czwartek, 25 czerwca 2009

Przemyślenia odnośnie odbytego rejsu


Powiem szczerze, że mam mieszane uczucia. Spodziewałem się po tym rejsie czegoś zupełnie innego. Myślałem, że stanę na dziobie, nabiorę w płuca morskiego powietrza i poczuję to "coś", magię chwili, czar miejsca. Owszem widoki były niezwykłe, niektóre zapierały dech w piersi, ale nic nadzwyczajnego nie poczułem niestety. Być może źle się nastawiłem, może zbyt wiele oczekiwałem, sam nie wiem. Wiem za to, że to nie były wakacje, tylko kawał ciężkiej roboty do zrobienia, w dodatku w miejscu, gdzie zrobienie czegokolwiek było znacznie utrudnione. Do tego wszystkiego, pierwsze dni czułem się, jakbym miał żołądek wywrócony na lewą stronę, a jak jeszcze nas trafił sztorm, to widziałem, jak ciężko było zapanować nad łodzią kilku osobom, a co dopiero, gdybym był sam. Na morzu żeglowanie to jest w zasadzie sport ekstremalny – próba ujarzmienia dwóch żywiołów. Każdy rejs może być już tym ostatnim...
To, co zaobserwowałem pozytywnego – nie było praktycznie momentu, w którym bym się bał. Na łodzi czułem się bezpiecznie. Może nawet bezpieczniej niż na małych żaglówkach śródlądowych. Z resztą to są dwie różne rzeczy. Pływanie po wodach śródlądowych jest jak jazda rowerem, a na morzu, jak jazda ciężarówką i to z przyczepą. Trzeba się nauczyć bardzo, bardzo dużo. Od nawigacji, przez meteorologię, locję, no i o statku trzeba wiedzieć wszystko, znać "każdą śrubkę". Co prawda tego można się nauczyć i zamierzam to zrobić, ale wiedza nie zastąpi doświadczenia, a to jest na morzu bardzo ważne. W sumie mój pierwszy rejs był pod tym względem bardzo bogaty, szczególnie, jeśli chodzi o sztorm :-). Ten rejs co prawda trochę podciął mi skrzydła i straciłem nieco pewność, co do tego, czy chcę tą podróż odbyć wodą (abstrahując od tego czy będę miał taką fizyczną możliwość).
Cóż, nie mam bladego pojęcia czy będę miał łódź, którą będę mógł popłynąć w swoją podróż czy nie. Jednak nie zamierzam rezygnować z dalszej nauki żeglowania. Wiecie dlaczego? Bo to mi się może przydać tak czy siak. Jeśli zdecyduję się na podróż lądem, to w pewnym momencie dojdę do brzegu, z którego na kolejny brzeg będę mógł się dostać tylko łodzią (samolot wykluczam). Jeśli będzie tak, że uzyskam odpowiednie umiejętności i wymagane certyfikaty, będę mógł chociażby zatrudnić się na jakimś jachcie czy statku w zamian za podwiezienie. Oznacza to, że bez względu na to, czy moja podróż będzie lądem czy wodą, sposób przygotowania do wyprawy nie zmieni się ani trochę. Zamierzam dalej realizować każdy punkt mojego przygotowania. Czas pokaże, co mi się w podróży przyda, a co nie. Jednak wychodzę z założenia, że lepiej umieć jak najwięcej niż za mało.

środa, 17 czerwca 2009

Mój pierwszy rejs

Dzień 1

Pociąg opóźnił się o 2 godziny i do tego wlókł się niemiłosiernie długo. Po przyjeździe zaczęliśmy klarować jacht i pojechaliśmy po zakupy. 1000 zł poszło na start na jedzenie dla całej załogi. Zjedliśmy obiad w pobliskiej restauracji. Chyba wszyscy chcieli wyruszyć jak najszybciej i myśleli, że tak będzie – pogoda ładna, więc na co czekać. Jednak ku naszemu zdziwieniu kapitan zadecydował inaczej, że ruszamy z samego rana, bo trzeba jeszcze porozkładać swoje rzeczy osobiste i ogólnie ogarnąć pokład. No trudno. Po sprzątaniu szybka kolacja i spać. Jednak jak się okazało to wcale nie jest takie proste. Koje są tak małe, że ledwo się tam zmieściłem, a obracanie się tam to sztuka. Jednak jak już się udało tam wcisnąć, to nie minęło 5 minut i odleciałem. Nieprzespana noc, całodzienne zmęczenie i delikatne kołysanie zrobiło swoje. Jutro wielki dzień – spełnia się jedno z moich marzeń.

Dzień 2

Pobudka o 5 rano. Piękna pogoda była już historią. Silny deszcz i wiatr zmusił do założenia sztormiaków. Szybka toaleta i ruszamy. Odpaliliśmy silnik, założyliśmy cumy na biegowo i zaczęliśmy cofać. Potem skierowaliśmy się w stronę morza. Dopiero tutaj zobaczyłem, jak czytelnie jest oznaczony szlak dla statków, fajnie to wygląda. Wyszliśmy za cypelek no i się zaczęło. Momentalnie fale zrobiły się większe, a bujanie przypominało jazdę na kolejkach roller coster w wesołych miasteczkach. Fajnie… przez pierwsze 5 minut, póki było jakieś zajęcie (akurat stawialiśmy żagle). Gdy nagle stanąłem bezczynnie... spojrzałem na morze... stało się najgorsze. Zaczęło mnie kręcić w brzuchu. Poszedłem do mesy po szelki bezpieczeństwa, bo naprawdę nieźle bujało i stało się jeszcze gorzej – zapach ropy całkowicie mnie zemdlił, jak najszybciej wyszedłem na pokład. Widok, jaki zobaczyłem na rufie, rozwalił mnie całkowicie :-). Dziewczyny z głowami za burtą, 2 kolegów leżało plackiem, jak nieprzytomni (mimo że zacinał deszcz). Uff, jaka ulga, że nie jestem jedyny :-). Jednak pomyślałem, że się nie poddam tak łatwo i walczyłem jeszcze chwilę sam ze sobą. Czułem jednak, że wizyta na rufie nie ominie i mnie. No i miałem rację, bo po 10 minutach, szukałem tam wolnego miejsca dla siebie. Godzina koszmaru. Bóle brzucha, wymioty, zawroty głowy, znowu wymioty, w między czasie leżałem jak nieżywy. W ten pierwszy dzień miałem mieć wachtę w kuchni, ale nie byłem w stanie się ruszać – śniadania nie było. Muszę też przyznać, że po wymiotach robiło się znacznie lepiej, jednak nie na długo. Po kilku kolejnych razach postanowiłem przenieść się na koję – dalsze leżenie na deszczu groziło wychłodzeniem organizmu. Oddychałem ustami, żeby nie czuć ropy. Pozycja pozioma jest najbardziej optymalna przy chorobie morskiej :-). Zasnąłem razem z resztą umarlaków.

Po 6 godzinach obudziły mnie jakieś hałasy. Podobno wpływaliśmy już do portu i trzeba było wyjść na pokład, żeby pomóc. Już mnie tak nie mdliło, ale bolał brzuch i głowa. Byliśmy we Władysławowie. Zeskoczyłem na keję przymocować cumy. Uff, wreszcie stały ląd, bez kołysania. Zabrałem się razem z koleżanką za robienie obiadu (znaczy ja głównie myłem naczynia :-)). Kurczak w sosie słodko kwaśnym na ryżu wyszedł znakomicie. Szybkie zmywanie po obiedzie i czas wolny.

Trzeba przyznać, że nie tego się spodziewałem po tej przygodzie. Chciałem stanąć na dziobie i poczuć magię tej chwili, tymczasem większość czasu przespałem chory. Zobaczymy jak będzie jutro. Ze śniadania chyba zrezygnuję, tak na wszelki wypadek.

Dzień 3

7.30 pobudka. Trzeba zrobić zakupy, zatankować, dolać słodkiej wody. Najważniejszym zakupem, jak się później okazało, były miętowe cukierki, które łagodziły sensacje żołądkowe. Zjadłem ich chyba z pół kilo przez tydzień :-). Dzisiaj moja wachta jest na zmywaku. Warunki spartańskie, woda zimna, w dodatku trzeba ją sobie pompować nogą. W ogóle jest bardzo mało miejsca.

Ruszamy o 11. Dzisiaj morze jest znacznie spokojniejsze, nie pada, no i płyniemy fordewindem – fale nas pchają, zamiast rozbijać się o dziób. Dzięki temu kołysanie jest delikatniejsze. Po kilkunastu milach kolor morza zmienił się z brudnozielonego na granatowy. Pogoda też co chwila się zmienia. Padał deszcz, świeciło słońce, a teraz słychać odgłosy burzy, mimo że nie widać nad nami żadnych chmur. Morze jednak ciągle jest spokojne. I oby jak najdłużej, bo szkoda byłoby obiadu. A wierzcie mi, że trzeba się trochę nagimnastykować, żeby go zjeść przy takim falowaniu.

Po obiadku znowu położyłem się spać. Obudziła mnie burza. Nie wiem skąd się wzięła, bo godzinę temu niebo było czyste. Trochę jeszcze poleżałem, zjedliśmy kolację i znowu spać.

Dzień 4

Obudziło mnie piękne słońce, które padało na mnie przez mały lufcik w suficie naszej mesy. Chwilę później usłyszałem dźwięk uruchamianego silnika. To oznaczało, że nie ma wiatru. Szybka toaleta. Naprawdę szybka – w sumie na statku sprowadza się to do mycia zębów, użycia dezodorantu i zmiany skarpetek. To i tak dużo w tych warunkach. Trzeba się do tego przyzwyczaić, że jest się trochę... zaniedbanym :-). Mężczyźni są coraz bardziej zarośnięci na twarzy, a kobiety… pod pachami :-). Śmiesznie to wygląda.

Zjedliśmy śniadanko. Dzisiaj mam wolny dzień, wiec wyległem na pokład na słoneczko, poczytałem gazetę. Niektórzy się opalali, inni grali w karty. Dzisiaj morze jest bardzo spokojne, lekko nas kołysze. Do celu pozostało nam około 60 mil. Jesteśmy w połowie drogi. Może nocna wachta zaplanowana dla mnie na jutro, zastanie mnie w porcie i tym samym mnie ominie :-). Po drodze minęliśmy inną żaglówkę a tak to pusto. Dookoła morze. Chmurki, które były bardzo daleko, wyglądały jak ląd – jednak lądu nie było widać. Wszędzie tylko woda, ogromne ilości. Myślałem, że ten ogrom wody wzbudzi we mnie strach, ale nie – na jachcie czuję się bezpiecznie. To oczywiście nie oznacza, że nie czuję pokory wobec morza.

Z daleka słychać grzmoty burzy, choć niebo jest czyste. Trzeba się pilnować, pogoda na morzu zmienia się bardzo szybko.

Aaa, jeszcze jedno chcę powiedzieć – o komendach. W porównaniu do śródlądzia, gdzie na kursie uczyli nas używać ich ciągle, na morzu prawie nie występują. Może to tylko taki styl naszego kapitana, ale jak na razie słyszałem może 2-3 komendy, reszta to po prostu rozmowa. Kapitan jest spokojnym człowiekiem, bardzo opanowanym.

W sumie jeszcze jedna rzecz mnie dziwi – nigdzie nie ma żadnych ptaków, szczególnie mam na myśli mewy. Nie widziałam jeszcze ani jednej.

Parę godzin później…

Zmieniły się warunki. Są coraz większe fale i silniejszy wiatr. Znowu kołysanie i znowu żołądek daje o sobie znać. Na szczęście nie tak mocno jak w pierwszy dzień. Zjadłem obiad i wskoczyłem do swojej koi. Strasznie buja. Po 2 godzinach postanowiłem wyjść na pokład. Fale mają około 3 metrów wysokości, wiatr 6 B; ależ nami rzucało, przerażający ogrom wody. Chciałem w sumie zobaczyć tylko, jakie są warunki, bo od północy miałem mieć wachtę. No i dali mi posterować :-). To mój pierwszy raz w życiu! Rewelacja, choć to wcale nie jest takie proste. Każda fala zbija statek z kursu, który sternik chce utrzymać i co chwilę trzeba kontrować odbicia dziobu. Do celu pozostało 25 mil, więc wygląda na to, że mnie nocka (tzw. psiak) ominie, bo płyniemy 6-7 węzłów (1 węzeł = 1 mila morska [1852 metry] na godzinę). Powiem Wam, że trzeba się nieźle nagimnastykować przy sterze w taką pogodę. Zrobiłem kilka mil i znowu poszedłem spać.

Bujanie jest nie do zniesienia. Coraz gorzej się czuję, dobrze, że już niedaleko do lądu. Kolację sobie odpuściłem, położyłem się z powrotem do koi. Po kilkunastu minutach kapitan wezwał wszystkich na pokład, bo zbliżaliśmy się do portu. Zostały 2 mile, jakoś wytrzymam. Z daleka witała nas duńska wysepka Christianso. Już prawie 22.00 godzina. Wyspa z jednej strony wygląda bardzo surowo, jest skalista, kiepsko oznaczona, z wody wystają skały zupełnie bez żadnych oznaczeń. Podobno jakieś wraki już tam leżą. Kawałek opłynęliśmy dookoła i ukazał się śliczny widok dwóch małych wysepek połączonych małym mostem. Zacumowaliśmy. Wreszcie stały ląd (który się nie buja :-)). Szybko obeszliśmy kawałek wysepki, wypiliśmy piwko i spać.

Dzień 5

Kolejny dzień na łodzi. Zupełnie nie wiadomo, jak tu czas mija, jest problem z określeniem, jaki dzisiaj dzień tygodnia. Ogólnie beztroska.

Wstaliśmy o 8 rano na śniadanie. Potem mieliśmy czas na zwiedzanie. Wszyscy strasznie długo się gramolili, więc wyszedłem sam. Wyspa jest bardzo czarująca i ma bogatą historię. Aktualnie mieszka tu zaledwie około 100 osób. Kiedyś była to fortyfikacja obronna, potem więzienie. Dookoła wyspy są poukładane z luźnych kamieni solidne mury obronne, a na niech ustawione zabytkowe armaty (1824 r.). Najstarszy domek, jaki znalazłem był z 1738 roku. Poszedłem kawałek dalej od zabudowań, ale to nie był dobry pomysł, bo trafiłem chyba na miejsca lęgowe mew. Zaczęły przeraźliwie skrzeczeć, a po chwili około 50 z nich latało tuż nad moją głową i co kilka sekund któraś nurkowała niżej i przelatywała mi pół metra nad głową. Wydaje mi się, że to były mewy srebrzyste, które mają rozpiętość skrzydeł nawet do 150 cm, więc nie było mi wtedy do śmiechu. Ewakuowałem się biegiem z powrotem :-). Na kolejną przechadzkę wybrałem się już z całą grupą. Obeszliśmy te 2 wysepki w niecałą godzinę. Bardzo romantyczne miejsce, a jednocześnie takie surowe – wszędzie głazy, kamienie, skały.

O 10.30 ruszyliśmy na Borholm. Morze jak na razie jest spokojne i jest słonecznie. Godzina na opalanie, no i wreszcie nadeszła moja wachta. Jak wziąłem ster w ręce, to najpierw wiatr spadł do zera, fale obróciły nas dookoła (brak sterowności przy zerowej prędkości), a potem jak dmuchnęło, to się rozpędziliśmy do 7 węzłów (na trzech żaglach). Sterowałem godzinkę i było niesamowicie, zwłaszcza przy dużej prędkości. Deszczowe chmury minęły za rufą, lekko skrapiając pokład. Do wyspy zostały jakieś 4 mile, ale musimy ją okrążyć, więc jeszcze nam się zejdzie. Podano obiad. Coraz bardziej buja, więc zjadłem tylko pół porcji i szybko wskoczyłem do swojego "sarkofagu".

Uwaga techniczna. Zdefiniowałem sobie różnicę między pływaniem na śródlądziu a po morzu. Na jeziorach wiadomo jakim kursem na wiatr będzie się płynąć. Po prostu robi się zwrot i płynie się tak jak się da, do następnego zwrotu, który w formie turystycznej nie prowadzi do żadnego konkretnego celu – po prostu się pływa. Na morzu podejście jest inne. Płynie się do konkretnego celu, więc najpierw wyznacza się kurs do miejsca docelowego, a dopiero potem ustawia się żagle w zależności od tego jak wiatr wieje. Aaa, i prawie wszystkie manewry wykonuje się na silniku (oprócz ruf i sztagów), przykładowo zmiana żagli.

Drogę mieliśmy pod wiatr, więc musieliśmy się halsować. Nie wiem jak to się stało, ale przebycie 20 mil zajęło nam prawie 7 godzin. Zawitaliśmy do miasteczka Nexo na wyspie Borholm. Trzeba przyznać, że mają swój klimat te duńskie miasteczka. Ludzie są pogodni. Chyba nie wiedzą, co to jest polska rzeczywistość, bo rowery stoją zupełnie niezabezpieczone, tak samo towar przed marketami. U nas by to wszystko znikło pewnie w kilka minut. Ogólnie jest czysto, a te wąskie uliczki dodają niepowtarzalnego uroku. Niestety jest też minus. Wszystko w tym małym "raju" jest cholernie drogie (z punktu widzenia polaków).

Miałem chwilę, żeby napawać się portową atmosferą. Porty to unikatowe miejsca. Albo raczej unikatowe są wrażenia w tych miejscach, przynajmniej dla tzw. mieszczuchów. Czuć morze, czuć ryby z przetwórni, słychać skrzekot mew, słychać niecichnący nigdy dźwięk fałów uderzających o maszty. Do tego dzisiaj wieczór jest taki romantycznie słoneczny. Niesamowita atmosfera, bardzo to lubię.

A zapomniałem o czymś jeszcze. Na Christianso spotkaliśmy polską jednostkę (to była chyba rodzinna wyprawa), a w Nexo również przywitali nas Polacy. Odebrali nam cumy. Tylko byli już nieźle nagrzani i średnio im szło wiązanie tych cum :-).

Ogólnie cała ta podróż to fajna przygoda. W miarę upływu czasu przyzwyczajałem się do bujania i ciasnego klimatu mesy. Ciekawe jak to jest, gdy pływa się samemu. Pewnie łódź jest trochę inna, bo po co byłoby samotnikowi 10 łóżek.

Jutro płyniemy do Świnoujścia.

Dzień 6

Standardowo około 8 rano śniadanko, potem trochę wolnego czasu na zwiedzanie. Mieliśmy ruszyć o 12, ale pojawiło się ostrzeżenie przed sztormem, więc wystartowaliśmy o 10.30, żeby przed nim zdążyć. Wiatr słaby jak na razie, więc wspomagaliśmy się silnikiem. Z mojej porannej wachty pozostało 1,5 godziny (wachty ustalono czterogodzinne; np. 8-12), co zleciało nam szybciutko. Ale krótko opowiem jeszcze, co widziałem w trakcie trwania wachty. To było niesamowite pod względem kolorystycznym. Początek drogi podczas wachty był całkiem zwyczajny, ale powoli coraz bardziej zbliżaliśmy się do deszczowych chmur. I powiem szczerze, że to był jeden z najpiękniejszych widoków, jaki miałem okazję w życiu oglądać. Na otwartej przestrzeni deszczowe chmury wyglądają zupełnie inaczej, a te w ogóle były szczególne. Miały kolor chabrowy. Niesamowicie czysty chabrowy kolor, z którego widać było smugi przepięknych błękitnych opadów. Z daleka wyglądało to niesamowicie. Z daleka… :-). Pod chmurą było już jednak mniej kolorowo i trochę za mokro :-). Przepłynęliśmy jednak pod nią dosyć szybko. I kawałek za chmurą znowu zobaczyłem coś niezwykłego, jednak nie było to już takie piękne. Czysta granatowa woda znowu zmieniła się w szaro-zieloną :-(. Kiepsko to wyglądało.

Zmieniły się wachty, wiatr coraz bardziej przybierał na sile. Z mili na milę fale robiły się coraz większe. Zbliżał się wieczór, niebo czarniało, a morze grzmiało coraz głośniej. Dzielnie spędzałem ten czas w swojej koi :-). Około 22.00 niestety skończyła się przyjemna część podróży. Trafiliśmy centralnie w sztorm i to w dodatku wiało od lądu. Fale były wielkości małych domków, ciśnienie spadło o kilkanaście hPa. Od Świnoujścia dzieliło nas może z 10 mil. Jednak nie było nam dane tam dopłynąć. 9 w skali Beauforta podarło nam żagle i do tego wszystkiego padł akumulator rozruchowy silnika. Wszystko na raz. Jedyne co mogliśmy robić to dryfować… czas dłużył się potwornie. Nie dało się spać, bo kołysanie było tak silne, że groziło to wypadnięciem z koi. Starałem się odpoczywać tak, jak to było możliwe w tych warunkach.

Dzień 7

O 8.00 zostałem obudzony na swoją wachtę. Warunki nadal były bardzo ciężkie. Dryfowaliśmy od dobrych 8 godzin. Jak się okazało jesteśmy niedaleko Kołobrzegu. Około 15 mil od lądu. Tak blisko, a tak daleko… Bez żagli, bez silnika, wiatr zelżał do 8 w skali B. Trzeba było czekać aż jeszcze przycichnie, żeby założyć inne stare żagle, które by nas doprowadziły do brzegu. Wachty skróciliśmy do dwu-godzinnych, gdyż wiatr był bardzo przenikliwy i mroźny, porywał w powietrze tysiące małych kropli z fal, które rozpędzał do 18 metrów na sekundę i uderzał prosto w nas. Do tego dziewczyny zupełnie się rozłożyły i udawały martwe :-). Pewnie nie chciało im się wychodzić na zewnątrz w takich warunkach. To w sumie dobrze. Co by było gdyby były same? My jakoś dawaliśmy radę, ale to nie było nic przyjemnego. Czas się dłużył, bo prawie nie posuwaliśmy się do przodu. Z daleka na wysokiej fali dało się raz na jakiś czas dostrzec zarysy zabudowań. Minęła jedna wachta, druga, trzecia… po piątej miałem już dość. Dryfujemy ponad 12 godzin, od wczoraj nikt nic nie jadł (nie dało się nic przyrządzić i do tego żołądek też był zamknięty na klucz). Jesteśmy w okolicach Kołobrzegu. Jestem padnięty. Wiatr powoli zaczął słabnąć. Wachty znowu wróciły do rozkładu czterogodzinnego. Położyłem się spać. Kątem ucha słyszałem, że zmierzamy do Władysławowa.

Dzień 8

W nocy wiatr zelżał na tyle, by móc założyć jakiś stary kliwer. Mimo tego że żagiel był bardzo mały, wiatr był jeszcze na tyle silny, by pchać nas z prędkością ponad 7 węzłów (taką samą prędkość robiliśmy na 3 żaglach parę dni temu). Do upragnionego lądu zostało już tylko kilkanaście mil. Przegryzłem jakieś śniadanie, które z resztą sam robiłem – dzisiaj była moja wachta w kuchni. W sumie wachta w kuchni jest nawet fajna, bo oprócz przyrządzenia jedzenia, nic więcej nie trzeba robić. Wylegiwałem się w koi z niecierpliwością wyczekując lądu. Kapitanowi udało się uruchomić silnik, na którym wchodziliśmy do mariny. Wszyscy wyszli na pokład, żeby pomóc w cumowaniu. Niebo trochę się rozchmurzyło, ale nadal mocno wiało i pojawił się komunikat o następnym sztormie. Ostatnia mila dłużyła się niemiłosiernie. 0,9… 0,8… 0,7… myślałem że się rzucę żeby dopłynąć do lądu wpław :-). Było około 14, przybiliśmy do brzegu, myślałem że go ucałuję :-). Chwila odpoczynku, zjedliśmy obiad i wzięliśmy się do sprzątania. Trzeba było przygotować jacht dla następnej ekipy, rozliczyć rachunki itp. Koszt paliwa, opłat portowych i jedzenia wyniósł 250 zł na osobę.

O 19 wsiedliśmy w pociąg i udaliśmy się do Gdańska na przesiadkę do Warszawy. Tak oto skończył się mój pierwszy rejs…


piątek, 5 czerwca 2009

Przygotowania do rejsu

No i stało się, nadszedł dzień, w którym wyruszę w mój dziewiczy rejs morski. Powiem Wam, że jestem przejęty. Parę razy pływałem promem godzinkę czy dwie, ale to zupełnie nie to samo. Tym razem to ja będę jednym z członków załogi. No zobaczymy jak to jest :-). Chciałbym ten wpis zadedykować troszkę nowicjuszom, którzy tak samo jak ja szukają wskazówek jak się przygotować do rejsu. Znalazłem w Internecie kilka poradników ale są bardzo ogólne i więcej w nich gadania niż treści. Napiszę więc o tym w jaki sposób ja się przygotowałem i jakie to mniej więcej koszty.

Najwięcej kosztuje odzież. Jest to dość spory wydatek na start, ale w sumie jednorazowy (mam nadzieję :-)).

  • Kurtka żeglarska – 400 zł to minimum za porządną kurtkę. Nieprzemakalność 5000 mm i oczywiście "oddychające" membrany. Oczywiście znajdziecie również kurtki za 100 czy 200 zł, ale one nadają się co najwyżej na pływanie rekreacyjne na Mazurach. Ja kurtkę kupiłem w sklepie Decathlon, bo w profesjonalnych sklepach żeglarskich ceny zaczynały się od 1000 zł i w przypadku profesjonalnych rozwiązań dochodziły nawet do 3000 zł. Pewnie zdziwi co niektórych fakt, że te kurtki są grubości kurtek ortalionowych :-), ale to ma jedno bardzo ważne uzasadnienie – szybko schną. W sumie sam myślałem czy nie lepsze były by ubrania dla wędkarzy, ale jak zobaczyłem jakie są grube, to pomyślałem że schną pewnie ze 3 dni. Kurtki żeglarskie są zupełnie nieprzemakalne, no i świetnie chronią przed wiatrem. Tak napisali na ulotce, miejmy nadzieję, że tak jest naprawdę :-).
  • Spodnie żeglarskie – chyba najlepszą opcją są ogrodniczki. Materiał ten sam co kurtka, zbliżone właściwości. Cena 220 zł.
  • Kalosze – na początku myślałem, że lepsze byłyby buty neoprenowe z gumową podeszwą, przez które woda po prostu by przepływała. Tylko po chwili jednak zdałem sobie sprawę z tego, że woda w Bałtyku o tej porze roku ma kilka stopni i nie byłoby fajnie mieć ciągle mokre nogi.
  • Bielizna termiczna – dwuczęściowa, koszt około 150 zł, fajny materiał przypominający polar, ale znacznie lepiej oddychający.
  • Ubranie drugiej warstwy
  • Okulary
  • Czapka
  • Rękawiczki
  • Kremy do rąk, twarzy, UV, czy co tam potrzebujecie.
  • Śpiwór

Myślę, że to najważniejsze podstawy. Reszta rzeczy jak aparat, klapki, czy kąpielówki, to chyba każdy wie i weźmie zgodnie z własnymi potrzebami.

Uff, mam nadzieję, że będzie fajnie i że mi się spodoba. Chciałbym też trochę, żeby zdarzył się jakiś sztorm, ciekawe jak to jest :-).