzie poza Europą jest cholernie niebezpiecznie, jak nie ze strony dziwnych chorób, to z powodu biedy a przez to większej przestępczości, z powodu skorumpowanych funkcjonariuszy policji, z powodu ekstremistów religijnych, z powodu groźnych zwierząt (i nie mam tu na myśli tygrysów, tylko np. węże, trujące żaby, moskity, pająki, skorpiony…), z powodu trujących roślin… Jaka inna droga? Między morzem Czarnym a Kaspijskim można by było przejść, ale tam jest Gruzja. Dzisiaj już jest tam spokojnie, ale skąd mam wiedzieć, że jutro znowu nie wjadą tam rosyjskie czołgi? Odpada ze względu na zagrożenie. Pozostaje więc droga dookoła morza Czarnego, w stronę Turcji. Będąc w tych okolicach fajnie byłoby wstąpić do Dubaju, zobaczyć, co tam szejkowie stworzyli. Droga przez Irak odpada z wiadomych względów, Droga przez Iran też będzie średnio bezpieczna, a potem i tak trzeba by przeprawiać się morzem. Pozostaje droga przez Syrię, Jordanię i Arabię Saudyjską prosto do Emiratów. W dodatku arabski jeszcze mniej zrozumiem niż rosyjski. No i skąd ja wezmę na tej pustyni jedzenie? Przecież nie wezmę ze sobą zapasów do plecaka. Można by kupić jakieś auto ewentualnie, albo poszukać autobusu. Ale to też nie zmienia zbyt wiele. Jak dotrę do Bahrajnu to stamtąd brzegiem morza będzie już prościej. Tylko właśnie… jak dotrę. Biorąc pod uwagę ekstremizm Muzułmanów, może się okazać, że to nie będzie takie proste. Sam fakt, że jestem z Europy może być dla nich powodem do agresji. Ale co mam z tego powodu kupić sobie Koran i wciskać wszystkim po drodze, że jestem Muzułmanem? Bez sensu. Trzeba sprawdzić, jak to myślenie ma się do rzeczywistości. Tu trudnością będzie zdobycie pożywienia, za to nie będę musiał dźwigać zbyt dużo ciężkich ciuchów. Za to na niewiele zda mi się tutaj hamak, bo pewnie nie znajdę po drodze żadnych drzew, trzeba będzie więc wziąć matę samo-pompującą. Ok., tylko jak się potem wydostanę z Dubaju? Jak przepłynę na drugą stronę morza, to trafię do Iranu i Pakistanu – średnio fajnie. Lepiej byłoby przeprawić się łodzią prosto do Bombaju. Stamtąd mam otwartą drogę do Kalkuty, albo na około przez Malediwy i Sri Lankę. Z Kalkuty jest dość blisko do Nepalu, tylko czy tam można się dostać, gdy Chiny tam próbują zaprowadzić własny porządek? W sumie dobrze byłoby iść przez Nepal, bo mógłbym ominąć Bangladesz – tam też jest, zdaje się, jakaś napięta sytuacja, w dodatku wizę można zdobyć tylko w Berlinie. Kolejny kraj to Birma, liczę na to, że brzegiem morza da się tamtędy przejść w miarę łatwo, żeby trafić do Bangkoku. Stamtąd mam drogę otwartą w kilka stron. Kurcze tylko znowu Shaolin ominę :-(. Trudno. W wielu punktach będę stykał się z jeziorami i morzami, przydałoby się to wykorzystać, tylko gdzie ja wcisnę w plecaku wędkę? Będzie mi przeszkadzać. Lepszą opcją będzie sieć. Tylko skąd mam wziąć małą sieć rybacką? I jak się tego w ogóle używa? Trzeba sprawdzić, jakie ryby nadają się do jedzenia. Czy jest jakiś prosty sposób na odsalanie wody morskiej? Jeśli nie, to jak ją będę nieść? Przydałby się cammelbak w plecaku – pamiętać sprawdzić na aukcjach. Dopisać jeszcze do sprawdzania ceny telefonów satelitarnych, czy są wodoodporne, czy da się nimi uzyskać połączenie internetowe, czy płaci się abonament czy za przesył danych. Trzeba jeszcze w jakiś sposób zasilać notebooka. W tym klimacie, gdzie słońca raczej mi nie zabraknie, świetnie może się sprawdzić bateria słoneczna. Jaką trzeba wybrać żeby zasilało notebooka? Pewnie ze 30 W. Może lepiej połączyć 2 po 15 W? W ogóle da się tak zrobić? Sprawdzić to. Hmm… trzeba pomyśleć o zabraniu witamin, tylko jak? Przecież nie wezmę zapasu na cały rok. Aaaa, trzeba sprawdzić ceny w każdym kraju po drodze, sprawdzić używaną walutę, sprawdzić możliwość używania kart kredytowych i czeków podróżnych. Jaki bank w Polsce realizuje czeki? Trzeba sprawdzić. Przy okazji notebooka – pamiętać o przemyśleniu sposobu wykonywania kopii zapasowej. Jak ktoś go po drodze ukradnie, to przynajmniej zdjęcia zostaną na pendrive. Trzeba zobaczyć na portalach turystycznych, co warto zobaczyć w tych krajach. Trzeba zapoznać się z obyczajami w każdym kraju, głupi błąd może kosztować mnie sporo kłopotów. Muszę pamiętać o zanotowaniu adresów wszystkich placówek dyplomatycznych. A przy okazji trzeba sprawdzić, które wizy mogę wyrobić już teraz, a które są ważne np. tylko przez parę miesięcy i czy ewentualnie można ja uzyskać na granicy. Pogoda – to też trzeba sprawdzić. Tylko gdzie? Może agencje turystyczne – tam często podają średnie temperatur. Dopisać to do notatek. Trzeba pamiętać o rzuceniu okiem na przepisy lokalne każdego kraju, co wolno, a czego nie – może to będzie na stronach MSZ. Cholercia, przydałby się GPS, przecież nie będę targał ze sobą atlasów…"
Noo, to tak w skrócie przedstawiłem cykl przygotowań, który odbywa się w mojej głowie każdego dnia. Milion pytań – połowa bez odpowiedzi, kolejna połowa do sprawdzenia…

czwartek, 13 sierpnia 2009

Żeglarstwo vs. survival


Oczywiście mam na myśli survival cywilny – hobbystyczny. Teraz mam porównanie i wyobrażenie tego, jak może wyglądać podróż lądem a jak morzem. Choć każde z tych opcji ma swoje plusy i minusy, to zdecydowanie korzystniej wypada podróż lądem. Myślę, że podróż morzem jest nieco bardziej ekscytująca, ale i wymagająca. No i niebezpieczna. Tam, na środku morza, byłbym całkiem sam. Nie ma do kogo się odezwać, nie ma kto pomóc. Trzeba poradzić sobie samemu. Ze wszystkim. No i ta samotność. Z jednej strony to ból, że nie ma z kim pogadać przez kilka tygodni, ale z drugiej, to możliwość zostać ze sobą sam na sam, sam ze swoimi myślami, umysł niezmącony przez żadne informacje "z zewnątrz". Jest powiedzenie, że ludzie inteligentni nie nudzą się sami ze sobą. Może właśnie dlatego, że czas samotności poświęcają na rozmyślanie, na poznawanie siebie. Ciekawe jak to jest być samemu przez tyle czasu. I ciekawe czy np. więźniowie w karcerach też odbierają to w ten sam sposób :-). W końcu inaczej jest, jak się jest samemu z przymusu, a inaczej z wyboru. Na morzu ma się również styczność z dwoma potężnymi żywiołami. Nie ma gdzie się schronić. Nikt nie przyjdzie na ratunek. Są co prawda systemy pomocy międzynarodowej, ale nie ma co się oszukiwać. Zanim ktokolwiek by doleciał do mnie na środek Pacyfiku, to minęłyby pewnie ze 2-3 dni co najmniej. Na morzu nie mogę też powiedzieć: "mam dość, wracam do domu". Nie da się przerwać wyprawy w każdej chwili. To jest właśnie wielka zaleta podróży lądem. Kiedy tylko będzie potrzeba, mogę powiedzieć "wracam", albo "dzisiaj nie robię zupełnie nic". Na łodzi praca jest ciągle. Trzeba praktycznie uważać przez całą dobę. A na lądzie? Kiedy mam ochotę mogę iść spać, mogę iść pozwiedzać, mogę się poopalać. Gdy przyjdą jakieś ciężkie chwile, mogę po prostu zrobić sobie przerwę na zebranie sił. W większych skupiskach ludzi można uzyskać pomoc w miarę szybko. Jest z kim porozmawiać. Jest kogo poprosić o pomoc. Choć paradoksalnie inni ludzie mogą być również źródłem problemów, ale tego się nie przewidzi. Trzeba po prostu uważać. Różnorodność jedzenia też jest większa. To w sumie ważne, bo przy założeniu, że na łodzi nie miałbym żadnego prowiantu (powiedzmy, że straciłem podczas sztormu), jedyne co bym miał do pożywienia to ryby. Lubię ryby, ale jak miałbym je jeść codziennie przez parę tygodni, to chyba przestałbym je lubić :-). A na lądzie mogę sobie upolować jakiegoś króliczka czy kurkę :-), znaleźć jakieś ziemniaczki u kogoś w ogródku :-), czy po prostu kupić w sklepie czekoladę, można cokolwiek wymyślić, a na morzu nic. Mając łódź, byłbym też trochę do niej przywiązany. Praktycznie oprócz miejscowości nadmorskich, nie mógłbym się zapuścić nigdzie w głąb żadnego kraju. Zostawilibyście łódź np. za 200 tyś. zł w jakiejś Tajlandii czy w Chinach? Nawet ubezpieczoną, to ryzyko jest zbyt duże. A przecież chciałoby się zobaczyć klasztor Shaolin. Albo Machu Picchu w Peru – również jest w głębi kraju. Kto popilnuje łodzi? Wiem, że można w marinie łódź zostawić, bo w końcu płaci się tam za miejsce, więc jest to trochę jak parking strzeżony dla aut, ale czy w każdym kraju można mieć zaufanie do ludzi tam? Nie sądzę. Szczególnie mam na myśli Azję (może to tylko stereotyp?). Cholera wie, czego po nich się spodziewać. Wracam z Shaolin, a tu łodzi nie ma :-). No i zacząłby się survival :-)))). Jest jeszcze kwestia kasy przeznaczonej na podróż. W przypadku łodzi (załóżmy, że sobie kupię swoją) byłby duży wydatek na początku (ewentualnie raty), za to nie płaciłbym za nocleg (jedyny koszt to opłaty portowe i paliwo). Podróżując lądem, koszt początkowy byłby znacznie mniejszy, ale tak naprawdę przecież nie rozbiję w środku Szanghaju namiotu w jakimś parku. Musiałbym znaleźć hotel. Jedzenie również musiałbym kupić. Polować można poza miastem (nawiasem mówiąc ciekawe, jaka jest skuteczność polowania, przecież nie mam pewności, że cokolwiek złapię). Pytanie też czy w takich Chinach, gdzie miliard chińczyków ma tylko garść ryżu na dzień, to gdzie ja tam znajdę jakiegoś królika? Pewnie wszystkie dawno zjedzone ;-p. Z resztą nawet nie wiem czy tam polowanie jest dozwolone. Nie chciałbym, żeby potem zaczęli polować na mnie :-)))). Znając życie to pewnie skończy się na tym, że część drogi przebędę lądem, a od wybrzeży Chin postaram się zdobyć pracę na jakiejś łodzi i w stronę Indonezji ruszę w taki sposób. To w sumie zminimalizuje koszty i da mi największą niezależność. Dlatego jedno jest pewne, że muszę dokończyć kurs na sternika jachtowego, żeby mieć odpowiednie kwalifikacje do zaoferowania. A kurs mam nadzieję, że już we wrześniu :-) Nie mogę się doczekać… :-).

poniedziałek, 10 sierpnia 2009

Trochę survivalowej wiedzy

W necie jest wiele survivalowych poradników i setki filmów instruktażowych, jednak wielu informacji, których dowiedziałem się na szkoleniu, nigdzie wcześniej nie znalazłem. Dlatego pomyślałem, że może komuś jeszcze się przyda, a i dla mnie to będzie pouczające wspomnienie.

Mottem idei przetrwania jest: "spodziewaj się niespodziewanego". Chodzi po prostu o bycie przygotowanym. To dzięki temu jedni, gdy się zgubią np. w Tatrach, przeżywają, a inni nie. To dzięki temu przeżycie ciężkiej sytuacji jest prostsze. Oczywiście kluczem do przetrwania, nie jest ekwipunek, tylko silna wola. Gdy masz silną wolę, to będziesz w stanie przeżyć więcej, niż ktoś, kto ma super sprzęt, ale brak mu wiary w swoje umiejętności. Także kluczem do przetrwania jest najpierw silna wola, następnie wiedza, a dopiero na końcu sprzęt.

Chcę jeszcze opowiedzieć coś o survivalu. Większości osób kojarzy się to z facetem, który wylądował w środku lasu i nie ma nic oprócz noża i usiłuje sobie radzić. Jednak tak naprawdę pod survival możemy podciągnąć znacznie więcej. Dla matki z dwojgiem płaczących dzieci na tylnym siedzeniu, survivalem będzie sytuacja, gdy przebije jej się opona samochodu w szczerym polu. To już będzie dla niej survival. Dla komandosa, będzie to zupełnie co innego. Także survival postrzegam jako sztukę radzenia sobie w ciężkich sytuacjach, a to rozumiem jako sztukę improwizacji.

Militarne grupy specjalne opracowały sobie następujący schemat działania:

P – Protekcja – zabezpieczenie miejsca oraz siebie

L – Lokalizacja – decyzje o tym, czy w danym miejscu pozostać

A – Akwizycja – zdobycie pożywienia i wody

N – Nawigacja – próba kontaktu ze światem

A teraz trochę informacji szczegółowych:

WODA

Wiadomo, że jest to najważniejszy element przetrwania. Dlatego oszczędzanie wody jest istotnym składnikiem strategii. Jak to zrobić? Poradniki podają takie metody jak ssanie otoczaka, noszenie ubrania z długimi rękawami i chustki w celu zminimalizowania parowania. Trzeba również gromadzić nadmiar wody nawet, jeśli w danej chwili jeszcze jest. W zimie lepszą wodą jest woda z lodu niż ze śniegu, zwłaszcza sople, które są najczystsze. Jeśli jednak jest tylko śnieg, to najlepiej topić go małymi partiami, albo np. przefiltrować wodę przez skarpetkę powieszoną nad garnkiem nad ogniskiem. Jeśli mamy wybór to lepiej brać wodę z deszczówki, ewentualnie z wartkich strumieni czy z rosy (np. namoczyć ręcznik i wykręcać) niż z jakiś sadzawek. Jeśli mamy do dyspozycji tylko podejrzane sadzawki, to najpierw filtrujemy wodę (np. do przeciętej butelki wsypujemy węgiel drzewny, na to piasek, żwir i suchą trawę), następnie dodajemy kryształek nadmanganianu potasu, żeby woda nabrała lekko różowego koloru (woda o mocniejszym kolorze - fioletowym, nadaje się do odkażania ran), a na koniec gotujemy ją (przynajmniej z 10 minut). Fajnym rozwiązaniem jest słomka z węglem aktywnym (koszt koło 40 zł). Może też przydać się worek na śmieci, w celu założenia na liście i skroplenia odparowywanej wody. Wodę można jeszcze uzyskać kopiąc dół w podmokłym terenie. Zrobienie kilku dziur w ściankach takiego dołu spowoduje spłynięcie do niego wody. Z takich ciekawostek warto wiedzieć, że wodę można zagotować np. wrzucając do niej rozpalone kamienie (gdy nie mamy menażki). Jeśli mamy wodę destylowaną np. z apteczki, trzeba dodać do niej sól, by nadawała się do picia. Z obserwacji wynika, że woda ciepła lepiej gasi pragnienie, niż zimna. Jeśli wody mamy małą ilość, to najlepiej przed połknięciem wody, przepłukać nią usta.

Jeśli chodzi o oznaki odwodnienia, to po kolei stan pogarsza się w następujący sposób:

  • pragnienie
  • złe samopoczucie
  • utrata łaknienia (bardzo mylące!)
  • nudności
  • ból głowy
  • zawroty
  • zaburzenia mowy
  • trudności w oddychaniu
  • trudności w poruszaniu się
  • utrata czucia
  • niezdolność przełykania
  • zgon

Odwodnienie można wykryć również po kolorze moczu. Gdy jest koloru słomkowego – jest ok. Kolor ciemny oznacza, że jest w nim dużo toksyn i organizm nie daje rady z braku wody pozbyć się ich z ciała. Zauważcie np. po imprezach suto zakrapianych alkoholem, kolor moczu jest zwykle ciemny. To właśnie zbyt duża ilość toksyn w organizmie. Tak naprawdę, co jest ciekawe, odwodnienie jest zabójcze nie z braku wody, lecz braku możliwości pozbycia się toksyn z organizmu.

CZYSTOŚĆ

W sytuacjach krytycznych raczej nikt nie będzie miał przy sobie mydła czy żelu pod prysznic. Z resztą ich użycie, przy braku wody, też byłoby trudne. Jednak, gdy wydłuża się czas pobytu w danym miejscu, trzeba jakoś dbać o czystość. Co nam proponują instruktorzy survivalu? Można zagotować popiół z wodą, odcedzić go i zmieszać z zagotowanym tłuszczem (np. ze złapanego zwierzęcia) w proporcji 2 : 1. Jeśli nie ma tłuszczu, to wytarcie rąk samym popiołem jest również skuteczne, gdyż tłuszcz naturalny przecież mamy na rękach. Sprawdziłem to osobiście i działa. Inną metodą jest woda z piaskiem. Pewnie każdy, kto szedł brzegiem plaży spostrzegł potem, jak czyste były stopy po takim spacerze. W przypadku braku powyższych środków, podobno pomocna jest kąpiel słoneczna, gdyż promienie UVA/UVB zabiją część bakterii na naszej skórze.

UCIECZKA PRZED PSEM

Co prawda nie jest typowa survivalowa sytuacja, gdy goni nas policjant z psem, ale z tej racji, że obóz był militarny, zasugerowali możliwość np. ucieczki z obozu jenieckiego, a wtedy taka sytuacja, jest prawdopodobna. Wbrew krążącym opiniom, na psy nie działa pieprz :-). Za to działa benzyna. I to skutecznie. Wszelkie rozpuszczalniki, powodują, że pies nie może tego miejsca powąchać. Spróbowałem ze swoim psem i rzeczywiście reakcja była interesująca :-), bo zaczął uciekać po powąchaniu wacika ze zmywaczem do paznokci. Trzeba pamiętać również, że pies jest tak szybki jak pan, z którym idzie. Bowiem puszczenie psa następuje dopiero wtedy, gdy jego pan dostrzeże uciekającego. W warunkach leśnych, myślę, że są to okolice 50 metrów. To oznacza, że jeśli będziecie co jakiś czas biegać wokół mijanych drzew, nieco poplączecie pościgowi smycz :-))). Oczywiście, jeśli w pobliżu jest rzeczka, to jest najlepsze miejsce, w którym można ukryć przed psem swoje ślady. A jeśli to nie pomoże i widzicie, jak pies biegnie centralnie na nas, mam tylko jedną radę :-). Przybierzcie pozycję embrionalną na klęcząco, żeby uchronić jak najwięcej wrażliwych miejsc przed pogryzieniem.

Noo, to są najważniejsze sprawy, o których nam mówili, a których nie znalazłem w żadnych poradnikach. Oczywiście temat jest znacznie szerszy, ale jest już opisany w tylu miejscach, że nie ma sensu się powtarzać. Najważniejsza jest na pewno silna wola. Jeśli jest wola przetrwania, to cała reszta już nie będzie taka trudna.

piątek, 7 sierpnia 2009

Obóz przetrwania

25 – 29 lipca 2009

Dzień 1

Godzina 9, Częstochowa. Pochmurno, chwilę wcześniej padało, ale na szczęście przeszło szybko. Nie wiedziałem, czego się spodziewać, co będziemy robić i gdzie. Podali nam tylko godzinę i miejsce spotkania. Byłem podekscytowany. Stawiłem się w umówionym miejscu, przed jakąś szkołą. Razem ze mną było 10 chłopaków. Większość z nich należy do ugrupowań strzeleckich (takie związki szkolno-wychowawcze dla młodzieży) lub hobbystycznie do jakiś klubów militarnych. Przygotowani w mundurach, odpowiedni ekwipunek, szczerze mówiąc wyglądałem przy nich jak amator :-). No ale mój cel bycia tutaj jest znacznie inny niż ich. W ogóle sam kurs, jak się potem okazało, był bardziej z naciskiem na survival militarny, niż cywilny. Na wstępie dostrzegłem również drobne błędy w moim spakowanym sprzęcie, ale wynikały trochę z niewiedzy, no i części rzeczy nie udało mi się skompletować z braku czasu (np. dratwa czy drut). Również szybko zauważyłem brak pewnych elementów, na marginesie bardzo ważnych, np. pałatki/poncho, która może służyć za nakrycie chroniące przed deszczem, jak i za namiot. Jak będzie padał deszcz, to będzie ciężko.

Po chwili wstępu, okazało się, że pierwszy dzień będziemy spali na sali gimnastycznej w tej szkole, więc troszkę mi ulżyło, bo spodziewałem się ciężkich warunków od samego początku. Tymczasem pierwszy dzień to głównie wykłady, filmy instruktażowe, trochę biegania. To bieganie było straszne :-). Nie pamiętam, kiedy ostatni raz biegałem. Siłownia - to owszem jest jakiś ruch fizyczny, ale nie ma w sumie nic wspólnego z wysiłkiem wytrzymałościowym. Po bieganiu byłem padnięty. Niby tylko 3 km, ale bez przygotowania to masakra.

Dzień 2

Godzina 7. Bieganie. Znowu :-). Jeszcze mnie nogi bolą po wczorajszym, a tu znowu. Dali nam godzinkę na odpoczynek i śniadanie. Następnie koło 8 kazali nam się przygotować do godzinnego marszu i kazali zabrać pierwszą linię przetrwania (puszka survivalowa i wszystko, co się zmieści do kieszeni) oraz jakieś jedzenie. Godzinny marsz był pod górkę, do tego padał deszcz i wiał dość mocny wiatr. Marsz był dość szybki, w dodatku po porannych biegach, więc nie był to przyjemny spacerek :-). Doszliśmy po godzinie, więc to było jakieś 6 km pewnie. Po około 30 minutach przyjechał instruktor. Większą część dnia spędziliśmy na uczeniu się budowania szałasu, praktycznej sztuce rozpalania ognia, zrobiliśmy wielki łuk, procę i co najważniejsze, była też nauka budowy wnyków (sideł). Około godziny 17 ruszyliśmy z powrotem. Nie czułem nóg. Robiły co prawda krok za krokiem do przodu, ale to chyba było z rozbiegu, bo ja nie miałem siły nimi ruszać. Dotarliśmy do szkoły o 18.10. Czemu podaję minuty? Bo rozwój sytuacji od tego momentu bardzo przyśpieszył. Kilkanaście minut leżeliśmy na materacach, żeby dojść do siebie, nikt nawet nie miał siły ruszyć się pod prysznic, a o 18.30 przyszedł dowódca i kazał się spakować w 10 minut. Pierwsza linia przy sobie, drugą linię dostaniemy później (broń, kamizelki) oraz trzecia linia (plecak). Myślałem, że już ruszamy, ale nie. O 18.40 rozpoczął się wykład o flarach i krótkofalówkach. Jednak ciągle kazali nam utrzymywać gotowość bojową.

Godzina 22. Powiedzieli, że nasz kraj został zaatakowany i nasza grupa zostanie wysłana na zwiad. "Plecaki zostawcie tutaj, przywieziemy je wam samochodami, wy się pakujecie w pontony i macie spłynąć Wartą w dół na spotkanie z łącznikiem" – powiedzieli. Kazali nam się kontaktować z bazą za pomocą radia codziennie o 20:16. Dali nam AK-47 (oczywiście nie prawdziwe, ale jednak dźwiganie 3 k więcej robi swoje), światła chemiczne, wsadzili nas na pontony i ruszyliśmy Wartą (na szczęście z prądem). Płynęliśmy powoli, około 0,5-1 węzła, prawie w całkowitej ciemności i ciszy. Cudownie wyglądało niebo, tyle gwiazd... można było bez problemu określić kierunek północy... tylko po kilkunastu minutach zaczęliśmy nabierać wody :-), cholera jeszcze tego brakowało, wiedziałem, że nam nie ułatwią nic a nic. Jak już woda była ponad kostki, to zatrzymaliśmy się, żeby ją wylać. Chwila odpoczynku i dalej. Mijały już jakieś 2-3 godziny od startu, powoli zbliżaliśmy się do celu... jeszcze tylko mały wodospad do pokonania :-). Miał jakiś 1 metr spadu, może to nie dużo, ale wystarczyło, żeby dodatkowo zmoczyło nas do pasa. Pozostał już tylko kilometr. Pod jakimś wiaduktem wysiedliśmy, kolejny raz mocząc sobie buty. Czekał tam na nas "francuski łącznik". Sęk w tym, że koleś naprawdę nawijał do nas po francusku i nikt go nie rozumiał :-). Po chwili jednak dogadaliśmy się z nim po angielsku. Obstawiliśmy teren i po cichutku zaczęliśmy przenosić prowiant, który dostaliśmy oraz sprzęt w inne miejsce. Uczucie niezwykłe... szliśmy powolutku przez pole, do połowy mokrzy, dookoła zarośla po pas, trawa wilgotna od rosy, klimat po prostu jak w filmach o Wietnamie :-). Idziemy, idziemy, nagle bach, oślepiające światło, ktoś puścił flarę i zaczął się ostrzał. Francuz nas wystawił. To było miejsce spotkania, na które miały być dostarczone nasze plecaki! Oczywiście w takiej sytuacji, gdy miejsce jest spalone, to i plecaków nikt nie przywiezie. Najszybciej jak się dało, zaczęliśmy biec z tymi bagażami, z wodą, z puszkami, wielkie walizy ze sprzętem, w tych mokrych butach, mięśnie nóg bolały jeszcze po porannym bieganiu... Po kilometrze zaczailiśmy się w lesie i część grupy poszła szukać miejsca na obóz. Jest mniej więcej 2 w nocy. Zaszyliśmy się w gęstwinie ciemnego lasu, co chwila zmienialiśmy wartę, wykopaliśmy mały dołek na ognisko, żeby nie było widoczne, ktoś rozpalił ogień. Wreszcie było troszkę cieplej. Przemarznięci, przemoczeni, zmęczeni, ułożyliśmy się na gołej, zimnej ziemi, przytuleni do siebie plecami i próbowaliśmy zasnąć.

Dzień 3

Godzina 4 rano. Tak, 4 rano. Spaliśmy, a w zasadzie leżeliśmy, tylko 2 godziny. Ziemia była tak twarda i tak cholernie zimna, że nie dało się oka zmrużyć. Zaczynało już świtać, więc mogliśmy spokojnie rozpalić większe ognisko wiedząc, że "wróg" go nie zobaczy. Ze 2 godziny jeszcze się dosuszaliśmy i ogrzewaliśmy. Potem rozejrzeliśmy się po okolicy, żeby wybrać najlepsze miejsce na obóz. I w sumie to miejsce, w którym wylądowaliśmy pierwotnie, okazało się być tym najlepszym. Było bardzo gęsto zalesione, dobrze zasłaniało przez deszczem i wiatrem. Zaczęliśmy ścinać grubsze gałęzie, które posłużyły za główną podporę poprzeczną, na nią kładliśmy nieco węższe gałęzie i przeplataliśmy na przemian jeszcze cieńszymi witkami. W tak uzyskaną kratkę przeplataliśmy gałęzie z liśćmi. Nawiasem mówiąc lepsze są iglaste – dłużej się trzymają i nie usychają od dymu ogniska. Tam jednak były tylko liście, więc nie było innego wyjścia. Z resztą to było w końcu tylko na 2-3 dni. Na budowę szałasu zeszło się nam parę godzin. W między czasie opróżniliśmy jedną z puszek. Wypadały nam tylko 2 dziennie na 7 facetów, więc dość skromnie. Musieliśmy oszczędzać, bo nie wiadomo, kiedy będzie coś innego do jedzenia. Trochę czasu również poświęciliśmy na szukanie wody, zrobienie lodówki (czyli po prostu wykopanie rękoma dołu – dłoni potem przez 2 dni nie mogłem domyć :-)), latryny, założenie pułapek. Resztę dnia dochodziliśmy do siebie. Trochę leniuchowania, opalania, spacerowania po lesie...

Wieczorkiem poszła kolejna puszka. Dodam, że jedliśmy ją łyżką, którą sobie wystrugaliśmy z patyka :-). Jedna puszka, jedna łyżka, 7 facetów :-). O dziwo wcale nie byliśmy zbyt głodni, może dlatego, że nie spaliliśmy w ten dzień za dużo kalorii. Życie nam uratowało jeszcze kilka sztuk ziemniaczków, które ktoś "znalazł" w czyimś ogródku koło lasu :-).

O 20:16 skontaktowaliśmy się z bazą. Kazali nam o godzinie 23 wystrzelić flarę "żeby mogli nas zlokalizować i ewakuować". Dodatkowo kazali trzymać gotowość bojową, "bo wróg również próbuje nas znaleźć". No i cholera znowu trzeba było siedzieć w tych kamizelkach, w pełnym rynsztunku, z butelką wody przyklejoną do pleców… gotowi do ewakuacji. Co chwila zmienialiśmy warty, a o 23 poszliśmy odpalić flarę. 4 osoby (m.in. ja), w tym jeden odpalający :-). No i ten odpalający, gdy już odpalał to mu się ręka omsknęła i przekręcił flarę nieco w bok przy wystrzale. Pech chciał, że przeleciała na drugą stronę Warty i trafiła komuś centralnie na werandę :-). Światło było tak silne, że wyglądało jakby zaczęło się palić (ta flara podczas spalania ma 3000 stopni Celsjusza podobno), wyobrażam sobie, w jakim szoku byli mieszkańcy tego domku :-)))). Wracając do obozu, spodziewaliśmy się, że chwilę po wystrzale zostaniemy zaatakowani, więc czym prędzej wynieśliśmy się z miejsca wystrzału. Wróciliśmy do obozu okrężną drogą dla bezpieczeństwa.

Jeszcze z godzinkę czuwaliśmy, czy nikt nas nie najdzie i potem, jak mogliśmy, tak się ułożyliśmy do snu... na gołej ziemi, z tą butelką wody na plecach :-). Liście pode mną praktycznie niczego nie zmieniały. Każdy pchał się jak najbliżej ogniska… dopóki ktoś nie dorzucił znowu "do pieca". Wtedy ogień aż parzył, więc przemieszczaliśmy się raz bliżej, raz dalej od ognia. W ogóle spanie szło nam średnio. Co chwila ktoś wstawał, żeby dorzucić do ognia, łamał patyki… z daleka słychać było szczekanie i wycie psów... z pomiędzy liści widać było gwiazdy...

Dzień 4 (osoby wrażliwe lepiej niech ten dzień ominą :-))

Przyszło jedzonko :-). Znaczy złapało się w nasze wnyki. Oczywiście nie dzikie, tylko kupione przez organizatorów, ale to w sumie nie miało większego znaczenia, ponieważ chodziło głównie o naukę oprawiania zwierząt. Były to 2 króliki i kura. Pewnie nie wszystkim spodoba się, co z nimi zrobiliśmy, ale co tu dużo mówić. Taki jest łańcuch pokarmowy, większy zjada mniejszego. Poza tym w prawdziwej survivalowej rzeczywistości wybór jest taki, że albo zwierzę zjemy, albo będziemy głodować. Ewentualnie jakieś zwierzę zje nas :-).

Najpierw kolega zabił jednego królika uderzeniem pałki w głowę. Następnie skalpelem zaczął rozkrajać skórę, a potem wyciągać wnętrzności. Myślałem, że to będzie bardziej nieprzyjemny widok, ale nie było tak źle. Trzeba pamiętać, żeby robić to z dala od obozu i najlepiej to zakopać, żeby nie przyciągało much czy dzikich zwierząt. Zabicie kury spadło na mnie. Sposób: "gołymi rękoma" :-). Złapałem kurę za nogi i zacząłem powoli machać nią do góry nogami jak wahadłem. To ją po chwili na tyle zahipnotyzowało, że dała się spokojnie położyć na ziemi. Położyłem na szyi grubszy patyk, stanąłem na nim nogami a następnie pociągnąłem kurę za nogi do góry. Głowa została na dole :-). No dobra, jej mrugające oczy nie były najpiękniejszym widokiem, ale innego wyjścia nie było. Patroszenie kury na szczęście zrobił kto inny. Ale za to fajnym sposobem kolega obrał ją z piór. Po prostu rozciął skórę i ściągnął ją razem z piórami :-). Tymczasem ja wziąłem skórę królika do przygotowania. Niestety zupełnie mi to nie wyszło, bo nie miałem bladego pojęcia, jak to zrobić. Była nieco ubabrana we krwi i warstwa tłuszczu na niej zupełnie nijak nie dawała się z tego ściągnąć. A może jej się nie ściąga? Sam nie wiem. Muszę gdzieś poszukać info, jak to się poprawnie robi. Jak wróciłem do obozu, to na rożnie już się obracał nasz króliczek, a kurka, zapakowana w liście (powinna być jeszcze sól, ale nikt z nas nie miał), trafiła do naszej polowej lodówki. Królik piekł się dość długo, nie miałem zegarka, ale myślę, że ponad godzinę, mięso (pewnie z braku przypraw) było nieco gumowe, ale całkiem smaczne. I o dziwo 7 facetów najadło się tym jednym królikiem, a wyglądał tak niepozornie...

Popołudnie spędziliśmy na nicnierobieniu... jak to powiedział nasz dowódca, survival jest długi i nudny :-). W sumie oprócz spaceru, kąpieli słonecznych i odganianiu się od komarów, to niewiele więcej było do robienia.

Koło godziny 19 stwierdziliśmy, że trzeba zabić drugiego królika i zjeść go razem z kurą, bo spodziewaliśmy się, że w nocy będziemy musieli stąd uciekać. To była przecież ostatnia noc, więc prawdopodobieństwo wzrosło do 99% w porównaniu do poprzednich nocy.

Zgłosiłem się na ochotnika do zabicia królika. To jedna z najważniejszych lekcji dla mnie na tym obozie. Rozpalania ognia można się nauczyć z filmów, ale poradzenie sobie ze zwierzęciem jest już nieco bardziej skomplikowane i trudne pod względem emocjonalnym. Złapałem go za nogi i mocno uderzyłem krawędzią dłoni w potylicę. Zaczął się trząść a po chwili całkowicie przestał się ruszać. Nożem przebiłem szyję, żeby krew z niego spłynęła, a potem odciąłem głowę. Zawiesiłem go na drzewie i zacząłem rozkrajać nożem skórę na brzuchu. Była jednak cholernie ciężka do przekrojenia, spróbowałem więc żyletką i też lipa. Dopiero skalpel pozwolił to zrobić szybko i łatwo. Niesamowite, że tak miękka skóra, jest tak ciężka do przecięcia. Ściągnąłem skórę z niego, a drugą częścią "operacji" zajął się kolega. Rozkroił brzuch i pozbył się wnętrzności. I tym sposobem mieliśmy kolację... choć królikowi raczej się to nie podobało :-).

Po 20, podczas codziennego kontaktu z "bazą", dostaliśmy informację, że wróg odkrył naszą lokalizacją podczas puszczania wczorajszej flary i będzie nas szukała kompania wraz z psami i że mamy natychmiast się ewakuować, schronić się w lesie, tak żeby nas nie znaleźli a nad ranem przedostać się przez rzekę na drugą stronę, gdzie byli "nasi". Dzięki temu, że ciągle byliśmy w pogotowiu, w ciągu 20 sekund zniszczyliśmy ślady bytności w tym miejscu i rozdzielając się na 3 małe grupy, uciekliśmy w stronę lasu. Przeszliśmy kilkaset metrów, znaleźliśmy gęste krzaki, pod którymi się położyliśmy, przykryliśmy się tak, żeby żadne świecące rzeczy nie były widoczne i leżeliśmy. Ziemia była chłodna, wilgotna, komary cięły niemiłosiernie. Robiło się coraz ciemniej. Z daleka dało się słyszeć ujadanie psów, pękające gałęzie pod czyimiś butami, a my leżeliśmy bez ruchu. Zasnęliśmy, ale czujnym snem.

Dzień 5

Po paru godzinach zbudziło mnie szturchanie (taa... bardzo czujnie spałem :-)). "Słyszałeś kroki?" – zapytał. "Właśnie przeszło koło nas 2 facetów". Ustaliliśmy, że jak się oddalą to spróbujemy przedostać się przez rzekę. Robiło się już widno. Wydostaliśmy się z lasu i cicho, ostrożnie zaczęliśmy zbliżać się do rzeki. "Cholera" – pomyślałem. "Karabin zostawiłem w lesie". Zakopał się gdzieś w liściach, zupełnie o nim zapomniałem. Wróciliśmy z powrotem, ale w lesie nadal było tak ciemno, że nic nie znaleźliśmy. Trudno, będę musiał wrócić po niego rano. Udaliśmy się z powrotem nad rzekę. Przez kilkadziesiąt metrów przed nią szliśmy przez podmokłe łąki. Mokre od rosy, wysokie do pasa... klimat jak w Laosie. Myślałem, że przed rzeką zdejmiemy z siebie ubranie, żeby nie zamokło, ale dookoła było tyle pokrzyw, że nie był to dobry pomysł. Prąd był silny, woda nawet nie była zbyt zimna, ale gdy w ciągu sekundy wpadłem po pachy do tej rwącej rzeki, to aż mnie ciarki przeszły. I znowu wszystko mokre :-). Trzymaliśmy się za ręce, żeby nas prąd nie porwał. Znowu podmokłe łąki, ale to już nie miało znaczenia, bardziej przecież nie zmokniemy. Dotarliśmy do lasu. To nasze miejsce spotkania. To, co się działo od tego momentu, było dla mnie niesamowite. Dopiero teraz tak naprawdę mogliśmy wykazać się tym, czego się nauczyliśmy. W ciągu kilku minut był gotowy chrust, rozpałka i śniadanie (zgarnęliśmy ostatnią puszkę z obozu :-)). Wziąłem korę brzozy (podobno zawsze jest sucha), rozpaliła się natychmiast, a chwilę potem płonęło już spore ognisko, a my się suszyliśmy i wcinaliśmy gołąbki z puszki :-). A potem jeszcze się okazało, że w walizce z radiem była kawa, więc w ogóle byliśmy happy :-). Miałem ogromną satysfakcję z tego, że dotarliśmy jako pierwsi i wszystko nam się fajnie udało zrobić. Po paru godzinach doszła druga grupa, a potem trzecia. Mnie jeszcze czekał niemiły obowiązek wrócenia po "kałacha", więc kolejny raz byłem mokry :-). Dobrze, że materiał munduru był szybkoschnący (tzw. rip-stop). 2 osoby z grupy pojechały chwilę później do domu, mieli tylko jeden pociąg, więc zostało nas 5.

O 9.30 poszliśmy na punkt spotkania z dowódcą. Przyjechał o 10. "Wreszcie koniec" – pomyślałem. Wierzyłem w to, że zabierze nas stąd jakieś auto i koniec. Jak bardzo się myliłem okazało się chwilę później. Dowódca do nas podszedł, wskazał na mnie i powiedział "Kładź się na ziemię". "Co?". "Na ziemię!". No cóż, skoro dowódca każe...". "Ten człowiek właśnie złamał nogę w piszczelu, macie zrobić natychmiast opatrunek, nosze i przenieść go 1,5 km dalej, tam będzie czekał na niego helikopter". Uśmiechnąłem się w duchu do siebie, że nic nie będę musiał robić. Jednak podczas transportu już nie było mi tak do śmiechu. Nie dość, że prowizoryczne kije z wystającymi konarami wbijały mi się w nogi, położyli na mnie 7 karabinów, po 3 kg każdy, do tego wielki, prawie pusty kanister na wodę i ogromną walizę, w której było radio. No i już wiedziałem, dlaczego dowódca wybrał mnie, a nie któregoś z chudych kolegów. Ważyłem chyba najwięcej z nich wszystkich, a razem z dodatkowym sprzętem myślę, że chłopaki nieśli ponad 100 kg. Pierwsze kilkadziesiąt metrów było ze śmiechem i częstymi przerwami. Jednak informacja "helikopter odleci za 30 minut" mocno przyśpieszyła tempo. Z minuty na minutę widziałem jak robię się dla nich coraz cięższy. Do tego zostało nam już tylko 1,5 litra wody na 5 osób. Zrezygnowałem ze swojej porcji, bo głupio by mi nawet było. W ogóle było mi głupio, że to nie ja – w miarę silny facet - nie mogłem nieść "rannego", tylko mnie nieśli i to takie chuderlaki. Dotarliśmy na miejsce na styk. "Niestety helikopter nie mógł przylecieć, trzeba przenieść rannego 2 km dalej, tam czeka samochód" – usłyszeliśmy. Widziałem, że chłopaki mieli już nietęgą minę, chciałem nawet się z którymś zamienić, ale dowódca się nie zgodził. Ruszyliśmy, mobilizowałem ich jak mogłem, przerwy robili co 100 metrów, ale bardzo krótkie, bo ilość komarów nie pozwalała stać spokojnie w miejscu nawet przez kilka sekund. Koledzy powoli zaczynali robić się zieloni z wyczerpania, serio nie wyglądali dobrze. 100 kg przez prawie 4 km, to nie byle co, ale dali radę. Oczywiście żadnego auta tam nie było, ale już więcej nieść mnie nie musieli :-). Wziąłem najcięższą skrzynię, żeby chłopaki odpoczęli i przeszliśmy jeszcze 2 km, aż w końcu dotarliśmy do szkoły. Wreszcie prysznic :-)))). Oddali nam plecaki :-). Dostaliśmy dyplomy i tym sposobem szkolenie dobiegło końca i spełniło się jedno z moich najbardziej oczekiwanych marzeń. Było super, bardzo się cieszę, że mogłem to przeżyć.