sobota, 22 października 2011

Survival w Norwegi

Podroż trwała od 1 do 11 października 2011
Dystans 1200 km
Koszt około 1500 zł (w tym bilety lotnicze i komunikacyjne)
Kurs waluty: 1 PLN = 0,56 NOK (korona norweska)


01.10.2011 WARSZAWA -> RYGA -> BERGEN

RYGA

To dziwne, ale poczułem się, jakbym nie miał przerwy między podróżami. Jakbym teleportował się z Hongkongu prosto do Rygi. Kiedyś miałem tam przesiadkę i musiałem kilka godzin poczekać na lotnisku. Dzisiaj również. Wybrałem tańszy lot do Bergen przez Rygę. Pomyślałem, że zwiedzę to miasto przy okazji. Jednak na miejscu uznałem, że to kiepski pomysł. Autobus z lotniska do miasta i z powrotem nie kursuje za często, w dodatku kierowca nie chciał przyjąć płatności w euro, a mi nie udało się zdobyć w Polsce łat'ów. Oczywiście na lotnisku w Rydze poszedłem wymienić euro na łat'y, ale nie dość, że w kantorze nie chcieli mi przyjąć monet, to autobus mi uciekł. Powinienem był to przewidzieć. W banknotach miałem tylko korony norweskie, których nie chciałem ruszać.
Policzyłem jeszcze raz wg rozkładu autobusu ile tego zwiedzania mi zostało. Jak się okazało, że zaledwie godzina z czterech, które tu będę, to uznałem, że to bez sensu. Dużo bym nie zobaczył, a tylko bym się stresował czy uda mi się wrócić na czas na samolot. Przyjadę tu innym razem, w jakiś wolny weekend :-). A warto, bo alkohol jest w całkiem niezłych cenach, nie to, co w Polsce w sklepach bezcłowych. Zrobiły się z nich sklepy ekskluzywne dla bogatych i szczerze mówiąc taniej jest w pierwszym z brzegu markecie.
No, ale nie po alkohol przyleciałem :-p. Celem jest podróż zapoznawcza z Norwegią. Kupiłem sobie nawet moją pierwszą wędkę :-), ciekawe czy uda mi się z niej zrobić pożytek. Pogoda jak na razie jest piękna. Może uda się złapać jakiegoś słynnego norweskiego łososia :-).

BERGEN

Wylądowałem po 21. O 22 miałem już rozbity namiot kilkaset metrów od lotniska :-). Ech, jakie to cudowne uczucie obcować tak z naturą. Nieopodal mijają mnie drogie auta, nawet nie przypuszczają, że może tu być jakiś człowiek w namiocie. A ja sobie leżę i jestem dzisiaj pępkiem świata :-). Myślałem, że o tej porze roku będzie tu już mroźno, że namiot to będzie małe przegięcie. Tymczasem jest 18 stopni, cieplej niż w Polsce (a jest godz. 22!). Po wyjściu z samolotu przywitał mnie ciepły morski wiaterek. Jak zawsze świeży i lekko słony. Nie mogę się już doczekać poranka...

02.10.2011 BERGEN

Już wiem dlaczego w kamerkach internetowych ciągle błyszczały ulice. Tu po prostu ciągle pada! Wczoraj miałem szczęście z ładną pogodą, ale już od 2 w nocy lało aż do 9. Podobno statystycznie jest tu najwięcej deszczowych dni w ciągu roku w całej Europie. Najgorzej przeżyła to kosmetyczka, która przypadkiem została na zewnątrz namiotu :-). Mam nadzieję, że się nie przeziębi :-))).
Ja się zebrałem koło 10, trochę się już odzwyczaiłem od pakowania plecaka. Nie mogłem cholerstwa domknąć :-). W końcu po 30 minutach przekładania rzeczy z jednego miejsca w drugie, udało się. Jednak nie wiem dlaczego, ale na początku każdej podróży mam takie jakby wyrzuty sumienia, takie myśli, że powinienem wcześniej wstawać, lepiej wykorzystywać czas, spieszyć się... na początku ciężko się przestawić w stan delektowania się otoczeniem.
W końcu wygramoliłem się na pobocze z tego lasu i po chwili złapałem na stopa jakiegoś faceta z Rumuni, który od paru lat pracuje tu jako kierowca busa. Odwoził właśnie żonę na lotnisko. Przejechałem z nim zaledwie około 5 km, bo skręcał do innej miejscowości, ale już kilka samochodów później zabrał mnie kolejny gość. Ten był chyba z Turcji :-). 24 lata pracuje w Bergen, więc dość długo.
Miasteczko Bergen jest całkiem ładne, ale nie powiem, że jest nieskazitelnie czyste, a w sumie tego się spodziewałem. Portowa atmosfera, typowa nordycka zabudowa, sporo wielkich facetów w blond włosach i (o dziwo) dużo pięknych, wysportowanych kobiet. Widać, że uprawianie sportu, zwłaszcza bieganie, jest tu poprostu modnym stylem życia.
Po paru godzinach spacerowania po tym nie dużym mieście, mam już wstępny obraz Norwegi. Ludzie są bogaci, jak na polskie standardy, ale nie czuć jakiegoś wywyższania się, normalne auta, ciuchy i zachowanie. Nie ma szału jak na tak bogaty i drogi kraj. No może własnie oprócz cen. To jest totalna masakra. Hot-dog - 20 zł, chipsy - 15 zł, 0.5l wody - 15 zł. W przeliczeniu na PLN, to mało co tu kosztuje mniej niż 20 zł. Na szczęście i tu są McDonalds'y :-).
Ależ przydałby mi się masaż. Wszystko mnie boli, a przecież odciążyłem plecak maksymalnie. Dzisiaj muszę się położyć wcześniej spać. Tylko gdzie? Dookoła same budynki. Do następnej miejscowości jeszcze jechać nie chcę. W pobliżu jest trochę gór, które do połowy wysokości mają poukładane kolorowe domki. Pomyślałem, że znajdę jakieś fajne miejsce na szczycie. Ale wspinać się nie zamierzam :-). Na samej górze, około 300 m. n.p.m. jest punkt widokowy dla turystów. Wjechałem więc tam, popstrykałem zdjęcia, a później odszedłem kilkaset metrów i najzwyczajniej w świecie rozbiłem namiot wśród kilkudziesiąciometrowych sosen :-). A co!

03.10.2011 BERGEN -> VOSS -> FLAM -> AURLAND

Noo, dzisiaj trochę zmarzłem. Jednak im wyżej nad poziomem morza, tym chłodniej. Szczególnie jak namiot się przewietrzy po wyjściu za potrzebą :-). Ale rano miałem większy problem. Pękło mi w namiocie jedno z włókien węglowych wzmacniających konstrukcję. Mam nadzieję jednak, że namiot przetrwa do końca i nie będzie to dla mnie jakiś duży problem. Nie chcę teraz tracić czasu na sprawdzanie co się z nim dokładnie stało. Zobaczymy wieczorem co będzie.
Idę jeszcze raz zobaczyć miasto z góry, a potem na targ rybny. Tańszej ryby niż tutaj pewnie nigdzie indziej nie kupię.
Trasa wylotowa z tego miasta jest na dużej obwodnicy (widziałem z góry) i od razu wchodzi w tunel, więc nie będę tracił czasu na łapanie autostopu, bo nikt mi się nie zatrzyma, po prostu nie ma gdzie. Postanowiłem do miasteczka Voss dojechać koleją i dopiero tam spróbować szczęścia z autostopem.

VOSS

Z kupionym filetem w kieszeni (cena masakra), po obejrzeniu paru pięknych widoków z okien pociągu (nie licząc tuneli :-)), trafiłem do miasteczka Voss. Widoki są tu bajeczne. Niczym w filmie "Władca pierścieni". Ogromne, porośnięte drzewami góry, między którymi płyną krystalicznie czyste rzeki. Mgła na szczytach gór dodatkowo dodaje magii temu miejscu. Miasteczko leży nad jeziorkiem, więc trochę turystów tu jest. 80% z Japonii. Jednak miasteczko samo w sobie jest tak małe, że przeszedłem je w 10 minut. Spojrzałem na zegarek, godz. 12.00. Nie ma sensu tu dalej zostawać, postanowiłem iść na stopa i jechać dalej. Stałem dobre pół godziny, już miałem myśl, żeby wrócić i rozbić namiot nad tym ślicznym jeziorkiem. A tu nagle, z zaskoczenia, nie uprzedzając o swoich zamiarach :-), zatrzymał się jakiś facet, Norweg, jak się okazało całkiem miły, na oko 45 lat i... mający dziewczynę w Polsce, Dorotę :-). Było już więc o czym pogadać, kupił mi nawet hot-doga z colą i przepyszne bułeczki z rodzynkami :-). Tutaj to wydatek ponad 50 zł, więc byłem mu bardzo wdzięczny :-).
Wysiadłem w miejscowości Flam, przedstawiającej się jako brama do fiordów... tylko, że to raczej mała mieścinka. Oprócz portu i największego sklepu dla turystów, jaki w życiu widziałam, to nic tu więcej nie ma. Wydostać się stąd można praktycznie tylko promem (nie licząc kolejki turystycznej i autostrady, która wychodzi z jednego tunelu i 500 metrów dalej znika w kolejnym). A że szczęście mi sprzyja, udało mi się zdążyć na jedyny prom, jaki stąd w ciągu doby odpływa (o 15:10). W sezonie pływa oczywiście częściej. W sumie głupio byłoby tu czekać całą dobę na kolejny prom (zwłaszcza, że nic tu ciekawego nie ma), więc nawet 5 sekund się nie zastanawiałem nad wejściem na pokład. Pomyślałem, że popłynę do następnego portu. Na mapie było oznaczone wielką kropką, więc pomyślałem, że będzie tam więcej do zobaczenia.
Wszedłem na prom, koleś sprzedający bilety spojrzał na mnie badawczo, jakby pytając czemu nie jestem Japończykiem :-), zapytał skąd jestem i stwierdził, że jak z Polski i mam taki wielki plecak, to pewnie jestem ubogim studentem i ten jeden port mogę płynąć za free :-))).

AURLAND

Wysiadam w miejscowości, która na mapie jest oznaczona wielką kropką, a tu kilka domków, kościółek, dwa małe markety, 1700 mieszkańców i dookoła góry o wysokości 1 km. Gdzie tu rozbić namiot? Wszędzie bardzo strome zbocza, tam gdzie jest płasko, są już postawione domki. Rozejrzałem się dookoła i w wyższych partiach dostrzegłem jakieś laski, drzewka, pojedyncze domki. Spojrzałem na mapę i rzeczywiście mam jechać w tamtą stronę, więc to powinno być dobre miejsce na nocleg. Ruszyłem więc mozolnie pod górkę...

Żadne auto nie chciało się zatrzymać, a oprócz podjazdów do domów nie było ani kawałka płaskiej powierzchni. Nawet jednego metra kwadratowego! Domki stały na podporach, a na skalistych poletkach ogrodzonych płotem pasły się owce. Widok uroczy, ale mnie już zaczynały boleć nogi! Wody na szczęście pod dostatkiem, spływa z gór strumieniami, dosłownie co kilkanaście metrów był jakiś malutki strumień czy wodospad. Ale moje nogi! Plecy! BOLI!!! Wspinam się już dobre 2 godziny, a końca nie widać. Mam nauczkę, żeby trzymać się głównych tras. Już dostałem niezły wycisk, a to dopiero połowa drogi. Tak się przynajmniej wydaje. Liczę na to, że na szczycie znajdę jakąś miejscówkę do spania.
Po 4 godzinach doszedłem na górę. Jakieś 800 metrów n.p.m. Widok ZAJEBISTY! Ale już ledwo żyję :-). Zaczyna się już robić ciemno. Nie zwlekając ani chwili, rozpaliłem ognisko na rybkę i rozbiłem namiot. Dookoła stroma przepaść, widok zapiera dech w piersiach, jest tak wysoko, że ledwo widać domki z miasteczka na dole, ucichły już dzwoneczki owiec. Jest 19.30, zrobiłem super zdjęcia z tarasu widokowego zbudowanego specjalnie dla turystów.
Jestem masakrycznie zmęczony. I lekko też przestraszony. Jest ciemno i przerażająco. Mam nadzieję, że nikt mnie nie porwie :-).
Jednak 20 minut później miałem większy problem. Zaczęły się tak porywiste i silne podmuchy wiatru, że musiałem zgasić ognisko, przymocować porządnie namiot i schować się w środku. Moje obserwacje są na razie takie, że choć widoki są oszałamiające, majestatyczne, ale pogoda jest totalnie do bani. Codziennie pada, pogoda zmienia się co 2 godziny i jest nieprzewidywalna. Teraz wiatr jest tak głośny, jakby co 2 minuty nad drzewami jechał pociąg ekspresowy. I oczywiście leje...

04.11.2011 AURLAND -> KAUPANGER

Oj, dzisiaj w nocy pogoda mocno mi się dała we znaki. Bardzo silny wiatr, ciągle pada, muszę stąd się ewakuować jak najszybciej. Wg mapy przede mną jakieś 20 km do następnej miejscowości i zero perspektyw na złapanie autostopu, bo nic tutaj nie jeździ. Nie jest fajnie, jest wręcz bardzo ciężko. Myślałem wczoraj, że droga będzie schodzić w dół, tymczasem za każdym kolejnym zakrętem, wznosi się coraz wyżej. Ciągle pada, i to już nawet deszcz ze śniegiem. Jestem przemoknięty, w butach chlupocze woda, plecy tak mnie bolą, że jak się po coś schylę, to ledwo daję radę się potem wyprostować. Ale nie chcę zawracać, idę dalej, przecież w końcu muszę gdzieś dojść. Mijam bajeczne wodospady. Ośnieżone szczyty są na wyciągnięcie ręki. Jestem 1200 m. n.p.m. I co widzę??? K***a!!! Szlaban! Droga zamknięta! W dodatku w oddali widzę, że droga wiedzie jeszcze wyżej, prosto w ośnieżone szczyty. Załamka :-(. Muszę jednak wrócić z powrotem :-(. Zdobyłem niezłą górę, ale szedłem tu po nic :-(. Na szczęście w drugą stronę będzie z górki. I plecak też coraz lżejszy. Co rusz coś z niego wyjadam :-).

Nagle przyszła mi do głowy myśl, że jak się postaram, to zdążę na prom :-). Zapłacę każde pieniądze, byle mnie stąd zabrali :-). Zaczął się wyścig z czasem. Do przebycia 10 km z górki. Niecałe 2 godziny do odpłynięcia promu. Jestem cały mokry od deszczu. Nie pomaga już przeciwdeszczowe ponczo. Znaczy pomaga... mogę spijać wodę spływającą z kaptura, bez potrzeby zatrzymywania się. Każdy krok to wielki ból. Walka ze słabościami swojego ciała. Ale muszę zdążyć. Rzutem na taśmę wchodzę na przystanek dla promów. Kilka minut później przypływa. Ta sama załoga, co wczoraj. Pamiętają mnie, a ja znowu się przekonuję, że jeden uśmiech może wiele zdziałać. Pozwolili mi zapłacić najniższą cenę z najkrótszego rejsu między dwoma portami i do tego ze studencką zniżką :-). Ale portów było chyba z 5 :-), w każdym razie mogłem płynąć do samego końca. Ruszyliśmy o 15.30. O 17.00 w następnym porcie wysiedli wszyscy turyści (głównie Japończycy), a wsiadł tylko jeden starszy pan z pieskiem i tyle. Byłem tylko ja i on. Stałem na pokładzie, byłem już nieźle zmarznięty (mocno wiało, a ja przecież byłem kompletnie mokry). Po chwili zawołał mnie do kuchni pracownik i jakieś było moje zdziwienie, gdy na stole zobaczyłem gorącego hot-doga, jakiś słodki naleśnik i gorącą kawę :-))). Po kilku minutach on poszedł sprzątać po turystach, a ja poznałem przemiłą starszą panią, która była tam kucharką, która przyrządziła mi kolejnego hot-doga z kawą i zrobiła przepyszny (jeszcze gorący) jabłecznik z cynamonem :-). Poznałem też tego Norwega z pieskiem, a potem jeszcze przyszedł kapitan. Ogrzałem się, uśmiechałem i choć wszystko mnie bolało, to przez tą niezwykłą chwilę nie miało to znaczenia. Nic nie miało znaczenia, ani to że pada, ani to że wieje, że jest ciemno i ponuro za oknami kabiny. Delektowałem się niesamowitą życzliwością i gościnnością tych wspaniałych ludzi.
Tak dotarłem do miejscowości Kaupanger. 19:30. Pożegnałem się i poszedłem szukać miejsca na nocleg. Znalazłem takie już 200 metrów od portu na jakimś nieużywanym podjeździe do domu, którego jeszcze nie zbudowano :-). Wrażeń na dzisiaj mi wystarczy. Zasnąłem, jak dziecko, przy szumie strumienia płynącego kilka metrów dalej...

05.10.2011 KAUPANGER -> NIE WIEM GDZIE... :-)

Dzisiaj pozbierałem się dopiero koło 13.30 :-). Ale to dlatego, że dopiero wtedy przestało padać i już tylko kropiło. Z resztą i tak potrzebowałem odpoczynku i zwyczajnego bezstresowego leżenia. Spodziewałem się wizyty policji, bo przecież byłem na czyjejś posesji, ale nic takiego nie nastąpiło. Spakowałem się całkiem sprawnie. Nabrałem już wprawy w pakowaniu się w namiocie (z powodu deszczu, żeby mi wszystko nie zmokło). Co prawda namiot idzie na sam dół plecaka. Ktoś mógłby się zastanowić, co wtedy robię z rzeczami. Przecież dookoła wszystko mokre po deszczu. Ale nawet po największej ulewie jest jedno suche miejsce... pod namiotem :-). Wystarczy go przesunąć na bok :-). Teraz jest mi trochę trudniej, bo jest połamany, ale daję radę :-).
No to dalej w drogę.
Przeszedłem się kawałeczek i zatrzymała mi się jakaś starsza pani i podwiozła mnie z 2 km na drogę wylotową do następnego miasta. W ogóle mam wrażenie, że mało w Norwegi jest osób młodych, sami starsi ludzie, dziwne. W każdym razie udałem się na przystanek, pod daszek, żeby nie moknąć i chwilę później zgarnął mnie jakiś robotnik budowlany i zawiózł do miasteczka Sogndale. Dał mi 2 jabłka :-) i wysadził na wylotówce. O nazwie miasteczka wspominam nie bez przyczyny. Gdy łapałem stopa, nieopodal przeszła przepiękna mulatka, uśmiechnęła się, pomachała i wysłała buziaka :-))). Szkoda, że szła z mamą :-p. Ale teraz z bananem na buzi mogłem łapać stopa cały dzień :-).
Po 30 minutach zatrzymał się jakiś bogaty biznesmen, pracujący podobno w bardzo dużej firmie (około 7000 pracowników). Jechał właśnie nad morze do rodziny, żeby powędkować. Podwiózł mnie kilkadziesiąt kilometrów, po drodze widziałem lodowiec, w zasadzie sam "język" lodowca. To co jest niezwykłe to, że lodowce są niebieskawe :-). Niesamowicie to wyglądało na ośnieżonych skałach pośród jezior. Wysiadłem w miejscowości Skei nad pięknym jeziorem, dookoła góry, z gór spływały wodospady. Pomyślałem, że jak nikt mnie nie zabierze stąd przez godzinę, to tu przenocuję.
10 minut później zatrzymało się jakieś małżeństwo albo matka z synem, ciężko powiedzieć, jacyś dziwni byli. Ale spory kawałek mnie przewieźli, chyba około 70 km, zapłacili za mnie na przeprawie promowej :-) i wysadzili w następnym mieście. Nawet nie wiem, jak to miasto się nazywa. Ale też leży nad jeziorem. Jednak spać się przy nim nie da, bo za dużo domostw dookoła.
Zrobiłem małe zakupy i poszedłem na wylotówkę do Alesund. Idę, idę, i nagle dostrzegam stadninę koni z wielkim wybiegiem a po środku mały lasek :-). Podchodzę do dziewczyny, która akurat czyściła konia z pytaniem czy mogę tu spać.
- Tutaj? - mina bezcenna :-)))
I tym sposobem śpię dzisiaj na środku wybiegu dla koni :-).
Życie jest zaskakujące :-).
Do Alesund już tylko 100 km...

06.10.2011 NIE WIEM SKĄD... -> ALESUND

Zaczynam podejrzewać, że mieszkanie tutaj jest po prostu zboczone. Jak można chcieć mieszkać w deszczowej krainie? Co z tego, że tu jest tak piękna przyroda, skoro tu non stop pada? Skąd tu się bierze tyle wody? Trzeba mieć chyba coś nie tak z głową, żeby tu mieszkać, zero słońca, tylko deszcz i wiatr... Mam już tego naprawdę dość :-p. Następnym razem pojadę do jakiś ciepłych krajów :-).
Po wykaraskaniu się z namiotu, w przerwie między opadami (czytaj: tylko kropiło, a nie lało), dotarłem na przystanek autobusowy (koniecznie musiał być z daszkiem :-)), żeby łapać stopa. Na pewno nie jest to tutaj bardzo łatwe - swoje pół godziny trzeba odstać. Zabrał mnei w końcu jakiś dziadek, przewiózł może z 10 km za miasto i wysadził w środku lasu :-). Z jednej strony pionowa skała na wysokość kilku pięter, z drugiej strony rwąca rzeka , jezioro i las za nim, a on mnie tu wysadził i zostawił i sobie pojechał. No rzesz cholera! I co ja mam teraz zrobić? Będę musiał teraz z buta drałować do następnej miejscowości, bo kto mi się tu zatrzyma? Droga kręta, mokra, bez pobocza, jeden pas. Nikt tu nie stanie :-(. Cóż było robić, wziąłem plecak i poszedłem. Nie uszedłem 200 metrów, zamachałem - zatrzymał się jakiś dziadzio w ciężarówce :-))). Okazało się, że wozi owoce z własnego sadu do marketów i akurat jedzie około 50 km w tym samym kierunku, co ja. Dowiózł mnie do miasteczka Volda, niestety za przeprawę promem - 27 NOK, musiałem zapłacić sam :-p. Ale po chwili wpadł na pomysł, że jak pomogę mu wypakować parę kartonów jabłek, to zawiezie mnie dalej, bo dalej też jedzie. Hihi :-). Tego mi trzeba było - uśmiechu losu w deszczowe dni. Może wreszcie dzisiaj uda mi się dojechać do Alesund (myślałem, że uda mi się tam dojechać 2 dni temu).
Zostało już tylko 65 km. Rozpakowałem owoce, zjedliśmy po jabłku i w drogę. Dotarliśmy do kolejnej przeprawy promowej, a dziadek, nic mi nie mówiąc, nie czekając na nic, poszedł do następnej ciężarówki i zapytał kierowcy czy by mnie nie zabrał :-).
W ciągu 20 sekund byłem już w kolejnym aucie, tuż przed przypłynięciem promu. A że to była ciężarówka korporacji, która była też właścicielem promu, kierowca tylko wyciągnął kartę magnetyczną, którą zapłacił też za mnie i 15 minut później byliśmy w Alesund. Wreszcie :-).
Tylko gdzie tu się teraz podziać? Mieszkańców podobno tylko 40 tysięcy, ale miasteczko wydaje się być bardzo rozległe. Jest typowo portowe, gdzie nie pójdę, wszędzie widać morze. Dookoła tylko ulice i domy, ciągle też niestety pada. Do zachodu słońca jeszcze około 4 godziny. Dużo do zwiedzania nie ma, ale fajnie było tu dotrzeć. Muszę znaleźć jak najszybciej miejsce na nocleg. Rozejrzałem się dookoła, a tu tuż koło mnie wielki napis TURIST INFO :-))). Tego właśnie potrzebuję, na pewno mają jakąś mapkę terenu. Na mapce szukam zielonego koloru... jest... tyle tylko, że to park w centrum miasta. Nic więcej "zielonego" w pobliżu nie ma. No cóż, w sumie mogę spać w parku :-). Czemu nie? :-). Zakamuflowany namiocik jest prawie niewidoczny. Z resztą i tak nikt nie zwraca na mnie uwagi. Czy to nie jest niezwykłe? :-) Śpię sobie w namiocie w parku w centrum miasta :-).

07.10.2011 ALESUND

8.00 rano, nie wiem nawet jaki jest dzień tygodnia. Przez całą noc tak wiało i lało, że ja nie mam pojęcia skąd się tyle tej wody bierze. Mam już dosyć tego deszczu! Jak może tyle padać??? Tu non stop leje, jakaś masakra! Pada, leje, pada, kropi, leje! Bez przerwy! Jestem przemoczony i przemarznięty. Wrrrr...
Choć każdy dzień jest miłą niespodzianką, bo spotykam fantastycznych ludzi, którzy mi bardzo pomagają, to noc tutaj, gdy jestem sam, są koszmarne. Zaczyna boleć mnie gardło, będzie cud, jak się nie przeziębię. Jest chyba sztorm, bo wieje okropnie. Co prawda nocuję w tym parku za jakimś murkiem, ale mało nie porwie mi namiotu.
Kurcze, cukier się skończył :-). I trochę śmierdzi skarpetkami :-p, ale może jakoś wytrzymam :-))).
Powiem szczerze, że nie spodziewałem się tu tak surowego klimatu, nie aż tak! A z naturą się nie wygra. Przeczekałem najgorszy czas i koło 8 rano poszedłem szukać wody. Znalazłem kilkadziesiąt metrów od namiotu jakiś wodospadzik, ale to co zobaczyłem po wyjściu z namiotu po prostu mnie zamurowało. Wychodzę z namiotu a tu około 10 matek z niemowlakami w wózkach i poginają biegiem dookoła parku! W czasie sztormu!!! Tak tu się szkoli dzieci :-). Jeszcze chodzić nie umieją, a już joggingu się uczą i to bez względu na pogodę. Jestem pod wrażeniem, ale nie lepiej to na bieżni robić? :-)

Dzisiaj dopiero o 21 mam autobus do Oslo, więc cały dzień będę mógł sobie spacerować po mieście i zwiedzać. Zostawię plecak w biurze turystycznym i będę mógł sobie pochodzić wreszcie na spokojnie.

08.10.2011 OSLO


Po nocy spędzonej w autobusie (albo mi się przyśniło, albo po drodze widziałem śnieg na ulicy), wreszcie dojechałem do Oslo. I wreszcie jest słonecznie! Jest 7 rano, sobota, miasto jeszcze śpi. Na ulicach pusto. Zostawiłem plecak w skrytce bagażowej i udałem się na spacer. A w zasadzie by znaleźć miejsce na nocleg. Ależ pięknie wyglądało to miasto w promieniach wschodzącego słońca! Dzisiaj będzie dużo zwiedzania...

WIECZOREM...

Dzisiejszy dzień jest chyba najlepszym ze wszystkich. W nocy mogłem w ciepłym busie zregenerować siły. Mogłem zobaczyć Oslo, jeszcze zanim wstanie. Mogłem naprawdę zobaczyć miasto bez tego wielkiego, ciężkiego plecaka. Mogłem swobodnie wyjść do miasta, porobić zdjęcia, poczuć klimat, zjeść coś porządnie. Znalazłem fantastyczne miejsce na nocleg na pewnym wzniesieniu, z którego widzę całą panoramę Oslo w promieniach zachodzącego słońca. Fantastyczny widok, gaśnie słońce, zapalają się światła miasta. A ja mam to wszystko dla siebie! Rozpala się już ognisko, dzisiaj będą ziemniaczki. A ja czuję spełnienie... Dla choćby tego jednego dnia warto tu było przyjechać. Wspominam twarze turystów, których dzisiaj widziałem... gdy nagle... przed moimi oczami pojawja się chłopak, zgrzany, zdyszany, aż czerwony... z wielkim plecakiem, takim jak mój :-).
- Jan z Czech - przedstawił się, a mi szczęka opada, że inny podróżnik wybrał dokładnie to samo miejsce na nocleg, co ja :-) ...tyle, że on nie ma ze sobą namiotu!
- Jak to nie masz namiotu? - pyatm - To jak śpisz?
- Pod gołym niebem.
No cóż, można i tak :-)
- A jak pada deszcz?
- No to zmoknę - powiedział, wzruszając ramionami.
A ja myślałem, że to ja jestem ekstremalny. Albo to jego pierwsza podróż, albo ma tak dobry ten śpiwór :-). Szkoda, że kolega poszedł od razu spać i nie dołączył do ogniska. Zasnął w śpiworze na gołej ziemi niedaleko mojego namiotu. Every day is suprise...

09.10.2011 OSLO

Dzisiaj noc była bardz, bardzo, bardzo mroźna! Był taki mróz, że po prostu nie do wytrzymania. Cały się trzęsłem z zimna. A byłem naprawdę ubrany grubo od góry do dołu, w grubym śpiworze i do tego w namiocie i była masakra! Kilkanaście razy budziłem się w nocy z zimna.
Ale myślę, że znacznie gorzej miał mój nowy kolega, który wczoraj mi mówił, że ma śpiwór na -35 stopni. Podobno w nocy tak zmarzł, że próbował rozpalić ognisko, ale tak mu się ręce trzęsły, że nie był w stanie :-). Jednak dobrze, że mam namiot, dla mnie to bez sensu jechać w taką podróż bez namiotu. Myślę, że chłopak szybko się nauczy :-). Gdy się jest samym w podróży i można liczyć tylko na siebie, to trzeba być dobrze przygotowanym. To kwestia zdrowego rozsądku.
Dzisiaj niedziela, więc dzień "piżamowy" :-). Trochę leżenia w śpiworze, odpoczynku i spania. Kolega poszedł po jakieś zakupy... i właśnie zaczęło padać :-). A on zostawił wszystko niezabezpieczone - książki, śpiwór, otwarty plecak. Dobrze, że ja mam ponczo przeciwdeszczowe i mogę mu to przykryć, bo nie wiem co by tu zastał po powrocie. W sumie i tak planowałem leżeć, więc może padać.
Gdy Janek wrócił, to pomogłem mu zrobić a'la szałas z ponczo, żeby nie zmókł doszczętnie. Najpierw zmarzł, teraz zmoknie :-), Norwegia mu pokaże, jak należy się szykować w podróż :-). Cieszę się, że ja jestem na tyle dobrze przygotowany, by poradzić sobie samemu i jeszcze wspomóc kogoś.
Czuję na ubraniu i na dłoniach zapach dymu z wczorajszego ogniska... dymu i pieczonych ziemniaków... uwielbiam ten zapach... a teraz czas na odpoczynek...

10.10.2011 OSLO -> TORP

Jestem szczęśliwy, jestem spełniony. Powoli wracam do domu po super udanej wyprawie. Choć było ciężko, to dałem radę, a w takich chwilach to nawet plecak wydaje się jakiś lżejszy. Dzisiaj już ruszam w stronę lotniska, które jest oddalone około 120 km na południe od Oslo. Uwielbiam te chwile, gdy wypełnia mnie szczęście... :-).
Niestety na lotnisko musiałem dojechać autobusem. Nikt mi nie chciał się zatrzymać na trasie szybkiego ruchu, która do lotniska prowadzi. W sumie się nie dziwię, ale przynajmniej spróbowałem.
Dojechałem dość szybko na to niewielkie lotnisko. Zbadałem teren i po małych zakupach na kolejne ognisko, poszedłem w stronę najbliższego lasku. I powiem szczerze, że w tej chwili nie ma nic piękniejszego, niż widzieć swój, wydłużony przez zachodzące słońce, cień wędrujący z plecakiem... wędrujący do kolejnego, ostatniego już noclegu. W ogóle jak to śmiesznie brzmi... spać w lesie :-). Ile osób to zrobiło? Mało kto, a przygoda jest fantastyczna, zwłaszcza pieczone ziemniaczki :-). Dzisiaj powtórka :-).


11.11.2011 TORP

Dzisiaj jest dzień powrotu, ale jakoś wcale nie chce mi się już wracać. Zrozumiałem dzisiaj, że gdy jestem tak blisko natury, to czuję się jak u siebie, jakbym tworzył z nią jedność. Jest piękna pogoda, dookoła zielony las, pod stopami miękki mech, ostatnie chwile beztroski. Chociaż może słowo "beztroska" to nie jest dobre słowo. Przecież "być podróżnikiem" wcale nie jest takie proste. Wydaje się być ekscytujące, piękne, wypełnione przygodami, ale jest też bardzo trudne, wycieńczające, wykańczające, wymagające dużej siły psychicznej, woli przetrwania, determinacji w doprowadzeniu podróży do końca, wymagające też dobrej kondycji. Ale tego się nie widzi oglądając programy podróżnicze, gdzie tydzień przygody jest skompresowany do godzinnego reportażu.
Na składowe przygód można wymienić też tak błache sprawy, jak oczekiwanie na autobus, łapanie przez kilka godzin autostopa, albo tak niefajne sprawy jak zmarznięcie, przemoknięcie, niewyspanie, bóle mięśni, brak jedzenia.
Jednak nie oddałbym tego za nic, wiedząc, że spotkam tylu wspaniałych ludzi, że ktoś kupi mi zwyczajnego hot-doga, uśmiechnie się, przywita, pogada, zaprosi na kawę. Albo gdy widzę czyjąś zdziwioną minę: "jak to śpisz w lesie?". Albo jak spotykam innego podróżnika. I wtedy już się nie pamięta o złych rzeczach, bo w duszy świeci słońce.
Czy takie podróże zmieniają? Nie postrzegam tego tak. One mnie uszczęśliwiają. I uczą. I pomagają docenić to, co mam, drobne sprawy, jak lodówka, mikrofalówka, czy łazienka z ciepłą wodą.
Norwegia okazała się być bardzo zaskakującym krajem. Przyroda wręcz przytłacza swoim pięknem. Na pewno jeszcze tu wrócę, ale tym razem będę lepiej przygotowany, chcę się z Norwegią zmierzyć jeszcze raz, bo zaskoczyła mnie też swoim bardzo surowym klimatem. Jednak przetrwałem, dałem radę i jestem z tego dumny. To właśnie dzięki temu wiem, że jestem wyjątkowy... jak każdy...

Zapraszam do Galerii do obejrzenia zdjęć!

środa, 28 września 2011

14 miesięcy później...

Uwielbiam zapach wiatru. Nie zwyczajnego wiatru, tylko tego pachnącego morzem. Zawsze zatrzymuję się wtedy na chwilę, zamykam oczy i pozwalam, by muskał mi twarz. Czuję się, jakbym stał nad samym morzem. A to jest dla mnie jak afrodyzjak. Przypomina mi wypady do Sopotu, pracę w Dźwirzynie, kemping we Władysławowie i masę przygód z Podróży.
Właśnie... z Podróży... dużo czasu zajęło mi ogarnięcie się po niej. Co tu dużo mówić, oszukali mnie i okradli, a to wszystko przez moją naiwność. Dlatego tyle czasu zajęło mi pozbieranie się. Nie z powodu jakiejś straty finansowej, tylko z faktu, że nie udało mi się zrealizować mojego marzenia z powodu własnego błędu.
Jednak nie zna mnie ten, kto myśli, że kiedykolwiek się poddam. Że kiedykolwiek przestanę spełniać swoje marzenia. Przecież życie toczy się dalej, a wygranym jest ten, kto walczy. A ja walczę zawsze, dopóki nie osiągnę swojego celu.


Już 1 października wracam z plecakiem po kolejna przygodę. Tym razem w Norwegii. Jadę na 10 dni pooglądać fiordy. Spać pod namiotem. Piec rybki nad ogniskiem. Rozkoszować się naturą. Spełniać marzenia...