Pewnie jesteście ciekawi jak wygląda życie tuż przed ruszeniem w tak dużą podróż. W skrócie? Zupełny spokój. Nie wiem dlaczego. Gdy chodziłem jeszcze do pracy, byłem każdego dnia bardzo podekscytowany. Pisałem o tym niedawno. Z pracy zwolniłem się jakieś dwa tygodnie temu. Myślałem, że pierwszy dzień, w którym do pracy nie pójdę, będzie dniem smutnym i odczuję jakoś brak tego wszystkiego, do czego przyzwyczaiłem się przez 6 lat. Wiecie, o czym mówię… o 8 rano kawa, jogurcik straciatella, batonik sezamkowy… dzień się toczył, jeden za drugim. I nagle… no właśnie. Nic. Zupełnie nic. Całkowity spokój. Emocje się uspokoiły, jak tafla jeziora w bezwietrzną pogodę. Spodziewałem się też odczuwalnego braku pracy, a czułem się jakby była sobota. Codziennie sobota. To jednak nie znaczy, że oglądam filmy i nic poza tym. Wręcz przeciwnie. Pracy mam znacznie więcej. Dom wygląda jak pobojowisko, niepotrzebne rzeczy wyprzedaję na aukcjach, pół pokoju zawalone jest rzeczami, które mam zabrać, a tych ciągle przybywa, reszta sprzętu spakowana do wyniesienia na strych, do tego porządki w dokumentach… a te zaczynają się oczywiście od wyrzucania zbędnych papierów, które powiększają górę śmieci. Dzisiaj zostało mi już tylko 23 dni do startu. Mam kilka kartek zapisanych drobnym maczkiem, co jeszcze wziąć, co zrobić, o czym nie zapomnieć, co załatwić przed ruszeniem… po starcie nie będę już w stanie tego zrobić. W dodatku te 23 dni… to nie zupełnie 23 dni. Za tydzień planuję ruszyć w kolejny tygodniowy rejs, tym razem jednocześnie z kursem na sternika jachtowego. Chcę zdobyć umiejętności, które mogą mi się przydać. Nie chcę być inteligentnym balastem, tylko pełnoprawną załogą. To może zadecydować, czy ktoś mnie weźmie na statek. Na początku maja również kilka dni mi odejdzie na egzaminy z nurkowania. Mam więc tak naprawdę już tylko niecałe 2 tygodnie. I mimo to prawie cały czas jestem spokojny. Aż sam się sobie dziwię. Może nawet do mnie jeszcze to nie dociera. A może emocje tłumi świadomość, jak potężne jest to przedsięwzięcie. Wydaje mi się, że plan, który rozpisałem sobie rok temu, po prostu się sprawdził. Już niewiele rzeczy pozostało mi do zrobienia. Może to też powoduje, że jestem spokojny, bo zrobiłem wszystko, co zaplanowałem. Jeszcze tylko drobne zakupy. Coraz częściej za to pojawia mi się myśl… jaki będzie ten pierwszy dzień? Jakie będą kolejne? Gdzie będę spał? Co ciekawego mnie spotka? Choliwcia, jadę w podróż dookoła świata! Kto by pomyślał? To się dzieje naprawdę?
"Spełnienie Własnej Legendy jest jedyną powinnością człowieka" - Paulo Coelho
niedziela, 18 kwietnia 2010
poniedziałek, 12 kwietnia 2010
DEET… na komary
Zgodzicie się pewnie ze mną, że największą przeszkodą w cieszeniu się ciepłem lata, zwłaszcza wieczorami, są komary. Niewiele osób wie jednak, że z komarami można skutecznie walczyć. Nie mam tu na myśli preparatów Off, ale dość mało znane w Polsce rozwiązanie o nazwie ULTRATHON DEET z firmy 3M. DEET – to jest właśnie nazwa tej czynnej substancji występująca w preparatach zwanych repelentami, i służy do poradzenia sobie z komarami :-). Jednak bajer polega na tym, że owady nie są zabijane, ale odstraszane. Posmarowanie się takim preparatem (ten powyższy ma 34,34% stężenia substancji czynnej DEET) powoduje odstraszanie komarów (w ogóle owadów) aż przez 12 godzin. Osobiście nigdy jeszcze go nie testowałem, ale podobno jest tak skuteczny, że używany jest również przez żołnierzy armii USA, a to już chyba o czymś świadczy. Z polskich producentów na Allegro znalazłem firmę Mugga. Jej preparat jest trochę słabszy – 20% stężenie, działa więc tylko 8 godzin, ale za to jest 10 zł tańszy. Ja, planując pobyt w tropikach, nie zamierzam na tym oszczędzać :-). Szczególnie, gdy tamtejsze moskity mogą mnie zarazić malarią. Pomyślałem, że taki news przyda się dla osób, które wybierają się w tropiki. Albo dla tych, którzy planują grilla na działce :-). A tak a propos malarii. Z tego co czytałem, są 4 odmiany tej choroby, ale podobno tylko jedna bywa śmiertelna – szczególnie odmiana afrykańska. Oczywiście jak można temu przeciwdziałać, to nie ma co ryzykować. Chorobę tą podobno znosi się ciężko tylko za pierwszym razem. Tak czytałem :-). Nie wiem do końca jaka jest prawda… i w sumie wolę tego na sobie nie sprawdzać :-). Dlatego kupiłem sobie właśnie taki preparat :-).
niedziela, 4 kwietnia 2010
Komentarze
Mam małą prośbę :-). Jeśli nie posiadacie konta w serwisie Google (lub nie jesteście zalogowani), to bardzo proszę podpisujcie się jakoś pod komentarzami, bo jak w każdym komentarzu autor jest wpisany, jako Anonimowy… to trochę ciężko mi zidentyfikować autora :-). Jeśli nie będzie to dla Was problemem lub nie jest tajemnicą, to podpisujcie się jakoś, jakkolwiek, choćby inicjałami albo ksywką - znacznie mi to ułatwi identyfikację i ewentualne odpisanie do kogoś konkretnego :-).
Plecak
Parę dni temu kupiłem sobie wreszcie plecak :-). Myślę, że jest to jeden z ważniejszych wyborów, jakich trzeba dokonać przy takiej wyprawie, dlatego chyba warto o tym napisać. Długo szukałem czegoś odpowiedniego, chyba parę miesięcy, zanim zdecydowałem się na konkretny model. Nie mam w tym zakresie większych doświadczeń, więc kierowałem się intuicją. Intuicją… ale też pomysłowością. Nie wiem, czy zauważyliście, ale w opowieściach podróżniczych często przewija się jeden motyw: "zostawiliśmy plecak w samochodzie/w hotelu, dosłownie na 15 minut, myśleliśmy, że będzie bezpieczny… straciliśmy wszystkie zdjęcia, kasę, sprzęt, paszport…". Co więc robi pomysłowy podróżnik? Uczy się na błędach innych i ważne rzeczy ma zawsze przy sobie. Tyle, że ważne rzeczy w tak dalekiej podróży to nie tylko paszport i kasa, którą da się zmieścić w tzw. moneybelt (takie małe torebki przypinane w pasie). Często dochodzi do tego laptop, lustrzanka, dysk przenośny, gps, odtwarzacz mp3… sam sprzęt elektroniczny jest dość drogi, szkoda byłoby go stracić. Dlatego moje podstawowe wymaganie było jedno – plecak, który ma w sobie odczepiany osobny mały plecaczek, gdzie mógłbym trzymać zawsze przy sobie najcenniejsze rzeczy. Wiadomo, że nie zminimalizujemy możliwości napadu czy kradzieży do zera, ale możemy taką możliwość znacznie zmniejszyć przez rozsądne zachowania i przemyślane rozwiązania.
Myślę, że technologie używane w konstrukcjach plecaków są porównywalne dla wszystkich światowych producentów, więc nie wiem czy jest większy sens to porównywać. Wiadomo, że plecak za 50 zł z marketu… no nie oczekujmy cudów :-), będzie lipa. Natomiast materiały takie jak cordura, czy jakieś oddychające membrany, czy niezacinające się zamki są tak samo dostępne dla wszystkich producentów, jest tylko kwestia, jaką kasę chcemy poświęcić na ten wydatek. Zakładam, że plecaki za 500 zł wszystkich producentów są do siebie tak samo zbliżone jakościowo. Co najwyżej różnią się pomysłami. Dlatego skupiłem się bardziej na funkcjonalności z założeniem, że na plecak wydam między 400 a 800 zł.
Mój wybór padł na plecak Deuter Traveller 70+10.
Jest niezwykły :-). Oprócz wielu pomysłów, o których przeczytacie na powyższej stronie, powiem, że można go używać jak zwykłej walizki – szelki można najzwyczajniej w świecie zapiąć w skrytce i nosić plecak na jednym ramieniu lub w dłoni za rączkę. Mały plecaczek dopinany zamkiem błyskawicznym ma w sobie dodatkowo możliwość zastosowania systemu H2O (trzeba do tego dokupić tzw. camelbak – to po prostu worek z wodą, od którego biegnie rurka do picia, dzięki czemu, żeby się napić, nie trzeba ściągać plecaka). Sam mały plecaczek ma 17 litrów pojemności i można go również zawiesić z przodu na szelkach dużego plecaka. Duży plecak ma 70 litrów pojemności, z możliwością rozszerzenia o dodatkowe 10. Jest to o tyle fajnie zrobione, że nie ma tu tzw. komina, jak w plecakach górskich, ale po prostu rozpina się zamek po całym obwodzie, który powiększa plecak o dodatkową przestrzeń. Super rozwiązaniem jest również to, że nie jest to, jak w plecakach górskich worek, do którego wkłada się wszystko od góry (tam dostanie się do czegoś na dole wymaga wyjęcia wszystkiego z góry). Tutaj robi się to jak w walizce – odpina się po prostu całą jedną stronę. Wadą może być waga plecaka, która wynosi ponad 3 kg, ale myślę, że to jest jeszcze do przeżycia. Koszt, to niecałe 760 zł. Funkcjonalność absolutna rewelacja. Mam nadzieję, że wytrzyma razem ze mną trudy podróży.
Cóż… nie pozostaje nic innego, jak spakować się i ruszyć w drogę :-).
czwartek, 1 kwietnia 2010
Prezenty :-)
Natomiast w prezencie od Prezesa Mirosława Kalińskiego w imieniu firmy B3System dostałem fantastyczny aparat cyfrowy Olympus Mju TOUGH-8010. Można powiedzieć, że to aparat dla podróżników! Ma matrycę 14 mega pikseli, wbudowaną pamięć 1,5 GB, i to, co najlepsze - jest wodoszczelny aż do 10 metrów! Do tego jest odporny na upadki z 2 metrów, na zgniecenia do 100 kg i na mróz do -10 stopni. No i mieści się w kieszeni :-). A każdy kto składał lustrzankę wie ile jest z tym zabawy i że to może przesądzić o tym czy zdążymy pstryknąć "uciekającą" okazję. A tak, wyjmuję aparat z kieszeni i już mogę pstrykać :-). No i lustrzanką nie można kręcić filmów :-). Dziękuję Mirku! Jestem absolutnie pod wrażeniem tego aparatu. Z resztą przetestowałem go już w ten sam dzień na kursie nurkowania. Zobaczcie jaki efekt: