17 stycznia 2009
Parę osób już mnie pytało, jak to się zaczęło, skąd w ogóle taki pomysł. Rzeczywiście jestem Wam winien pewne wyjaśnienie. Jak łatwo zauważyć, blog zaczyna się od daty 4 lutego 2009. Ale to nie był początek. Wszystko zaczęło się 17 stycznia 2009. Wtedy właśnie był przełom. Przeżycie było tak silne, że do tej pory wywołuje u mnie niezwykłe emocje. Zanim o nim opowiem, powiem, co się działo ze mną wcześniej.
Wiele miesięcy przed tym wydarzeniem, nie mogłem zrozumieć sam siebie, tego co się ze mną działo. Moje własne zachowanie, przed samym sobą, było dla mnie kompletnie niejasne. Na tapecie pulpitu co chwila lądowało zdjęcie jakiejś kolejnej wyspy z Pacyfiku. Zdjęcia raf koralowych, hamak rozwieszony między palmami, morze, fale… zmieniałem tapetę czasem co godzinę. Zaczynało mi się to śnić. Z czasem były to niemal sny na jawie, gdy spacerując z psem zamykałem oczy i próbowałem z wiatru wyłonić szum fal, gdy próbowałem poczuć zapach morza ze świeżego powiewu. Z każdym dniem pragnienia te rosły wywołując we mnie coraz większe rozgoryczenie z powodu niemożności fizycznego doświadczenia tego wszystkiego. Byłem coraz bardziej rozdrażniony. Nie mogłem na niczym się skoncentrować, nie miałem ochoty rozmawiać, rozkojarzenie nie pozwalało mi się skupić, oglądałem tylko filmy z motywem akcji na jakiejś wyspie. Nie byłem w stanie pojąć, co się ze mną dzieje. Roztargnienie, rozkojarzenie, dekoncentracja, mętlik – tak można w skrócie opisać moje odczucia. I najgorsze, że zupełnie nie rozumiałem, o co mi w zasadzie chodzi. Przecież miałem wszystko, co chciałem. Poukładane życie, praca, żona, pies. Ale nadal nie mogłem się skupić. Nie dawało się tego zagłuszyć w żaden sposób. Aż w końcu rozgoryczenie przepełniło czarę. Było to 17 stycznia 2009 roku. Jechałem z żoną na zakupy do Warszawy. Okres mojego rozgoryczenia przez ostatnie kilka miesięcy oczywiście wpłynął również na atmosferę w małżeństwie. Gdy nie wie się, co jest powodem nerwów, to nie ma jak temu zapobiegać i nerwy rosną coraz bardziej. A wtedy to był bardzo nerwowy poranek. Ale to nie była złość, tylko nerwy z rozżalenia, z bezsilności. Myśli galopowały analizując wydarzenia z ostatnich miesięcy i pytając "Paweł, o co ci k***a chodzi?". I co chwila pojawiały się obrazy wysp, morza, fal, piasku, słońca. Wszystko zaczynało układać się w całość. Emocje rosły… nie chcę ich opisywać, bo to trochę mało męskie :-). Ale możecie sobie wyobrazić, co się dzieje, gdy zdajecie sobie sprawę, że właśnie uruchomiła się zapadka do zrealizowania największego marzenia życia. To wszystko działo się w ciągu niecałej godziny. Umysł pokazał mi mapę Pacyfiku. To był moment, w którym zrozumiałem, że to właśnie tam się muszę znaleźć, że właśnie o tym marzę. Ale zaraz, jak to? Przecież to może być część podróży dookoła świata! Ne muszę być tylko na wyspie i wrócić. Mogę tam dojechać w ramach podróży, pobyć trochę i ruszyć dalej! Te minuty zmieniły moje życie całkowicie. Trzęsłem się z emocji jak po wypiciu 16 szklanek mocnej parzonej kawy… żona zrozumiała, że to moje droga, coś, co muszę zrobić, albo oszaleję. Jednocześnie wydaje mi się, że nie do końca wierzyła, że mówię poważnie. Pewnie myślała, że przejdzie mi to :-). Parę razy w ciągu roku nawet pytała " to ty naprawdę jedziesz?", albo "Paweł zaczynam się bać, ty naprawdę realizujesz to wszystko!", "myślałam, że ci przejdzie"…
…po powrocie do domu w ten dzień narysowałem pierwszą kreskę po mapie. Zacząłem szukać pomocnych programów, blogów. Zacząłem myśleć o tym, że trzeba to wszystko jakoś utrwalić. 2 tygodnie później zacząłem pisać tego bloga. Nie mówiłem o nim niemal nikomu. O całej sprawie wiedziało może z 5 najbliższych mi osób. Nawet rodzina dowiedział się o tym dopiero chyba w grudniu. A ja w tym czasie dojrzewałem. Dorastałem. Potrzebowałem zmierzyć się z tym wyzwaniem w samotności. Z żelazną samodyscypliną realizowałem obmyślony plan. Dałem sobie rok czasu. Rozplanowałem wszystko. I realizowałem jedno po drugim. Asystentka sekretariatu tylko pytała ze zdziwieniem, po co mi kompas, mapa, nóż… "Kurs żeglarski? A co cię tak nagle wzięło?". A ja wstawałem przed 5 rano, w połowie marca, gdy jeszcze był lód na jeziorze, żeby zdążyć na szkolenie żeglarskie. To my otworzyliśmy sezon żeglarski w Polsce wtedy. Zmarzliśmy jak jasna cholera. Ale wracałem szczęśliwy do domu, odhaczając kolejny zrealizowany krok. Potem kurs przetrwania. 3 dni spania w lesie na gołej ziemi. Zdziwione oczy współpracowników zdawały się mówić "on chyba zwariował, na co mu to". Tak to właśnie wyglądało. I tak to wygląda do dzisiaj. Ze stalową determinacją realizuję kolejne kroki… jestem już tak blisko…
17 stycznia 2009 – tak, to jest dzień, w którym zmieniło się moje życie. Dzień w którym rozpoczął się nowy rozdział. Dzień, w którym zdałem sobie sprawę, jaka jest moja droga… jaka jest moja własna legenda.